Będę się z Wami dzielić fragmentami, które szczególnie mnie uderzyły. Na pierwszy ogień idzie Pekin.
Miasto posiadało magiczny urok. Jego czarowi nie sposób było się oprzeć. „Pekin to ostatnie na świecie schronienie tego, co nieznane i cudowne” – napisał Pierre Loti w 1900 roku. „To miasto, które budzi szacunek” – tak określił je w 1930 roku Arnold Toynbee.
W 1949 roku, kiedy Pekin zajęli komuniści, był on jeszcze miastem jedynym w swoim rodzaju: wielkim przykładem architektury, którego zniewalające piękno zdawało się stworzone po to, by żyć wiecznie. Teraz już tak nie jest.
Pekin umiera.
Zniknęły mury, zniknęły bramy, zniknęły łuki triumfalne. Zniknęła większość świątyń, pałaców i ogrodów. Pod bezlitosnymi razami kilofów, pod naporem koparek znika codziennie cząstka odwiecznego Pekinu.
Miasto straciło swój wewnętrzny porządek, mający odzwierciedlać geometrię wszechświata. Tam, gdzie kiedyś panowały harmonia i doskonałość, królują dzisiaj nieład i chaos.
– Gdy tonie Wenecja, cały świat płacze i protestuje. Gdy znika Pekin, nikt nie zwraca na to uwagi – mówi Philippe Jonathan, młody francuski urbanista, który pracuje na uniwersytecie Qinghua i prowadzi teraz prawie sam jeden kampanię „Ratujmy Pekin”. – Los tego miasta powinien zainteresować wszystkich – dodaje – ponieważ wielkość Pekinu nie jest sprawą wyłącznie chińską, dotyczy kultury całej ludzkości.
Dzieło zniszczenia trwa nadal. Rząd oświadcza, że jest zdecydowany chronić i restaurować to, co pozostało ze starej stolicy Chin, a jednocześnie Ministerstwo Kultury każe zburzyć jeden z najwspanialszych pałaców miasta, aby wybudować na jego miejscu gmach-sypialnię dla swoich urzędników. Grupa architektów stara się opracować projekt pozwalający uratować jedną z najpiękniejszych, uświęconych tradycją dzielnic Pekinu, otaczającą Wieżę Bębnów, a jednocześnie wyburza się tam w największym pośpiechu wiekowe domy i sklepy z ich fasadami z intarsjowanego drewna oraz barwionymi belkami pod szarym dachem, aby wznieść na ich miejscu nowe, szkaradne bloki z cegieł i cementu. W południowo-wschodniej części miasta cesarskiego restauruje się z przeznaczeniem na muzeum trzynastowieczne obserwatorium astronomiczne, wyposażone jeszcze we wspaniałe instrumenty wykonane przez europejskich jezuitów w siedemnastym stuleciu, a jednocześnie tuż obok rośnie szpetny wieżowiec mieszkalny, który zasłania jego widok i sprawia, że ten sędziwy, o sławnej przeszłości zabytek wydaje się mały i śmieszny. – Tak, to prawda, powinniśmy byli budować ten wieżowiec gdzie indziej – mówi Liu Keli z pekińskiego Biura Ochrony Zabytków. – Popełniliśmy błąd.
Błąd. Błędy. O dziesięciu latach rewolucji kulturalnej, kiedy to miliony młodzieży z Czerwonej Gwardii krążyły po Chinach, rozbijając, paląc, niszcząc wszystko to, co stare, mówi się teraz: „To był błąd”. Błędem nazywa się dziś także „wielki skok naprzód”, mocą którego Mao zmusił ludzi, aby rzucali do pieców odlewniczych wszelkie przedmioty z metalu – także stare wazy i posągi – w celu przerobienia ich na rondle i patelnie. Błędem było zburzenie starych murów Pekinu, błędem było zniszczenie bram miasta, jego łuków triumfalnych i świątyń.
