Jedna z moich ukochanych Cioć dokształca mnie w okołochińskich nowinkach. Tak, nie ja Ją, a Ona mnie. Tym razem przysłała linka do zdjęć fantastycznej rzeźby, która trafiła do Księgi Rekordów Guinessa, a której autorem jest Chińczyk Zheng Chunhui 郑春辉. Rzeźba jest wzorowana na pięknej panoramie, pokazującej obchody Święta Zmarłych w czasach dynastii Song - Widok wzdłuż rzeki podczas święta Qingming. O samej kaligrafii nie będę pisać - wszystkiego dowiecie się z filmu poniżej albo z powyższego linku do wiki.
Piękne, prawda? I oryginał, i wersja rzeźbiona...
A dla Was wybaidziłam kilka fotek artysty przy pracy i fragmentów jego dzieł:
2014-07-31
2014-07-30
if we don't
Ja wiem, że oni się starają, ale fraza "If we don't, please call me" naprawdę mnie rozbroiła. Długo się zastanawiałam, co oni muszą don't, żebym chciała do nich zadzwonić...
2014-07-29
川大校园 kampus Uniwersytetu Chengduńskiego
Pech chciał, że prawie cały nasz pobyt w Chengdu siąpiło. Albo lało, co było jeszcze gorsze. Dlatego zakochałam się w tym mieście może trochę mniej niż powinnam. Przyznać jednak muszę, że nawet w strugach deszczu stary kampus uniwersytecki jest śliczny :)
A więc to tu uczył się Zhu De, naturalizowany kunmińczyk? Ciekawe, jak kampus wyglądał za jego czasów...
Spacer po kampusie to czysta przyjemność. Już nie mówiąc o tym, że właśnie na tym kampusie można obeżreć się do nieprzytomności przepysznym makaronem. Ale o tym kiedy indziej, dobrze?
A więc to tu uczył się Zhu De, naturalizowany kunmińczyk? Ciekawe, jak kampus wyglądał za jego czasów...
Spacer po kampusie to czysta przyjemność. Już nie mówiąc o tym, że właśnie na tym kampusie można obeżreć się do nieprzytomności przepysznym makaronem. Ale o tym kiedy indziej, dobrze?
2014-07-28
Uważaj, o czym marzysz...
Kiedy byłam małą dziewczynką, miałam serce jak tramwaj. Zakochiwałam się z prędkością światła i mogłam jednocześnie pomieścić parunastu bohaterów. Winnetou oczywiście. Smuga. John McClane ze Szklanej Pułapki (i w ogóle Bruce Willis w milionie filmów, głównie za uśmiech). Petroniusz. A jak już jesteśmy przy Sienkiewiczu, to jeszcze... No właśnie. Kto zgadnie, w kim się kochałam? Uwielbiałam niesprawiedliwie potraktowanego Bohuna, oczywiście, ale najmocniej serduszko biło dla Pierwszego Żołnierza Rzeczypospolitej. Z wypiekami na twarzy czytałam, jak się bił z Kmicicem (Oleńka go nie chciała - idiotka), jak walczył o Polskę... Dla niego mogłabym się nawet przekonać do wąsików. Marzyłam o takim mężu, dzielnym, najlepszym szermierzu i w ogóle.
Później wyrosłam z Trylogii i o niej zapomniałam. Aż dnia pewnego w centrum Kunmingu na małym stoisku z pirackimi filmami ujrzałam DVD ze wszystkimi częściami trylogii! I to z chińskimi napisami! Ba, w Ogniem i mieczem jest nawet chiński dubbing!
Kupiłam, położyłam na półce, zapomniałam. Wyszperałam przy okazji wizyty Przyjaciół. Nie zdążyliśmy obejrzeć filmów razem, ale któregoś zimnego, deszczowego letniego wieczoru zastawiłam ZB drogę ucieczki i włączyłam film.
Oglądaliśmy parę dni pod rząd; w przerwach tłumaczyłam ZB zawiłości polskiej historii. I w końcu stwierdził, uwaga, uwaga! Że przecież on właściwie jest zupełnie jak Wołodyjowski - waleczny, honorowy i podłego wzrostu...
