Jesli zyjecie, jak ja, na koncu swiata, a nie na wybrzezu i jesli kiedys traficie w koncu do kantonskiej knajpy, nie wyjdziecie z niej predko.
Po pierwsze: oprocz zwyklego menu z owocami morza, zupa z pletwy rekina i innymi takimi, zostanie Wam podsuniety pod nos wozek z przystawkami:
Czego tam nie ma! Miesa, kleiste ryze, ciasteczka, kurze lapki, pierozki, no WSZYSTKO! Jako, ze sa to przystawki, zamowilismy tylko trzy:
Problem w tym, ze najchetniej zamowilabym same przystawki i zadnego dania glownego, tak mnie kusilo bogactwo tych pierwszych. Kiedy tak sie przygladalam tym kotlecikom, zeberkom na slodko-kwasno, a slinianki pracowaly tak glosno, ze obsluga zaczela sie obawiac potopu, mignelo mi cos soczyscie zielonego:
Okazalo sie to, ze sa to kluski na parze z dodatkiem soku szpinakowego, nadziane hmmm... budyniem?
Od naszego rozni sie glownie dodatkiem mleczka kokosowego, ktore sprawia, ze jest tlusciutki, gladki i kaloryczny.... Pycha! Kocham je!. Zwa sie 奶黃包 i bede je wpieprzac jak glupia przy kazdej okazji, wiec poprosilam Zwykla Belke, zeby mnie moze jednak nie zabieral do tych kantonskuch knajp...
A tutaj przepis, po angielsku, ale raczej dacie rade, skoro nawet ja rozumiem. Jak kiedys bede miala kuchnie i sama wykonam, to wrzuce wlasna wersje ;)
Od rana chodzily za mna jakies dziwne baozi, telepatia, czy co? ;)
OdpowiedzUsuń