Poczynając od 1949 roku, nieprzerwany szereg błędów sprawił, że to cudowne niegdyś miasto zamieniło się w pozbawione jakiegokolwiek uroku skupisko baraków, mieszaninę dawnych, rozpadających się teraz budowli i świeżo wzniesionych, paskudnych gmachów, pretendujących do miana nowoczesnych.
– Zniszczenie Pekinu to największa zbrodnia, jaką popełnili komuniści – mówi amerykański uczony chińskiego pochodzenia, który po trzydziestoletniej nieobecności przyjechał odwiedzić swoje rodzinne miasto i zastał je „zmasakrowane, oszpecone tak bardzo, że nie sposób go rozpoznać”.
***
W dawnych Chinach mury stanowiły coś, z czego mieszkańcy byli niesłychanie dumni. Najsurowszą karą, jaką cesarz mógł wymierzyć miastu, w którym popełniono wyjątkowo ciężką zbrodnię – na przykład ojcobójstwa – było częściowe lub całkowite zburzenie jego murów.
Mury Pekinu były najbardziej imponujące, najbardziej majestatyczne, najbardziej legendarne. Nie ośmieliła się ich naruszyć nawet ekspedycja międzynarodowa, przybyła w 1900 roku do Pekinu, aby przerwać oblężenie dzielnicy misji dyplomatycznych i ukarać Chiny za powstanie bokserów.
Komuniści nie zawahali się. Dzieło zniszczenia rozpoczęto w 1950 roku. Brygady robotnicze pracowały nocą, ponieważ obawiano się wrogiej reakcji ludności, która w burzonych murach widziała magiczną ochronę. „Czułem się wtedy tak, jakby krajano mnie na kawałki, jakby obdzierano mnie żywcem ze skóry” – napisał Liang Sicheng, najsłynniejszy chiński architekt, którego oskarżono później o prawicowość i prześladowano, póki nie zmarł w niełasce w 1973 roku.
Pomysł zburzenia murów wywołał żywą dyskusję między tymi, którzy chcieli je zachować jako „sznur pereł na szyi Pekinu”, a tymi, którzy za wszelką cenę chcieli je zniszczyć, bo były „łańcuchem na nogach stolicy” i jako taki „uniemożliwiały jej rozwój”.
***
W 1958 roku rząd polecił spisać wszystkie zabytki Pekinu o jakiejkolwiek wartości historycznej, religijnej, kulturalnej i artystycznej; powstała lista złożona z ośmiu tysięcy pozycji. Postanowiono zachować siedemdziesiąt osiem, pozostałe mogły zniknąć. Podczas rewolucji kulturalnej nie darowano także i tym siedemdziesięciu ośmiu, częściowo je niszcząc.
W 1982 roku dokonano nowego spisu celem stwierdzenia, co da się jeszcze uratować i co warto odbudować. Do wspomnianych siedemdziesięciu ośmiu zabytków dodano siedemdziesiąt. W niektórych przypadkach trzeba było odbudowywać je od podstaw – jak Bramę Desheng w północnej części miasta, zrekonstruowaną całkowicie przy użyciu cementu, ponieważ ze wspaniałej budowli ceglano-drewnianej prawie nic nie zostało.
***
Niszczono stare komnaty, zamieniając je w ohydne sypialnie. Cenne meble wyrzucano lub palono, aby ustawić na ich miejscu zwyczajne łóżka i stoły. Kamienne ogrody przekształcano w boiska do siatkówki, ulubionego sportu żołnierzy. Dwanaście z najpiękniejszych pałaców książęcych Pekinu zaadaptowano na siedziby instytucji rządowych, między innymi Ministerstwa Zdrowia, Centralnego Konserwatorium Muzycznego, pewnego wydawnictwa oraz Zarządu Działalności Kulturalnej i Widowiskowej wojska.
***
Plany miasta sprzed 1949 roku są neibu (tylko na użytek wewnętrzny), innymi słowy – tajne. – Komuniści nie chcą, aby ludzie uświadomili sobie ogrom zniszczeń – wyjaśnia mi zaprzyjaźniony intelektualista.
