2024-11-22

Panowie herbaty

Sięgając po tę książkę nie zerknęłam na narodowość autorki, dlatego otrzymałam coś zupełnie innego niż się spodziewałam. A przecież jeśli o herbacie pisze Holenderka, naturalnym skojarzeniem będzie Holenderska Kompania Wschodnioindyjska, a nie Chiny... Jednak, wbrew obiegowej opinii, jestem zainteresowana nie tylko Chinami - cała Azja pozostaje w kręgu moich bezpośrednich zainteresowań, a zderzenie kultur jest wręcz codzienną strawą i chętnie czytam, oglądam i porównuję. 
Autorka, korzystając obficie z dokumentów, przedstawia historię jednego człowieka - Rudolfa, potomka kolonistów, który również przybywa na Jawę, by snuć sny o potędze i ciężko pracować na własnoręcznie budowanej plantacji herbaty. Powieść gęsta jest od stosunków między kolonistami, stylu życia białego na tropikalnej wyspie, a także gęsto przetykana szczegółami, które znać można tylko żyjąc samemu w tym miejscu. Autorka bowiem nie tylko przeprowadziła solidną kwerendę, ale również miała przywilej dorastać właśnie tam. Z powieści przebija więc głęboka miłość i zrozumienie, które dla mnie są najcenniejsze. 
Oczywiście, wszystko jest tu opowiedziane z pozycji białego kolonisty, który czuje się panem, osobą uprawnioną do podejmowania wszystkich decyzji, a także stojącą cywilizacyjnie tak wysoko, że tubylcy po prostu naturalnie wskakują w jego mózgu na miejsce głupich sług. Rozumiem, skąd to nastawienie - w końcu autorka jest potomkinią kolonistów. Jednak przeszkadza mi ono w cieszeniu się lekturą. Książka nie jest pamiętnikiem i świadectwem epoki, a powieścią powstałą pod koniec dwudziestego wieku. Moim zdaniem zabrakło tu tej drugiej, tubylczej perspektywy. Tak, wiem, że autorka mogła jej po prostu nie znać. Tym bardziej więc mi jej brakuje, ten brak aż kłuje w oczy - z punktu widzenia kolonistów sposób myślenia i odczucia tubylców są niewarte pochylenia się nad nimi, zrozumienia. 
Zupełnie niechcący miałam okazję przeczytać recenzję tej książki autorstwa Indonezyjczyka nieholenderskiego pochodzenia. Bardzo zasadnie zasugerował, że może zamiast próbować zrozumieć ach-jak-ciężką-pracę najeźdźców, warto byłoby się skupić na ludziach, którzy faktycznie z narażeniem życia karczowali dżunglę zamieszkałą przez niebezpieczne, dzikie zwierzęta i w pocie czoła uprawiali herbatę dla "panów", którzy prędzej czy później stawali się bogaczami, a jednak ich majętność w zasadzie nie przekładała się na zmianę statusu materialnego tubylców...

