Dzisiejszy wpis jest częścią wiosennego projektu Klubu Polki - opowiadamy o naszym pierwszym dniu w danym kraju. Ile emigrantek, tyle historii. Moja jest wieloetapowa.
Na początku był Tajwan. To znaczy: ja wiem, że na początku było Słowo, albo w ostateczności Polska, ale dla mnie początkiem Nowego była wizyta na Tajwanie. Tato, który wówczas tam pracował, ujął to tak: jak szybko skończysz licencjat, to możesz przyjechać na wakacje. W związku z tym obroniłam się pierwsza na roku. I pojechałam. Tata dużo opowiadał, przywoził prezenty, pokazywał zdjęcia. Ale to mi w ogóle nie dało wyobrażenia, jaka jest Azja.
Na początku - uderzenie lepkiego gorąca. Wakacje były na przełomie lipca i sierpnia, czyli chłodny wietrzyk zdarzał się tylko bezpośrednio przed tajfunem. Gdy tylko wyszłam z lotniska, włosy zakręciły mi się w maleńkie loczki i już tak zostały.
Później - zapach azjatyckiej ulicy. Wiecie - stragany z jedzeniem plus gorąco plus tłumy. Wydawałoby się, że musi być obrzydliwie. Nie było. Było fascynująco.
Dźwięki. Pierwszy raz zetknęłam się na żywo z językiem chińskim. Ni to śpiew, ni to krzyk. Nie potrafiłam podzielić zdań na wyrazy ani opanować niczego ze słuchu. Chodziłam zanurzona w dźwiękach - i zamarzyło mi się, by też tak śpiewać mówić.
Smaki. Wpadłam po uszy. Nocne targi z przekąskami, knajpki, w których za grosze można było się objeść pierożkami czy makaronami w pachnących sosach. Wystawne knajpy, do których trzeba było czekać półtorej godziny w kolejce. Żabie udka w panierce - prawie jak kurczak, wieprzowina w sosie słodko-kwaśnym zupełnie różna od tych pseudochińskich dań w polskich chińskich knajpach. Nowe owoce, warzywa, napoje.
Ludzie - serdeczność. Potem się miałam przekonać, że raczej powierzchowna, ale wtedy, za pierwszym razem, uderzyło mnie, że wszyscy się do mnie uśmiechają i chętnie ucinają sobie ze mną pogawędkę. Po szarej anonimowości Polski była to wspaniała odmiana.
Kolory. Mężczyźni w różowych koszulach (hetero!), panie pod pięćdziesiątkę w barwnych dresach, cekiny, kokardki, prążki, koronki. I nikt nie odwraca głowy z niesmakiem i nie twierdzi, że "nie wypada". To był mój pierwszy dzień na Tajwanie.
***
Udało się! Przyjechałam na pół roku na Tajwan, żeby nauczyć się szwargotać po mandaryńsku. Gdy wysiadałam z samolotu, było inaczej - bo luty, a nie lipiec. Reszta pozostała bez zmian, a ja każdego dnia tego półrocznego pobytu byłam szczęśliwa - bo byłam w swoim miejscu na ziemi. O łzach tęsknoty za przyjaciółmi i samotności w tłumie nie będę wspominać. Jak nie wspomnę, to znaczy, że się nie przydarzyły, prawda? To był drugi "pierwszy dzień" na Tajwanie.
***
Kiedy wysiadłam z samolotu w Kunmingu, poczułam rozczarowanie. Och, mózg wiedział, że to nie tropiki, że jestem daleko od morza i że wylądowałam w wysokich górach, ale serce nie mogło nic na to poradzić - nadal tęskniło za zapachem Azji, który miał być kubek w kubek taki, jak w Tajpej. Kunming jest suchy, spalony wysokogórskim słońcem, zapierający dech rozrzedzonym powietrzem. Odetchnęłam pełną piersią tym nowym zapachem Azji i poszłam szukać taksówki. Znalazłam. Nie zwróciłam uwagi na brak taksometru. Gdyby taksówkarz nie próbował mi kłaść ręki na kolanie, stwierdziłabym, że nawet dobrze trafiłam. Ale... okazało się, że nie tylko zapach i smak tutejszego powietrza różni się od tego tajpejskiego. Przyjechałam tu po kilku latach nauki mandaryńskiego, dość pewna siebie, by się w ogóle nie bać. Ja już umiałam nawet przez telefon i na skajpie godzinami gadać z azjatyckimi znajomymi, więc życie powinno być łatwe, prawda?