***
W dzisiejszym Pekinie nie istnieje ani jedna prawdziwa świątynia – taka, jakich dziesiątki widuje się w Hongkongu, w Makau lub w jakimkolwiek kraju południowowschodniej Azji, gdzie mieszkają Chińczycy; świątynia swobodnie odwiedzana, gdzie nie płaci się za wstęp, dokąd chodzi się pomodlić, zapalić bogom laseczkę kadzidła, zapytać bambusowe pręty o swoją przyszłość, porozmawiać sobie albo porozmyślać.[...] Są one po prostu miejscami rozrywki, celem niedzielnych spacerów. Nie przez przypadek zarządza nimi ten sam dział Urzędu Miejskiego Pekinu, któremu podlegają parki publiczne i ogród zoologiczny.
***
Pekin był miastem, które cechowała prywatność, miastem, gdzie życie każdej rodziny skupiało się na dziedzińcu otoczonym murami, które chroniły ją, oddzielając od reszty świata. Te „domy przy dziedzińcu” (po chińsku siheyuan, co znaczy dziedziniec łączący cztery budynki) stały szeregiem jedne obok drugich wzdłuż ulic i zaułków, tworzących na wzór szachownicy tkankę łączną miasta. Ulic było około trzech tysięcy, a zaułków – hutong, jak zwą je pekińczycy – „tyle, ile jest włosów w sierści bawoła”.
Owych „domów przy dziedzińcu”, charakterystycznych dla architektury Chin Północnych poczynając od XII wieku, były dziesiątki tysięcy. Na zewnątrz niewielkie, pomalowane na czerwono drewniane drzwi, z kamiennymi rzeźbami po obu stronach, odcinające się na tle jednostajnej szarzyzny murów hutongu. Wewnątrz, za ustawionym naprzeciw wejścia murkiem, który zagradzał drogę złym duchom, poruszającym się wyłącznie w linii prostej, delikatna harmonia czterech niskich, jednopiętrowych budynków: czerwono-zielona fasada, dach z szarych, wygiętych dachówek, okna z białego papieru, osadzonego w powycinanych w geometryczne desenie, drewnianych ramkach. Pośrodku dziedzińca drzewo. Za pierwszym dziedzińcem drugi, potem jeszcze jeden, i jeszcze, zależnie od zamożności rodziny. Siheyuan był oazą prywatności, schronieniem indywidualizmu, który nowy reżim musiał zwalczyć, aby naprawdę zawładnąć Pekinem.
W 1966 roku Mao spuścił ze smyczy Czerwoną Gwardię, powierzając jej, obok innych, także i to zadanie. „Ten dom jest dla was za duży. Waszej rodzinie wystarczy w zupełności jeden pokój; pozostałe mają służyć ludowi” – mówili młodzi aktywiści. Powtarzali zawsze to samo, zawsze z takim samym rezultatem. Bandy młodzieży z czerwoną opaską na rękawie (nosić ją mieli prawo jedynie synowie i córki robotników, chłopów oraz wojskowych), a za nimi tłumy ludzi, wdzierały się do „domów przy dziedzińcu”, aby inscenizować „procesy ludowe” przeciw właścicielom i członkom ich rodzin. Domy opróżniano, konfiskowano majątek. Ładowano na ciężarówki i wywożono stare, antykwarycznej wartości meble, obrazy, porcelanowe wazony, ubrania, biżuterię, zbiory książek i rodzinne albumy. Resztę wyrzucano na dziedziniec, rozbijano i palono. Każdy dom zamieniał się w pole bitwy; bito ludzi do krwi, często zabijano. Procesy trwały niekiedy długie dni. W obawie o to, co zdarzy się jutro, wielu wolało zniszczyć swoją własność, sprzedać swoje biblioteki na kilogramy jako papier pakowy lub popełnić samobójstwo. Po zakończeniu procesu przybyłe spoza Pekinu albo z zatłoczonych kwater przyfabrycznych rodziny umieszczano w „domach przy dziedzińcu” obok dawnych właścicieli, którzy stawali się nagle ubodzy i zdesperowani jak wszyscy. Tam, gdzie przedtem mieszkała jedna rodzina, znalazło się ich pięć, czasem dziesięć. Zajmowały każdy kąt, ścinały drzewa, majstrowały sobie budy służące za kuchnie i komórki. Czerwona Gwardia wykonała swoje zadanie skrupulatnie, dom za domem, zaułek za zaułkiem. Nowy reżim przeniknął w ten sposób do serca stolicy.