2024-11-20

żuraw i sosna

Naprzeciwko wspomnianych srok wymalowany został inny dobrowróżbny obrazek:
松鹤长青* to dosłownie "sosna i żuraw wiecznie zielone/młode". Są to bardzo popularne życzenia dla seniorów - oby byli długowieczni jak żurawie i wiecznie zieloni (czyli młodzi) jak sosna. Sosna zresztą była także znanym "lekarstwem" zapewniającym długowieczność: wierzono, że żywica ponad tysiącletnich sosen zamienia się w pornatkę/porię, czyli jeden z leczniczych grzybów, po chińsku zwany fuling. Ten grzyb zaś zgodnie z tradycyjnymi wierzeniami przedłuża życie. Z kolei żuraw, jak wierzono, co jakiś czas przechodził gruntowną przemianę (zgodnie z najpopularniejszą legendą w wieku siedmiu, szesnastu, stu sześćdziesięciu i tysiąca sześciuset lat), by w końcu osiągnąć idealną postać i stać się środkiem transportu nieśmiertelnych. Wedle zaś innych wierzeń żurawiem mogli zostać śmiertelnicy po uzyskaniu nieśmiertelności. Czyli najpierw jesz kalafonię, stajesz się nieśmiertelnym, przeistaczasz się w żurawia i tak już całą wieczność. Ja tam nie wiem, czy bym tak chciała, no ale każdemu według potrzeb. 
Tak oto sosna została powiązana z żurawiem i wiecznie zielone drzewa z długowiecznością. To przełożyło się oczywiście na język, produkując takie oto idiomy: 
  • 松鶴遐齡 [松鹤遐龄] sōnghèxiálíng - długowieczność. Dosłownie: odległy wiek sosny i żurawia. 
  • 萬古長青 [万古长青] wàngǔchángqīng - wieczny, trwający zawsze, wciąż świeży. Dosłownie: dziesięć tysięcy razy stary a długo zielony. 
Wyjątkowo krotochwilne wydało mi się, że i tutaj kaligraf się nie przyłożył i zapisał niepoprawnie żurawia, który tak naprawdę winien wyglądać tak:
Życzę kaligrafowi, żeby był radosny jak sroka i żył długo jak żuraw, bo możę w przyszłości się wreszcie nauczy swojego języka ojczystego... 

*Czasem występuje też w wersji 松鹤长春 sosna i żuraw długa wiosna; są praktycznie równoznaczne.

2024-11-18

Ależ pachnie! 香馥馥

Szalenie spodobała mi się nazwa tej restauracji:
Takiego nagromadzenia pięknych aromatów już dawno nie widziałam! 

Zacznijmy od podstawowego znaku na aromat: 香 xiāng. Najłatwiej go sobie zapamiętać, myśląc o cudnym aromacie dojrzewającego w słońcu 日 zboża 禾. Oprócz tego, że oznacza przyjemny zapach, znajdziemy go także w wyrazach związany z trociczkami. 
Ciekawostka: w Polsce śpi się smacznie, a w Chinach - pachnąco: 睡得香. 
Wyraz ten stał się podstawą innych, również dotyczących pięknych zapachów: 
  • 馨 xīn - aromat dobiegający z oddali 
  • 馥 fù - mocny zapach, chętnie podwajany: 馥馥 fùfù - bardzo aromatyczne
  • 馡 fēi - woń 
  • 馜 nǐ - mocny zapach 
  • 馝 bì - zapach
  • 馣 ān, yǎn - aromat
  • 馤 ǎi  黁 nēn, nún - ciepły i aromatyczny
Większości znaków bazujących na 香 nie znajdziemy niestety we współczesnych słownikach. Jest ich sporo, jednak zostały uznane za niepotrzebne przez współczesną chińszczyznę (馞 bó, 馦 xiān, 馧 wēn, 馠 hān, 馫 xīng, 馩 fén, 馢 jiān, 馟 tú, 馛 bá, 萫 xiàng, 馪 bīn, 馚 fén, 麘 xiāng). Szkoda i uff jednocześnie ;) 
Jeśli chodzi o zbitki, które jeszcze dobitniej pokazują, że coś pięknie pachnie, najbardziej popularne są dwie: 
  • 香噴噴 [香喷喷] xiāngpēnpēn - pyszny, smakowity
oraz właśnie nasza nazwa restauracji:
  • 香馥馥 xiāngfùfù - o bogatym aromacie, mocno aromatyzowane
Wracając do innych pachnących znaków, bodaj najpopularniejszym jest pojawiający się często w zbitce 溫馨 [温馨] wēnxīn - miękki i pachnący, otulający ciepełkiem, komfortowy, miły i nienachalny, pojawiający się często... na tabliczkach ostrzegawczych, np. mówiących o tym, żeby uważać, bo ślisko, albo uwaga, niski strop. We wszystkich tego typu miejscach znajdziemy ostrzeżenie czy też wskazówkę: 溫馨提示 [温馨提示] wēnxīntíshì.

