2012-02-27

pijane krewetki 醉蝦

Kiedy czytałam książkę Kalickiego (bardzo ciekawa, nawiasem mówiąc) o jego wyprawie do Chin (W domu smoka, tutaj artykuły online), bodaj najbardziej poruszył mnie i cokolwiek zbrzydził ten opis:
Do wazy z wodą, w której kłębiły się krewetki wielkie jak dłoń, jeden z gospodarzy wlał najpierw parę kropel okropnej, cuchnącej wódki baijiu. I dopiero po kwadransie, gdy pijane skorupiaki przebierały odnóżami już nieco mniej energicznie, Chińczycy zabrali się do pożerania ich.
Żywą, machającą nóżkami krewetkę brali w dwa palce i po prostu rozgryzali. Od samego patrzenia brały mdłości, ale gospodarze nalegali, bym schrupał choć jedną krewetkę. Czułem, że z wywiadu będą nici, jeśli odmówię. Wziąłem biedactwo w dwa palce, popatrzyłem w jej czarne, pijane oczęta, zamknąłem swoje brązowe, nie mniej pijane oczęta i chiński przysmak włożyłem do ust. Błąd! Żywe skorupiaki trzeba rozgryzać błyskawicznie. Krewetka bardzo mi się w ustach ożywiła. Łapami przebierała po języku, po podniebieniu śmigały mi zaś jej nerwowe wąsy. Gdy zbierałem się do zaciśnięcia szczęk, machała odnóżami z jeszcze większą desperacją. To była najtrudniejsza z gastronomicznych prób. Przeszedłem przez nią, bo dużym nietaktem byłoby wymigiwanie się od niejedzenia.
Powiedziałam sobie wtedy, że jednak my, biali, jesteśmy bardziej cywilizowani i że może i jadam żaby, ślimaki i wątróbkę smażoną, ale żeby to???!!!
Kolejne miesiące w Azji mogę dziś liczyć nie tylko nowymi znakami, które umiem napisać, nowymi herbatami, których smak i wygląd liści mogę odróżnić i docenić, ale i łamaniem kolejnych kulinarnych tabu. Robaki wygrzebywane z bambusa, larwy szerszeni, szarańcza... ba! zjadłam nawet kiedyś psa (niestety, psie żeberka okazały się tak przepyszne, że postawiły mnie po niewłaściwej stronie barykady). Zajadam się raciczkami i kurzymi łapkami (przy czym te ostatnie lubię tylko barrrrrrdzo chrupiące). Pijam (rzadko, bo rzadko, ale jednak) chińską perfumowaną wódkę. Zjadłam kacze płody. Zawsze jednak twierdziłam, że czegoś żywego nie wezmę do ust. Bo jak to? Przecież on na mnie patrzy, nie można tak!
Dziś spróbowałam jednego z najsłynniejszych dań kuchni syczuańskiej - były to "pijane krewetki". U nas przyrządza się je trochę inaczej, niż opisuje Kalicki: żywe krewetki zostają mianowicie wrzucone do pikantnego sosu, w którym alkohol stanowi tylko jeden ze składników. Kiedy półmisek ląduje na stole, krewetki jeszcze próbują się zeń wydostać:
Pierwsze zdjęcie jest rozmazane tym razem nie z powodu braku umiejętności, tylko dlatego, że nastawiłam długi czas naświetlania - właśnie po to, żeby pokazać, że żyją... Technika jedzenia: łapiesz krewetkę pałeczkami tuż za głową, po czym odgryzasz tułów z ogonkiem i ruszającymi się jeszcze odnóżami, a główkę odkładasz na talerzyk.
Na poczatku Zwykła Belka (tak, to jest normalne imię i nazwisko) urywał dla mnie główki, bo się trochę wzdragałam, ale świeże krewetki są tak pyszne, że po chwili przestałam się przejmować.
Chińczycy powiadają, że ci z Kantonu mają najlepsze apetyty - jedzą wszystko, co ma skrzydła poza samolotami i wszystko, co ma cztery nogi poza stołem.
Jestem Kantonką.

Update:
Po wielu latach od tego wpisu przyznać muszę, że choć przełamałam to tabu, to akurat pijane krewetki jadłam tylko ten jeden raz i wcale mi się nie spieszy do zjedzenia ich znowu. Pewne bariery siedzą w nas głębiej, niż podejrzewamy. Jednokrotne złamanie tabu nie zawsze wystarcza do zmian nawyków.  

8 komentarzy:

  1. Przyznam się bez bicia, że przeraża mnie takie okrucieństwo :(

    A ten kawałek Kalickiego to już raz gdzieś czytałam. Zapadł mi w pamięć bardzo dobrze :(

    OdpowiedzUsuń
  2. wcale Ci sie nie dziwie, ze Cie przeraza. Moja Mama powiedziala, ze czytajac ten wpis mozna zwymiotowac. Lubie jesc mieso, ale nigdy nie przypuszczalam, ze bede zdolna do spozycia takiej potrawy. Mylilam sie.

    OdpowiedzUsuń
  3. Dżizys... W razie zagrożenia śmiercią głodową chętnie bym spróbował.

    OdpowiedzUsuń
  4. Dom, ja sprobowalam mimo ogromnych zapasow w postaci tkanki tluszczowej ;)

    OdpowiedzUsuń
  5. To ja jeszcze nie jestem na takim etapie co Ty, poziom niżej - zjem wszystko, jeśli mi się na talerzu nie rusza. Jedyne, co jadłam żywe,to ostrygi,ale one nie są ruchawe :P
    Romantyczny Twój mąż z urywaniem łebków :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. wtedy jeszcze nie był mężem! Po prostu mnie poderwał na odrywanie łebków krewetkom...

      Usuń
    2. Myślę, że mnie by można poderwać tak samo :)

      Usuń
    3. :D przez żołądek do serca w zupełnie nowej odsłonie :D

      Usuń

Proszę, nie anonimowo!
Ze względu na zbyt dużą ilość trolli, musiałam włączyć moderowanie komentarzy. Ukażą się więc dopiero, gdy je zaakceptuję. Proszę o cierpliwość.