Dzisiaj nie ma już ani jednej ulicy, która zachowałaby tę skromną elegancję dawnego Pekinu, to milczące piękno długich, szarych murów okraszonych miejscami lśniącą czerwienią drzwi, drżącym listowiem drzew pomiędzy wygięciami dachów, pod którymi obdarzeni niezwykłą siłą ludzie przez wieki utrzymywali przy życiu wspaniałą cywilizację. Nie istnieje już ani jeden dziedziniec nacechowany wyrafinowaną atmosferą, dokąd uczony zapraszał swoich przyjaciół, aby cieszyć się z nimi rozkwitaniem chryzantem i spędzać noce na pisaniu wierszy dla księżyca.
– Świątynie i pałace stanowiły wyjątkowy aspekt tego miasta, ich zniszczenie oznacza ogromną stratę – mówi jeden z chińskich historyków – lecz to, co Pekin naprawdę zabiło, to zniszczenie codzienności, „domu przy dziedzińcu”.
Zaułki hutong wyglądają teraz nędznie, brudno, nieporządnie. „Domy przy dziedzińcu” – ongiś wzór pełnej spokoju harmonii – zamieniły się w zrujnowane, chaotyczne obozowiska, w meandry baraków. Ludzie stłoczeni na tych kilku metrach ubitej ziemi, które pozostały jeszcze wolne na dziedzińcach, gotują tam, myją się, pracują i bawią z dziećmi wśród rozstawionych w nieładzie rowerów, kuchenek, stosów cegieł i węgla, nad którymi suszy się porozwieszana bielizna. Nad odrapanymi wejściami do wielu „domów przy dziedzińcu” – nikt nie troszczy się już o to, aby je odmalować – widnieją jeszcze stare slogany: „Socjalistyczny dziedziniec to szczęście”. Na innych ścianach wypisano hasła nowsze i bardziej realistyczne: „Załóż kłódkę na rower i uważaj na złodziei”. [...] Rewolucja kulturalna odbyła się w latach sześćdziesiątych, ale starzy mieszkańcy „domów przy dziedzińcu” nadal uważają nowych lokatorów za intruzów, zaś ci ostatni widzą jeszcze w dawnych właścicielach „wrogów klasowych”, których słusznie wywłaszczono. W dalszym ciągu jedni podejrzewają drugich, ludzie mówią szeptem nawet w gronie rodziny, z obawy, że zostaną podsłuchani i ewentualnie zadenuncjowani przez sąsiadów. Pewien cudzoziemiec chciał podarować kurczaka choremu chińskiemu przyjacielowi, ale ten odmówił, tłumacząc, że gdyby na dziedzińcu rozszedł się zapach pieczonego drobiu, inni lokatorzy zasypaliby go pytaniami i donieśli władzom o jego „nielegalnych kontaktach”.