Uważaj, o czym marzysz - bo możesz wyjechać na drugi koniec świata, a marzenie z lat dziecinnych i tak Cię dopadnie :D
PS. Zobaczcie, jak Ogniem i Mieczem było w Chinach reklamowane. A tu można obejrzeć Potop z chińskimi napisami.
Później wyrosłam z Trylogii i o niej zapomniałam. Aż dnia pewnego w centrum Kunmingu na małym stoisku z pirackimi filmami ujrzałam DVD ze wszystkimi częściami trylogii! I to z chińskimi napisami! Ba, w Ogniem i mieczem jest nawet chiński dubbing!
Kupiłam, położyłam na półce, zapomniałam. Wyszperałam przy okazji wizyty Przyjaciół. Nie zdążyliśmy obejrzeć filmów razem, ale któregoś zimnego, deszczowego letniego wieczoru zastawiłam ZB drogę ucieczki i włączyłam film.
Oglądaliśmy parę dni pod rząd; w przerwach tłumaczyłam ZB zawiłości polskiej historii. I w końcu stwierdził, uwaga, uwaga! Że przecież on właściwie jest zupełnie jak Wołodyjowski - waleczny, honorowy i podłego wzrostu...
Uważaj, o czym marzysz - bo możesz wyjechać na drugi koniec świata, a marzenie z lat dziecinnych i tak Cię dopadnie :D
PS. Zobaczcie, jak Ogniem i Mieczem było w Chinach reklamowane. A tu można obejrzeć Potop z chińskimi napisami.
2014-07-27
męskie granie
Jak może pamiętacie, byliśmy niedawno na rockowym koncercie. Poszliśmy dlatego, że w jednej z kapel grał na saksie były uczeń mojego męża. Dobrze grał zresztą, bardzo dobrze nawet - dlatego zaczęłam ZB o niego wypytywać.
***
W trakcie koncertu odkryliśmy, że chłopak nieźle jazzuje, a i inne gatunki muzyki rozrywkowej nie są mu obce. Pytam ZB, od kogo on się tego nauczył, będąc pewna, że uśmiechnie się z dumą i powie, że to właśnie on go wtajemniczał.
ZB uśmiechnął się z dumą i mówi:
Zdolny był zawsze, ale leniwy. Zdecydowanie był to uczeń, na którego najwięcej krzyczałem. Wyobraź sobie taką sytuację: uczyłem go już ponad rok. Jak zwykle grałem dla niego nowe ćwiczenia i utworki, żeby się oswoił z brzmieniem, a on zawsze je grał bez większego problemu - i tylko dziwiłem się, dlaczego nie gra następnych w kolejności, skoro te mu tak dobrze idą. I nagle, po roku zajęć, odkryłem, że on nie czyta nut! Skubany, zapamiętywał po prostu to, co dla niego grałem i powtarzał, najpierw ze słuchu, a potem z pamięci. Zapytałem, jak sobie bez znajomości nut wyobraża dalszą naukę. Wygłosiłem półgodzinne kazanie, które zakończyło się jego płaczem. Odtąd każdą lekcję zaczynałem od ćwiczeń a vista. Razu pewnego daję mu takie ćwiczenie, on na nie patrzy i mówi, że to taka łatwizna i w ogóle. Spojrzałem tylko raz i zapytałem, czy jest taki absolutnie pewien, że zagra od początku do końca i ani raz się nie pomyli, że od razu za pierwszym razem opanuje niuanse artykulacyjne czy dynamiczne. Oczywiście mu się nie udało, spiekł raczka, a ja mu mówię: lepiej jest powiedzieć, że trudne, ale spróbujesz, niż że za łatwe. Bo jeśli powiesz, że trudne, spróbujesz i wyjdzie bezbłędnie, to spojrzą na Ciebie jak na wirtuoza, i to w dodatku skromnego, a jeśli powiesz, że łatwizna i sknocisz, to spojrzą jak na samochwałę i idiotę. Wolisz być mistrzem czy idiotą? I znów się rozpłakał - ale już potem nigdy się nie przechwalał i zawsze był skromny.Koleżanka słucha tak tego, słucha i mówi - bo widzisz... Ty nie jesteś po prostu nauczycielem. Jesteś jego mistrzem.