2024-11-14

甸尾村 Wioska na krańcu przedmieść

Tytuł dzisiejszego wpisu to nie opis, a rzeczywista nazwa wioski. Znak 甸 diàn, poza tym, że jest regularnym chińskim nazwiskiem, a także częścią wielu nazw geograficznych, oznacza przedmieścia czy też peryferia. Widać to po nim, przecież główną jego cząstką są pola 田... 
Mamy więc wioskę, która jest w "ogonie" przedmieść ~ Dianweicun. Obecnie mieści się w obrębie administracyjnym Kunmingu, choć jest odeń oddalona o ponad trzydzieści kilometrów. Jest tu zarejestrowanych pięćset gospodarstw, które zamieszkuje łącznie półtora tysiąca ludzi, głównie Hanów, z których niemal wszyscy są rolnikami. Klimat sprzyja uprawie tytoniu, pszenicy, kukurydzy i yacónu, a oprócz tego mieszkańcy na potęgę sadzą kasztany jadalne, orzechy i jabłka, a także hodują świnie, bydło, kozy i ryby. Dopiero w 2009 roku udało się do wszystkich gospodarstw doprowadzić prąd i bieżącą wodę. Do wioski została również doprowadzona asfaltowa droga, jednakowoż pozostałością po dawnych utwardzonych ścieżkach jest fakt, że łącznie tylko 22 domostwa zaopatrzyły się w samochód - reszta porusza się motorami bądź pojazdami rolniczymi. Większość mieszkańców nadal mieszka w domach starego typu, zbudowanych z niewypalanych cegieł i drewna, ale na pierwszy rzut oka widać, że kto może, remontuje i wprowadza beton i blachę falistą. 
My znalazłyśmy się w wiosce nieco przypadkiem - po prostu przejazdem, a skoro już tu byłyśmy o odpowiedniej porze, to również na lunch. No i trafiłyśmy na dzień targowy. A że w centrum Kunmingu o takie dni targowe już trudno, z przyjemnością oprowadziłam Tajfuniątko i siebie samą.
pieczona kukurydza, mniam!
świeżo obrane orzechy
pan przygotowuje węgorze ryżowe, by wypatroszone sprzedawać je na pęczki


nalewki na porożu oraz krwi jeleniowatych
najlepsze obuwie świata
nieszczęsne pomalowane żółwie...
...i farbowane kurczęta
a obok sprzedawana lokalna herbata. Wyobraźcie sobie, jakimi zapachami przeszła...

cukierki dzyń-dzyń i inne maltozowe cuda
przepyszna fioletowa kukurydza
tytoń
najpopularniejsze danie lunchowe: misieny z koźliną w ostrej zupie z dodatkiem świeżej mięty

2024-11-12

radosne sroki

Na hmmm... odrzwiach (?) tego starego domostwa widnieje nadgryziona zębem czasu, acz nadal urocza kaligrafia-kalamburek.
Sroczki na gałęzi moreli
Tak naprawdę jest to zabawa słowem: podstawą kaligrafii jest bowiem sformułowanie 喜上眉梢 xǐshàngméishāo odpowiedzialne za niewypowiedzianą radość; dosłownie: radość na koniuszkach brwi.
Sroki chińskie nazywają się 喜鵲 [喜鹊] xǐquè, przy czym drugi znak wystarcza do opisania sroki, zaś pierwszy to znak radości, a dodawany jest do srok po to, żeby podkreślić, że są to ptaki dobrowróżbne. Oczywiście na potrzeby kalamburowe wykorzystano właśnie skojarzenie srok z radością. Jeśli zaś chodzi o koniuszki brwi, to chodzi o cienki koniuszek przy skroni (drugi koniec, ten przy nosie, zowie się początkiem brwi: 眉头). Tu nasza zabawa polega na tym, że morela Prunus mume 梅 méi brzmi tak samo jak brew 眉 méi. W dodatku "koniuszek" 梢 shāo to ten sam znak co cienka gałązka - łatwo to zresztą poznać po kluczu drzewa 木. Niestety, heijiński kaligraf nie popisał się znajomością języka ojczystego i zamienił znak gałązki i koniszka na niepasujący do niczego, ale brzmiący tak samo znak 稍 z kluczem zboża 禾...