***
Reaktywowano również operę pekińską, zapewniającą najbardziej popularną w Chinach Północnych formę rozrywki, a podczas rewolucji kulturalnej w praktyce nieistniejącą. Nie jest teraz ona jednak tym, czym dawniej była, i nigdy ma już taka nie być. Opera pekińska ze swoim bogatym repertuarem (około dwóch tysięcy sztuk) była przez prawie tysiąc lat najważniejszym „pasem transmisyjnym” chińskiej kultury ludowej. Od wędrownych trup aktorskich, występujących podczas świąt religijnych lub na jarmarkach, Chińczycy uczyli się swojej historii, swojej literatury, przyswajali sobie poezję. Ta forma sztuki odzwierciedlała oczywiście feudalizm i wywierała wpływ na światopogląd widzów. Dlatego po 1949 roku komuniści uznali za konieczne ustanowić nad nią kontrolę. Zredukowali przede wszystkim repertuar, ograniczając go do około tuzina oper. Nie można było rzecz jasna wystawiać sztuk, w których szlachta i urzędnicy starego reżimu
występowali na scenie w pozytywnych rolach, kiedy w rzeczywistości tysiące właścicieli ziemskich i im podobnych stawiano przed sądami ludowymi, oskarżano o wszelkie możliwe zbrodnie i najczęściej wysyłano przed oblicze Stwórcy strzałem w tył głowy. Ostateczny szturm na operę pekińską przypuszczono podczas rewolucji kulturalnej: aktorzy zostali wtedy uwięzieni albo wysłani do obozów reedukacji przez pracę.
W ciągu ostatnich trzech lat opera pekińska – nie tylko ona zresztą – została ponownie odkryta. Jednak pod pretekstem, że w swoim dawnym kształcie nie może podobać się dzisiejszej młodzieży, „zmodernizowano” ją i w konsekwencji „zamordowano” – według określenia pewnej zagranicznej badaczki tej starej formy sztuki chińskiej. Tradycyjne tematy dostosowano do aktualnej linii politycznej. Wyeliminowano duchy i zjawy, ponieważ „nie są rzeczywiste, stanowią tylko wytwór przesądu”. Oglądani na scenie cesarze i mandaryni nie mogą mieć więcej niż po jednej żonie, ponieważ bigamia jest nielegalna, zaś młodzieniec, który w oryginalnym tekście śpiewał: „Mam lat dwadzieścia i nie mam jeszcze żony”, śpiewa teraz „Mam lat trzydzieści...”, bo zdaniem partii w takim właśnie wieku należy się żenić.
***
W dawnej dzielnicy handlowej śródmieścia małe przedsiębiorstwa wyspecjalizowane w sprzedaży lub w wytwarzaniu pewnych artykułów skupiały się przy poszczególnych ulicach. Były tam więc zaułki Nefrytu, Lampionów, Jedwabnych kwiatów, Futer, Kapeluszy, Trumien. Niektóre z tych ulic istnieją jeszcze i zachowały nawet tradycyjne nazwy, ale po sklepach i warsztatach nie ma już śladu.
Małe firmy, których właściciele wstawali co rano z całą rodziną, zastanawiając się, jak sobie radzić dalej, jak wykonać określoną pracę i zrównoważyć przychód z rozchodem, zespolono w wielkie przedsiębiorstwa państwowe, gdzie ludzie wykonują bezosobowo i bez żadnego zaangażowania swoje zadania w ramach działalności kolektywnej.
***
Niektórym rodzinom, zrehabilitowanym po powrocie do władzy Deng Xiaopinga, zwrócono część zagarniętego mienia, ale dzisiaj nikt nie wie już, co z taką starzyzną robić. Ludzie nie mają na nią miejsca w małych mieszkaniach, młodzieży się nie podoba. Jedynym rozwiązaniem jest sprzedaż, ale nie w drodze prywatnej transakcji – to jest zabronione. Wolno za to odstąpić swoją własność państwu za ułamek sumy, za którą sprzeda ją ono potem cudzoziemcom w upoważnionych sklepach.
***
Przeciętni Chińczycy nie mają w praktyce dostępu do wielu miejsc w Pekinie, dobrze znanych cudzoziemcom przyjeżdżającym tam nawet na bardzo krótko. Chodzi między innymi o hotele, restauracje i najlepsze sklepy.
– Dawniej wstęp był wzbroniony psom i Chińczykom, a teraz tylko Chińczykom – zauważył parę lat temu mój amerykański znajomy chińskiego pochodzenia. Poszliśmy wtedy do Pawilonu Modłów o Urodzaj (na użytek turystów zrobiono z niego dziś sklep Marco Polo) w parku Świątyni Nieba. Mój znajomy miał na sobie niebieskie spodnie i robotniczą kurtkę; wzięto go za kogoś miejscowego i brutalnie wyrzucono za drzwi.