***
W trakcie koncertu odkryliśmy, że chłopak nieźle jazzuje, a i inne gatunki muzyki rozrywkowej nie są mu obce. Pytam ZB, od kogo on się tego nauczył, będąc pewna, że uśmiechnie się z dumą i powie, że to właśnie on go wtajemniczał.
ZB uśmiechnął się z dumą i mówi:
nie wiem. Ale świetnie sobie radzi, prawda? Ja go uczyłem tylko klasyki, ponieważ gdy jeszcze był moim uczniem, po prostu przygotowywał się do kolejnych egzaminów z saksofonu, a na egzaminach była wyłącznie klasyka. Wiedziałem, że czasem grywa, ale nie sądziłem, że stało się to jego zawodem! Bardzo bym chciał z nim kiedyś pograć, bo wydaje mi się, że moglibyśmy się dobrze razem bawić...Namówiłam ZB, by chłopakowi zaproponował muzyczne spotkanie. I właśnie dziś wieczorem idą się spotkać w naszym ukochanym barze Dzika Pszczoła 野蜂 :) Jestem ciekawa, jak im pójdzie :)
2014-07-26
Bakłażan pachnący rybą 魚香茄子
Wspominałam już na łamach blogu o Fuksji Dunlop, pierwszej prawdziwej syczuańskiej kucharce rodem z Anglii. Mówiłam, że się zakochałam w tym, jak pisze o poznawaniu kultury kulinarnej Chin - poza tym jednak niewiele mogłam o niej powiedzieć, bo poza Płetwą rekina... nie posiadałam żadnej jej książki. Nadal zresztą nie posiadam - ale teraz wiem, że kupię, za wszelką cenę, na pewno, na sto procent!
Wszystko za sprawą przepisu na bakłażana pachnącego rybą. Nie brzmi zachęcająco, prawda? W Polsce jak coś poza rybą pachnie rybą, to się tego raczej nie lubi. Jednak smak ten jest dla mnie Chinami. Jest powodem, dla którego mogę tu mieszkać. No, jednym z powodów ;) Sos o zapachu ryby jest sosem trudnym - chińscy kucharze zdają go na egzaminach mistrzowskich. Dzięki temu przepisowi wreszcie się go nauczyłam robić dobrze. Jak dobrze? Mój Pan i Władca chodzi po ludziach i się chwali, że jego żona robi bakłażana pachnącego rybą lepiej niż wszyscy kucharze świata :D
Składniki:
*około pół kilo bakłażana, najlepiej takiego podłużnego, wąskiego, z małą ilością pestek
*sól
*olej do smażenia w głębokim tłuszczu - tyle, żeby cały bakłażan był zakryty i swobodnie w nim pływał, czyli niecałe pół litra mniej więcej.
*pasta douban - półtorej łyżki
*łyżka drobno posiekanego imbiru
*łyżka drobno posiekanego czosnku
*150 ml rosołu
*2 łyżeczki cukru
*łyżeczka mąki ziemniaczanej wymieszana z łyżką zimnej wody
*2 łyżeczki octu z Zhenjiang albo innego ciemnego, pachnącego octu ryżowego
*4 łyżki posiekanej zielonej cebulki/szczypiorku
Wykonanie:
1) Pokroić bakłażan w podłużne plastry grubości około centymetra, a następnie w paski, wygodne do uchwycenia pałeczkami i włożenia na raz do dzioba. Wyłożyć na ręczniki kuchenne, posypać solą i zostawić przynajmniej na pół godziny, żeby puściły gorzki sok. Kiedy już puszczą, wytrzeć nowym naręczem ręczników z resztek soku i soli.
2) Rozgrzać olej w woku, smażyć bakłażan, aż miąższ będzie miękki, ale skórka nadal fioletowa. Po wyjęciu wyłożyć na durszlak bądź papierowe ręczniki, żeby pozbyć się nadmiaru tłuszczu. Olej, który zostanie po smażeniu, przepięknie pachnie, więc można go następnie użyć do usmażenia ryżu czy mięsa. Usmażony bakłażan powinien wyglądać mniej więcej tak:
3) Ponownie rozgrzać wok, wlać ze trzy łyżki oleju. W niezbyt wysokiej temperaturze obsmażyć pastę douban, dodać imbir i czosnek i smażyć, aż zapachną. Trzeba bardzo uważać, żeby temperatura nie była za wysoka, bo przyprawy łatwo spalić.