2024-11-10

papryka do tonkania 涮涮辣

Rzućcie okiem na tę niepozorną pomarszczoną czerwoną paprykę w dole zdjęcia.
W zachodniej części Yunnanu, Dehongu położonym tuż przy granicy z Birmą, uprawiana jest szczególna papryka - 涮涮辣 shuànshuànlà czyli papryka, którą wystarczy zanurzyć na chwilę w garze zupy, żeby ta zupa stała się pikantna. Jej ostrość w skali Scoville'a wynosi ponad 400 tysięcy jednostek, czyli podobnie do co ostrzejszych okazów Red Savina; uchodzi za najostrzejszą chińską paprykę. Zrywa się ją zawsze w rękawiczkach. Najczęściej korzysta się z dojrzałej, czerwonej bądź pomarańczowej, jednak w sprzedaży zdarzają się i zielone, odrobinę mniej pikantne. Jej dalekim przodkiem było zwykłe tajskie chilli, jednak od tego czasu wyewoluowała i obecnie raczej nikomu nie marzy się wkrajanie jej do potraw czy jedzenie tych papryczek na sucho. Jej inna nazwa to "papryka słoniowej trąby" 象鼻辣. Legenda głosi, że pewien słoń nieopatrznie dotknął papryki trąbą, po czym wpadł w szał i zniszczył pół dżungli, nie mogąc nijak ugasić tego piekielnego pieczenia. Najpowszechniej stosuje się ją zgodnie z nazwą: wkłada do zupy i parokrotnie potrząsa, a potem wyjmuje, a papryka czeka do następnej okazji - czyli jest to papryka wielokrotnego użytku. Nie inaczej postępuje się używając jej do przyprawienia dajskich dipów nanmi: po przyrządzeniu dipu przetacza się naszą paprykę przez spodeczek i to już pozostawia wystarczająco dużo ostrości. Nie produkuje się jej dużo - zdecydowana większość papryk do tonkania to papryki dzikie. Niestety, są bardzo wrażliwe na zmianę gleby czy nawet powietrza, więc przesadzana czy też wysiewane w innych warunkach karleją i pogarsza się ich jakość. 
Poniżej filmik, na którym można zobaczyć, w jaki sposób używa się naszej papryki do maczania do przyprawienia dipu do sapie, jednej z tradycyjnych potraw grupy etnicznej Dai.
   
Angielskie tłumaczenie niestety jest średniawe, np. naszą papryczkę przetłumaczono jako shabu-shabu od nazwy japońskiego gorącego kociołka, korzystającego z tego samego znaku maczania/tonkania. No ale lepszy rydz niż nic.

2024-11-07

1970神犁文創園 Twórcza przestrzeń Boski Pług 1970

W kunmińskiej przestrzeni miejskiej coraz częściej głośno o projektach, tzw. "parkach tworzenia kultury" 文化创意园, a w skrócie 文创园, które wyrastają jak grzyby po deszczu w miejscach wchłoniętych przez miasto, a które dawniej były położonymi na obrzeżach fabrykami czy warsztatami. Zamiast je zburzyć i zbudować coś od nowa, władze starają się wspierać rozmaite pomysły na twórcze wykorzystanie tych terenów. Część zostaje zachowana jako pomniki minionej epoki w stanie nienaruszonym (tutaj znalazło się nawet miejsce na malutkie muzeum); część zostaje twórczo rozbudowana i odświeżona. Jednym z takich miejsc jest powstała w 1970 roku fabryka ciągników jednoosiowych Boski Pług. Fabryka upadła już dawno, jednak pozostał po niej kompleks budynków. Nie tylko te, w których dawniej stała maszyneria, ale również stare robotnicze kwatery, przyzakładowa stołówka, aula, a nawet stare kino! Obecnie część budynków zmieniła się w małe warsztaty, kawiarenki i cukiernie; część wykorzystano na salony samochodowe czy restauracje. Można spędzić ładną godzinkę czy dwie, przyglądając się, jak dano starym budynkom drugie życie, jak postarano się upiększyć tę niepiękną pierwotnie przestrzeń, a potem przysiąść w którymś z ogródków na kawę czy kolację. Sama przestrzeń wykorzystywana jest również jako tło w filmach opowiadających historie z drugiej połowy XX wieku, takich jak Młodość (już kiedyś o nim wspominałam), a także jako plener... sesji ślubnych. Tajfuniątko z wielkim zainteresowaniem spacerowało i oglądało wszystko, dopytując np. jak to możliwe, że kino jest takie malutkie, a krzesła w nim takie twarde.
jeden ze słynnych plakatów wzywających do walki z wróblami
Spędziliśmy tu bardzo miłe popołudnie; jest to jednakowoż tak daleko od cywilizacji, że polecałabym raczej osobom zmotoryzowanym. 
Trochę ładnych zdjęć znajdziecie tutaj.