Nie zrozumiałam nic z tego, co powiedział do mnie taksówkarz. Zamiast ni xiang qu nali? wypowiedzianego miękkim głosem, z uśmiechem, do którego przywykłam na Tajwanie, usłyszałam ostre ke nadiar?!, które wprawiło mnie w nieliche osłupienie. Tak, czytałam, że mają tu własny dialekt, ale przewodniki twierdziły, że jest on bardzo zbliżony do mandaryńskiego. Tja. Dziś mieszkam w Kunmingu już osiem lat i nadal nie wszystko rozumiem.
Zapachy też nie te. Tutaj się zupełnie inaczej jada i człowiekowi prędzej zaczną łzawić oczy od zapachu wszechobecnego chilli niż go zemdli od tajwańskiego śmierdzącego tofu. Smrodku tofu mi akurat nie brakuje, ale - musiałam się nauczyć tych nowych zapachów. Zakurzonego, gorącego i suchego Kunmingu wypełnionego chilli i suszoną wołowiną. Kwiaty kwitnące o niespodziewanych porach roku, Szmaragdowozielone Jezioro w samym centrum - a wiecie, jak pachną jeziora w miastach. Zapach pieczonych batatów i ziemniaków. Pierwszego dnia jeszcze ich nie spróbowałam, ale chyba tak naprawdę powinnam zacząć od pierwszego prawdziwego dnia, a nie od tego, który spędziłam tylko w samolocie, taksówce i łóżku. Drugiego dnia zaczęłam eksplorację: piękne paifangi (coś między ozdobną bramą a łukiem triumfalnym) Złotego Konia i Szmaragdowego Koguta w centrum, ale poza tym zero tradycyjnej chińskiej zabudowy (szkoda!). Jedzenie uliczne z zupełnie innej niż w Tajpej bajki: wspomniane pieczone bulwy, placuszki kukurydziane, wszechobecne kluski ryżowe - misieny zamiast makaronu w wołowym rosole, pierożków i okonomiyaki na nocnym targu. A, właśnie. Od razu odkryłam, że nocą Kunming w zasadzie zamiera. W Tajpej wracałam do domu zazwyczaj grubo po północy, właśnie z nocnego targu. Tutaj zaczęłam wracać po północy dopiero, gdy zaczęłam pracować w herbaciarni, ale to już zupełnie inna historia.
Pierwszego dnia w Kunmingu udało mi się dojechać autobusem do Wallmartu, ale wrócić już nie dałam rady. Nie wiedziałam wówczas, że dużo ulic jest jednokierunkowych i że przystanek po drugiej stronie ulicy będzie obsługiwał zupełnie inne numery autobusów, bo ten mój tędy jedzie "do", ale już nie wraca...
Pierwszego dnia opanowałam drogę z hostelu na uniwerek i z powrotem nie wiedząc jeszcze, że właśnie przeszłam prawie całe centrum miasta. Wówczas jeszcze Kunming, trzy razy większy od Warszawy, wydawał mi się ogromny. Teraz sądzę, że jest malutki...
Tego dnia pierwszy raz ujrzałam staruszki odziane w stroje ludowe. Nie przebrane, a ubrane. Zaczęła się moja przygoda z 26 yunnańskimi grupami etnicznymi.
Zaczynałam przygodę życia, ale... przecież po roku miałam wrócić do Polski, względnie nadal knuć, jak tu wrócić na Tajwan. To miało być tylko roczne stypendium!