***
– Chiny są jeszcze ubogie. Gdybyśmy musieli żyć tak, jak wszyscy inni, nie moglibyśmy należycie pracować – wyjaśnił mi raz wysoki urzędnik państwowy, kiedy chcąc sprawdzić posiadane informacje, sporządzałem listę wszystkich jego przywilejów.
***
Osiemnastego października 1982 roku uroczyście obchodzono w Zakazanym Mieście sto dwudziestą drugą rocznicę zdewastowania starego Pałacu Letniego (Yuanmingyuan) przez wojska angielskie i francuskie pod koniec drugiej wojny opiumowej. [...] Zniszczenie zabytku, z którego nie zachowały się nawet fundamenty, stanowi niewątpliwie straszliwy przykład zemsty cudzoziemców na Chinach. Tyle tylko, że nie można mówić o tym pałacu, nie wspominając, że zbudowali go w dużej części Europejczycy, wśród których był włoski jezuita Giuseppe Castiglione. Nie wolno też przemilczać, że budowlę ograbiono i spalono, ponieważ Chińczycy torturowali przedtem i zabili parlamentariuszy, którzy z białą flagą udali się do nich na rozmowy. Ten fakt w Chinach chętnie się pomija, nie uwzględniono go też w powstałym niedawno filmie, w którym cudzoziemcy odgrywają tę samą rolę, co Niemcy w powojennych filmach amerykańskich. W każdym razie idiotyczne jest twierdzenie, że ów epizod dowodzi właściwej cudzoziemcom woli zniszczenia chińskiej cywilizacji.
Zniszczenie starego Pekinu z jego murami, świątyniami, pałacami, ogrodami
i domami to tragedia, którą Chińczycy urzeczywistnili własnymi rękami, bez żadnej pomocy ze strony podejrzanych „obcych”.
Dużo tego wyszło. To dlatego, że czytając miałam przed oczami nie prawie obcy mi Pekin, a Kunming. Mury miejskie zburzone dłońmi młodzieży - na rozkaz czerwonogwardzistów maczał w tym palce i mój świekr, nienawidzący tamtego kawałka swojego życia. Zburzone paifangi, że niby trzeba poszerzyć drogi i usprawnić komunikację. Po latach stawianie podróbek owych paifangów w każdym możliwym miejscu - jak Szmaragdowy Kogut i Złoty Koń chociażby. Zniszczone w zasadzie całe stare miasto. U nas też są jeszcze stare nazwy ulic - Bankowa, Kowalska... Oczywiście o dawnych "cechach" nikt już nie pamięta. Tak samo, jak w Pekinie, ludzie musieli się pozbyć staroci. Świekr opowiadał o szachach z kości słoniowej, sztućcach zdobionych masą perłową, jedwabnych wachlarzach, mahoniowych meblach... Wszystko rozkradzione, wyprzedane, spalone, zanim przyszli czerwonogwardziści. Bieda - nie tylko zwykły głód, ale i głód piękna, z którego Mao obdzierał chiński świat. Tyle wspaniałości jest już nie do odtworzenia, tyle pięknej kultury, tyle piękna!...
Tak. Chińczycy mogą sobie nienawidzić ludzi Zachodu czy Japończyków, ale prawda jest taka, że sami sobie zgotowali ten los. Sami sprawili, że są teraz kojarzeni głównie z malwersacjami, charkaniem na ziemię i śmierdzącymi toaletami. Chiny są żywym dowodem na to, że gorszy pieniądz wypiera lepszy.
A ja... Ja kocham te Chiny, które widzę oczyma duszy mojej. Kocham kulturę herbaty, o której większość współczesnych Chińczyków ma pojęcie co najwyżej blade. Kocham poezję. Kocham przysłowia. Kocham kulturę kulinarną. Kocham tradycyjne parki i architekturę. Każdą komórką ciała marzę o tym, żeby przenieść się choć na chwilę o jakieś sto lat wstecz.