2024-11-05

Paifang Cnotliwych Wdów 节孝总坊

Paifang Cnotliwych Wdów w Heijingu został zbudowany w 1901 roku, ku czci osiemdziesięciu siedmiu cnotliwych wdów z Heijingu, Langjingu 琅井 i Yuanyongjingu 元永井. Jest nie tylko zabytkiem architektonicznym, pokazującym kunszt rzeźbiarzy, którzy ozdobili paifang ponad setką kwiatów i ptaków, ale również ciekawym obrazem czasów rządów cesarzowej-wdowy Cixi, przez którą wizerunek feniksa znajduje się tu nad smokiem (czyli kobieta nad mężczyzną - girl power!). Co jednak dla mnie najciekawsze, jest reliktem neokonfucjanistycznej, patriarchalnej kultury schyłku dynastii Qing. 
Zacznijmy od samej koncepcji cnotliwych wdów. Cnotliwych czyli jakich? Oczywiście takich, które po śmierci małżonka już zawsze żyją w czystości, ewentualnie popełniają samobójstwo, by nikt nie zbezcześcił ich cnoty i by móc pozostać wierną zmarłemu mężowi. To chwalebne zachowanie było honorowane właśnie stawianiem ozdobnych bram lub kaplic (节孝祠), zawsze za zgodą oficjalnych władz, które musiały wcześniej potwierdzić zasadność uhonorowania danej wdowy. W zależności od czasów zasady przyznawania tej nagrody się zmieniały; np. za Yuanów jeśli kobieta owdowiała przed trzydziestką, musiała wykazywać się cnotliwością aż do pięćdziesiątki (a potem to już hulaj dusza, piekła nie ma?...), a proces ubiegania się o uhonorowanie cnotliwej wdowy był szalenie skomplikowany i wymagający czasu i zaangażowania - co swoją drogą sprawiało, że jakoś dziwnym trafem zazwyczaj uhonorowywane bywały wdowy z rodzin na tyle wykształconych i zamożnych, żeby potrafić obczaić zasady i wiedzieć, jakie procedury są konieczne, a także mieć pod ręką kogoś, kto zajmie się ich załatwianiem. Trzeba wszakże powiedzieć, że wielu ówczesnych intelektualistów zdawało sobie sprawę, że de facto ubogie wdowy wykazywały się większymi przymiotami ducha, ponieważ trudniej im było podejmować tego typu decyzję nie mając po temu środków materialnych. Wdowia cnota to po chińsku 貞節 [贞节] zhēnjié. Początkowo ta zbitka oznaczała wszelkie zasady moralne, przede wszystkim lojalność i panowanie nad własnymi żądzami. Z czasem zaczęła być kojarzona wyłącznie z kobietami i wyłącznie z ascezą seksualną, która była traktowana jak ich obowiązek moralny. Innymi słowy: zostawszy wdową, należało zapomnieć o powtórnym małżeństwie, o kochankach nawet nie wspominając. W momencie największego rozkwitu zwyczaju stawiania paifangów dla cnotliwych kobiet, rozróżniano kilka typów cnoty: oprócz podstawowego 贞节 jest jeszcze 贞寿 czyli połączenie cnotliwości i długowieczności, 贞烈 gotowość oddania życia, by chronić cnotę, 节孝 cnota i posłuszeństwo oraz 节烈 niezłomna cnota (pojęcia nie mam, czym zwykła cnota różniła się od niezłomnej. Może kuszeniem przez przystojnego młodzieńca?). O ile sama idea czystości kobiety nie jest ani właściwa wyłącznie Chinom, ani specjalnie oryginalna, a przede wszystkim można się na nią natknąć już wiele wieków temu, o tyle w tym akurat wydaniu, gdzie nawet urzędnicy państwowi uważali za słuszne mieszanie się do wyborów uczuciowych czy też po prostu życiowych kobiet, jest to wątpliwą zasługą songowskiego neokonfucjanizmu, który objął bodaj wszystkie zasady współżycia społecznego. Wpływ tego sposobu myślenia przetrwał do końca cesarskich Chin i swego czasu wiązał się z wieloma skandalami. 