***
Gdy po raz drugi lądowałam w Kunmingu, wiedziałam już, czego się spodziewać. Po pół roku pobytu w Polsce wiedziałam, że dłużej tego nie wytrzymam. Tęskniłam za Azją. Teraz już mi było obojętne, jak pachniał Kunming. Tęskniłam za miliardem rzeczy i za przynajmniej jedną szczególną osobą. W międzyczasie się okazało, że osoba jednak nieszczególna, a tęsknotę mogę o kant d... roztrzaść, ale pozostała tęsknota za Kunmingiem. I... strach. Trochę się bałam wybrać inne miejsce. Chciałam wrócić, a nie jechać w nieznane. A jednak - bałam się i tak. Czy sobie poradzę na studiach magisterskich prowadzonych w języku chińskim, czy serce puste jak orzeszek zapełni się jakąś miłą obecnością, czy... Tych "czy" było milion. Wielkim pocieszeniem dla strwożonego serca było wszystko to, co pozostało takie, jak pamiętałam. A pamiętałam dużo - przecież wyjechałam z Kunmingu ledwie rok wcześniej. Kolejne miejsca witałam z uśmiechem, jak starych znajomych. To nic, że nie chciano mi zapewnić akademika na ten pierwszy weekend, choć administracja uniwersytecka wiedziała, kiedy przyjadę (przysłali nawet szofera, do króćset!). To nic, że gdy w końcu weszłam do akademika, okazał się on być zapluskwioną i zakaraluszoną brudną ruderą pozbawioną ciepłej wody. To nic, że wszystko było inaczej, niż miało być. Znów byłam w Azji. Znów byłam u siebie.
***
Gdy po utracie stypendium przeniosłam się w yunnańskie tropiki za chlebem i po to, by po prostu przestać się dusić w Kunmingu, nie sądziłam, że do niego wrócę na stałe. Bardzo mnie to miasto bolało - wiele straconych nadziei, wiele przegranych przyjaźni i jeszcze złamane serce. Czy Wy chcielibyście wrócić do miasta, które tak Was potraktowało?
A jednak stałam teraz na dworcu PKS z trzydziestokilogramową walizką, opalenizną i kilkoma yuanami w kieszeni. Jeden z kolejnych swatanych mi facetów miał po mnie przyjechać. Jeszcze nie wiedziałam, że pół roku później ten facet zostanie moim mężem, ale już wiedziałam, że mogę na nim polegać - obojętnie, czy chodzi o podwózkę z dworca, znalezienie fajnej knajpy czy dotrzymanie towarzystwa na korcie badmintonowym. Wracałam - po raz pierwszy przyznaję to publicznie - głównie dla niego. Tak, praca w tropikach okazała się być niewypałem, bo szefostwo było nieuczciwe, ale gdyby nie on, pewnie pojechałabym gdzieś dalej, zamiast wracać wciąż i wciąż do tego nieszczęsnego Kunmingu. Gdy czekałam na dworcu, nie miałam motyli w brzuchu, ale i tak - z uśmiechem na twarzy i w sercu dawałam się porwać nowej przygodzie.
Wspaniale się czyta :-))))
OdpowiedzUsuńMój pierwszy dzień w Chinach był podobny. Upał okropny, nieznane zapachy, ludzie i ich mowa również. Wszechobecne uśmiechy, które faktycznie okazały się nie do końca szczere.
Miałam wrażenie, że mi dosypano jakiegoś narkotyku do posiłku, bo pierwszy dzień to był jeden zawrót głowy... ale było wspaniale.
Dlatego pierwsze Twoje spostrzeżenia czytałam cały czas się uśmiechając. :-)
Wielu ludzi, którzy na pierwszy raz w Azji zareagowali uśmiechem, a nie obrzydzeniem czy bólem głowy, już zawsze tę Azję jakoś tam kocha - nawet jeśli czasem jest to raczej love&hate ;)
UsuńWzruszyłam się czytając, odżyły wspomnienia mojego pewnie "jedynego" razu, szalony ruch uliczny, a potem byle jaka, mini knajpka, w której nas zostawiłaś koło Twojego domu. Potem jak wróciłaś z Rodzicami była posprzątana i odbyła się wspaniała uczta,
OdpowiedzUsuńJedzenie było przepyszne i jak jakaś małolata zakochałam się w "Chinach"
Gdyby Chińczycy mi płacili za wszystkich białych, których zakochałam w Chinach, byłabym ciężko bogatą osobą ;)
UsuńPięknie napisane :) ciekawe jest jak człowiek nagle spostrzega, że to miejsce z pierwszego dnia nagle stało się domem, prawda?:)
OdpowiedzUsuńnajciekawsze, że z czasem tych domów robi się coraz więcej i wcale się żadnego nie kocha mniej! :)
UsuńKunming to świetne miejsce, spędziłam tam prawie rok na stypendium :). Miałam podobnie z językiem! Byłam przerażona, że prawie nic nie rozumiem, ale po jakimś czasie przywykłam i dało się z ludźmi pogadać :D.
OdpowiedzUsuńja też przywykłam, ale początek mnie baaaaaardzo zaskoczył :D
Usuń