Chiny moich snów i Chiny prawdziwe różnią się jak ogień i woda. Od czasu, o którym pisał Terzani, wszystko zmieniło się na jeszcze gorsze. Jeszcze więcej piękna udało się zniszczyć, jeszcze większe buraki siedzą na najwyższych stołkach. Moja miłość do Chin jest miłością nieodwzajemnioną, niespełnioną, wzdychaniem nastolatki do księcia na białym koniu. Ale - będę nadal szukać wątłych nici piękna, smaków krajobrazów, w nadziei, że życia mi na to nie starczy.
Witaj Natalio, uzależlniłaś mnie totalnie, bo ja zaraz po przebudzeniu, czytam Twojego bloga, nie tylko przed kawą, ale przed wyjściem z łóżka. A teraz Terzani, czytam go od kilku dni, jestem w połowie, a w trakcie lektury ciśnie się pytanie
OdpowiedzUsuń"i komu to przeszkadzało". Można też podejrzewać, że jeszcze wiele rzeczy zostało bezpowrotnie zniszczone od czasu napisania książki przez Terzaniego, minęło przecież ponad 30 lat. Ta książka boli !
Pozdrawiam Turkusowa Ciocia
:) Cieszę się, że mam takich wiernych fanów :)
UsuńWitaj Tajfunie :) Jak wiesz, czytam Cię zawsze z kawką i z przyjemnością. A teraz popadłam jeszcze w koszta ;). Właśnie kupiłam książkę Terzaniego. Potrafisz zachęcić :). Pozdrawiam. Marta
UsuńBardzo się cieszę!! To znaczy, że spełniłam dobry uczynek :) A poza tym będę rzucać cytatami z Terzaniego jeszcze przez parę niedziel, więc liczę na ciekawą dyskusję :)
UsuńDlatego wolę wyszukiwać informacje o dawnych Chinach, bo tamta cywilizacja była całkiem odrębną od każdej innej.
OdpowiedzUsuńDzisiejsze Chiny (no może oprócz odległych wiosek) prawie się niczym nie różnią od państw europejskich, jedynie hieroglify na reklamach i kuchnia świadczą o pobycie w tym kraju.
Mam wszystkie siedem książek Tiziano Terzaniego w języku polskim – rewelacja – polecam wszystkie przeczytać, tak bardzo wciągają, że nawet się nie zauważy brzasku, i szkoda odłożyć do następnego wieczora. A gdy się dojdzie do ostatniej strony, żałuje się że to już koniec. A przecież to była tzw. cegła – szczególnie te trzy ostatnie.
Terzani kochał Chiny, a one go potraktowały jako persona non grata, wcześniej aresztując i wysyłając w odległe tereny na reedukację. Później chcąc oddychać chińskością okrążał chińską granicę od strony przyległych krajów.
Och, ja mieszkając w Yunnanie nadal widzę sięgającą głęboko odmienność. Yunnan jest... interesujący. Moim zdaniem dużo bardziej interesujący niż Pekin czy Szanghaj. Ci ludzie tutaj - to nie są "prawdziwi" Chińczycy :) Taki tutaj tygiel kulturowy, że wreszcie się czuję jak u siebie :)
UsuńTo wspaniale, że dalej od centrów gospodarczych jeszcze można się cieszyć cywilizacją chińską, co widać w Pani blogu - za co bardzo dziękuję :-)
UsuńAleż nie ma za co :) Odkrywanie nowych chińskich wspaniałości jest dla mnie przecież najlepszą rozrywką :)
UsuńA ja w Chinach odnalazłam to czego szukałam po całym świecie ( tak włóczykijka jestem, niestety :) Czyli tradycję, historię, naturalność i europejską nowoczesność. W zgranym zestawie. I jestem nim zachwycona :). Pozostaję w zachwycie do dzisiaj :). Pozdrawiam serdecznie.
OdpowiedzUsuńGratuluję!
Usuń