Zwyczaj cieszył się ogromnym powodzeniem za Mingów i Qingów, jednak wywodzi się z czasów znacznie wcześniejszych. Zalążki wdowiej poniewierki znaleźć można już w Księdze obyczajów. To tam można znaleźć pierwsze sugestie, że wdowcy powinni się żenić powtórnie, a kobiety niech cierpią. Jeszcze gorzej w Biografiach Kobiet Liu Xianga - tu już mamy cały rozdział o cnotliwych i posłusznych kobietach, które absolutnie nie zgadzają się na ponowne zamążpójście, nawet jeśli muszą za to zapłacić życiem. Stawiane były za wzór, jednak można przypuszczać, że wówczas były to jednak odosobnione przypadki. Jeszcze za Tangów chodziło raczej o nagrodzenie cnotliwej kobiety, a nawet ochronę przed wymuszonym ponownym zamążpójściem, które oznaczało utratę kontroli nad majątkiem zmarłego męża, a nie o wymuszanie tej wątpliwej moralności. Wówczas zarówno nabożni synowie, jak i prawi mężczyźni oraz cnotliwe kobiety m.in. zwolnieni byli od podatków. Wszystko jednak zostało wywrócone do góry nogami za Songów. Z wielką mocą powrócił konfucjanizm, a filozofowie, którzy postanowili go przywrócić, traktowali człowieka z całą surowością, na jaką było ich stać. Na przykład Cheng Yi uważał nie tylko, że wdowa "grzeszy" wychodząc powtórnie za mąż, ale i "zaraża grzechem" swego drugiego męża. Mało tego! Temu bałwanowi wydawało się, że lepiej, żeby uboga wdowa zmarła z głodu niż żeby ułożyła sobie życie, jednocześnie tracąc ową cnotę (饿死事小,失节事大 - dosłownie: umrzeć z głodu jest rzeczą małą, stracić cnotę jest rzeczą wielką). Przypomnijmy, że jednocześnie uważano, że mężczyzna powinien koniecznie ożenić się po raz wtóry. Dawne prawa, które pozwalały wdowom zachowywać zarówno posag, jak i wszelkie dobra zgromadzone w trakcie trwania małżeństwa, wydały się songowskim intelektualistom niewłaściwe. Przecież kobieta weszła do rodziny męża; po jego śmierci powinna więc zostać w tej rodzinie, oczywiście z całym majątkiem! Teoretycznie wdowy miały prawo wyjść powtórnie za mąż, jednak zaczęto takie zachowanie stygmatyzować i z biegiem czasu coraz mniej kobiet decydowało się na takie rozwiązanie. Powtórne zamążpójście było tak źle widziane, że decydowały się na nie jednostki bardzo silne i niezależne, jak na przykład słynna poetka Li Qingzhao. Za Yuanów weszły w życie prawa mówiące o tym, że kobieta może wprawdzie robić, co chce, ale pieniądze muszą zostać w rodzinie pierwszego męża. Tym samym wdowy w zasadzie traciły perspektywy małżeńskie - mężczyźni woleli oczywiście posażne panny pierwszej świeżości niż wdowy nie pierwszej młodości, w dodatku bez grosza przy duszy. Z czasem okazało się więc, że summa summarum bardziej im się opłaca pozostać wdowami niż się pchać w objęcia następnego mężczyzny. Wówczas zwyczaj pozostawania w czystości zyskał na popularności, a z czasem kobiety, które wybrały tę drogę zaczęły być poważane i nagradzane. Co ciekawe, za Mingów o takie uhonorowanie nie mogły się ubiegać np. matki czy owdowiałe żony wysokich urzędników, które już wcześniej otrzymały cesarskie papiery potwierdzające ich status. Tłumaczone to było tym, że skoro już i tak była potwierdzona ich... hmmm... nazwijmy to "szlachetność", to nie było potrzeby ogłaszać jej po raz wtóry. Wkrótce tym samym (a może i większym?...) szacunkiem zaczęto obdarzać kobiety, które wybrały śmierć zamiast gwałtu*. Mogły one liczyć na paifangi i kaplice upamiętniające ich cnotliwość. Z drugiej strony młoda, atrakcyjna i płodna wdowa mogła również zostać po prostu... sprzedana następnej rodzinie. Więc pozostawanie we wdowieństwie mogło poniekąd wydawać się sensowną alternatywą, zapewniającą jakąś tam swobodę kobiecie. Mandżurskie władze wspomagały rodziny dające schronienie "cnotliwym wdowom", a ozdobne paifangi były tylko wizualnym potwierdzeniem tego wsparcia. Niestety, zwyczaj uległ wypaczeniu - z czasem przestała być to nagroda dla wdów, które same podjęły decyzję dotyczącą dochowania wiary zmarłemu mężowi, a zaczęto przymuszać wdowy do cnoty i wypierać inne pomysły na to, co kobiecie wolno po śmierci męża. Mało tego, jeśli któraś wdowa nie chciała się dostosować, rodzina, czekająca na wparcie władzy, uznawała czasem, że najlepszym wyjściem będzie samobójstwo takiej wdowy - a to, że umrzeć wdowa nie chciała tak samo, jak nie chciała pozostawać wdową, nikogo nie zdawało się obchodzić. Dopiero krytycy neokonfucjanizmu typu Wang Zhonga (uznawani zresztą długo za aroganckich i niewartych uwagi) mieli czelność stwierdzić, że cała ta wdowia czystość jest bez sensu i niehumanitarna. Za czasów Republiki Chińskiej skodyfikowano przepisy na nowoczesną modłę, cały czas jednak uważając zwyczaj za wart propagowania. Zmienił to Ruch 4 Maja - już wtedy pojawiły się głosy przeciw aranżowanym małżeństwom, obalające przy okazji stare zwyczaje i próbujące dać wolność jednostkom bez względu na stan matrymonialny i status społeczny. Jednak przemiany społeczne i zmiana sposobu myślenia potrzebowały więcej czasu. Dopiero współczesność przyniosła wdowom wyzwolenie: we współczesnym społeczeństwie chińskim zwyczaj szczęśliwie zanikł. 
Pozostało za to powiedzonko o fałszywych, których czyny chwalebne nie są, ale którym wydaje się, że zasługują na słowa najwyższego uznania: dziwka chce paifangu (当了婊子还要立牌坊), które najłatwiej przetłumaczyć na fraszkę Kochanowskiego: 
Jesli nie grzeszysz, jako mi powiadasz, 
Czego się, miła, tak często spowiadasz? 

W Kunmingu nie ostał się żaden paifang czy też kaplica, mamy za to całą ulicę Wdowiej Cnoty! Ciekawe, czy to pamiątka po jakimś zabytku, czy też z dawien dawna pomieszkiwały tu cnotliwe wdowy. Wyobraźnia podsuwa mi grono kobiet mieszkających w kołchozie, codziennie dziękujących niebiosom za to, że nie dość, że narzucony im małżonek już się pożegnał ze światem i mają święty spokój, to jeszcze dostają rentę od państwa...

*W języku chińskim istnieje specjalne określenie na wdowy, które wolały stracić życie niż honor: 烈女 liènǚ, przy czym samo 烈 oznacza oddać życie za sprawę, więc pojawia się też przy męczennikach czy bohaterach wojennych.

2024-11-03

彌勒寺 Świątynia Maitrei

Dawno, dawno temu w Kunmingu istniała świątynia Maitrei, czyli buddy miłości i życzliwości. Do dziś każdy stary Kunmińczyk zapytany o tę świątynię powie, że znajduje się ona tuż za południowozachodnią granicą starego miasta, w zasadzie w centrum. Kiedy jednak faktycznie się tam wybrać, okazuje się, że po świątyni nie ma już dawno ni śladu; pozostała po niej tylko nazwa i park. A żeby było jeszcze ciekawiej, tak naprawdę ta świątynia nie znajdowała się nawet w Kunmingu!
Za czasów dynastii Ming Jezioro Dian było tak szeroko rozlane, że sięgało aż pod Góry Długiego Robaka. Sam Kunming był wtedy niewielkim miastem, otoczonym murami miejskimi w kształcie żółwia, położonym w sumie dość daleko od Jeziora Dian - między jeziorem a Kunmingiem znajdowały się pola uprawne, a dopiero watażka Wu Sangui usprawnił komunikację wodną budując kanał zwany Rzeką Wielkiego Widoku. Oczywiście nad Jeziorem Dian budowano przystanie w rozmaitych wygodnych miejscach; pozostałością po tamtych czasach są nazwy zawierające przystań 渡 w nazwie (przykładem służyć może choćby Stare Miasto Guandu), dawno już wchłonięte przez Kunming. Wokół przystani za to budowały się wioski, a w każdej porządnej wiosce musiało być też miejsce kultu. Właśnie w tamtych czasach w portowej wiosce Badu 摆渡村 zbudowano świątynię, w której stanął ponad sześciometrowy Maitreja, od którego nazwano najpierw świątynię, a potem dla wygody i samą wioskę - 弥勒寺村. Niestety, ani świątynia, ani Maiterja nie przetrwali wojennych zawieruch w połowie XIX wieku. I choć samą świątynię później trzykrotnie odbudowywano, bez posągu nie cieszyła się już dawną popularnością. 
Z czasem wioskę wchłonęło miasto. Podczas niszczenia "czterech starych rzeczy" świątynia zniknęła, a na jej miejscu pojawiły się budynki partyjne (省委办公区). Wiele, wiele lat poświątynne tereny zielone były dotępne jedynie dla wąskiego grona. Obecnie partia ma inne siedziby, a jedyną pamiątką po świątyni jest park, nazywający się po prostu Parkiem Świątyni Maitrei 弥勒寺公园, a także nazwy okolicznych przystanków autobusowych i metra. Smaczkiem jest to, że pozostawiono powstałe w latach pięćdziesiątych partyjne budynki, które wszakże mają obecnie inne przeznaczenie.
Sam park postanowiono uczynić ekologicznym: jest tu niewielka elektrownia słoneczna, dostarczająca prądu obiektom wewnątrz parku, a także mała oczyszczalnia ścieków, dzięki której odzyskuje się wodę do podlewania parkowych roślinek. 
w pawilonach spotykają się muzykanci
Dziś w stare partyjne budynki w parku znów tętnią życiem. Część zamieniła się w herbaciarnie i kawiarnie, część w maleńkie warsztaty rękodzielnicze, a w dużej sali na piętrze odbywają się koncerty, wykłady, targowiska artystyczne i warsztaty muzyczne (ta część zowie się W Maiterei jest muzyka i radość 弥里有乐). Z tego właśnie powodu miałam okazję tam pójść.
po zniszczeniu Nordiki to właśnie tu zamieszkał jeden z moich ulubionych obrazów Johanssona
O ile sam parczek jest tak maleńki, że nie warto się doń wybierać specjalnie, o tyle jako nowa kolebka życia artystycznego zdecydowanie wart jest odwiedzin. Niestety, nie mają żadnej oficjalnej strony internetowej z programem; najlepiej po prostu się tam wybrać i sprawdzać na bieżąco, co się tam dzieje. 
Tutaj więcej fotek przedstawiających ten współczesny dom kultury wraz z artykułem na jego temat.