4) Dodać bulion i cukier, dokładnie wymieszać. Podobno można dodać soli, ale moja pasta douban jest zawsze bardzo słona, więc nie trzeba jej dosmaczać. Do sosu wrzucić bakłażana i delikatnie go weń wmieszać. Po około minucie można zagęścić sos mąką ziemniaczaną wymieszaną z wodą, dodać ocet i zieloną cebulkę - i gotowe.
Przepis pochodzi z tej książki, a ja na niego trafiłam na tym blogu.
PS. Ostatnio świekra trafiła akurat na bakłażanowy dzień. Jemy kolację, ani ZB, ani ja się nie zachwycamy na głos bakłażanem, bo przecież nie wypada się tak chwalić. Teściowa spróbowała wszystkich potraw, skrytykowała ZB za dodanie zbyt dużo soli do zupy i zbyt dużo chilli do smażonych warzyw, a potem przykleiła się do talerza z bakłażanem na solidną chwilę i chwali ZB - no, ale ten bakłażan pachnący rybą to Ci wyszedł!
Pół godziny później nadal nie mogła uwierzyć, że zrobiłam go ja, a nie ZB :D Powiedziała, że już zawsze będzie na bakłażany do nas przychodzić, bo ona takich zrobić nie umie...
Wszystko za sprawą przepisu na bakłażana pachnącego rybą. Nie brzmi zachęcająco, prawda? W Polsce jak coś poza rybą pachnie rybą, to się tego raczej nie lubi. Jednak smak ten jest dla mnie Chinami. Jest powodem, dla którego mogę tu mieszkać. No, jednym z powodów ;) Sos o zapachu ryby jest sosem trudnym - chińscy kucharze zdają go na egzaminach mistrzowskich. Dzięki temu przepisowi wreszcie się go nauczyłam robić dobrze. Jak dobrze? Mój Pan i Władca chodzi po ludziach i się chwali, że jego żona robi bakłażana pachnącego rybą lepiej niż wszyscy kucharze świata :D
Składniki:
*około pół kilo bakłażana, najlepiej takiego podłużnego, wąskiego, z małą ilością pestek
*sól
*olej do smażenia w głębokim tłuszczu - tyle, żeby cały bakłażan był zakryty i swobodnie w nim pływał, czyli niecałe pół litra mniej więcej.
*pasta douban - półtorej łyżki
*łyżka drobno posiekanego imbiru
*łyżka drobno posiekanego czosnku
*150 ml rosołu
*2 łyżeczki cukru
*łyżeczka mąki ziemniaczanej wymieszana z łyżką zimnej wody
*2 łyżeczki octu z Zhenjiang albo innego ciemnego, pachnącego octu ryżowego
*4 łyżki posiekanej zielonej cebulki/szczypiorku
Wykonanie:
1) Pokroić bakłażan w podłużne plastry grubości około centymetra, a następnie w paski, wygodne do uchwycenia pałeczkami i włożenia na raz do dzioba. Wyłożyć na ręczniki kuchenne, posypać solą i zostawić przynajmniej na pół godziny, żeby puściły gorzki sok. Kiedy już puszczą, wytrzeć nowym naręczem ręczników z resztek soku i soli.
2) Rozgrzać olej w woku, smażyć bakłażan, aż miąższ będzie miękki, ale skórka nadal fioletowa. Po wyjęciu wyłożyć na durszlak bądź papierowe ręczniki, żeby pozbyć się nadmiaru tłuszczu. Olej, który zostanie po smażeniu, przepięknie pachnie, więc można go następnie użyć do usmażenia ryżu czy mięsa. Usmażony bakłażan powinien wyglądać mniej więcej tak:
3) Ponownie rozgrzać wok, wlać ze trzy łyżki oleju. W niezbyt wysokiej temperaturze obsmażyć pastę douban, dodać imbir i czosnek i smażyć, aż zapachną. Trzeba bardzo uważać, żeby temperatura nie była za wysoka, bo przyprawy łatwo spalić.
4) Dodać bulion i cukier, dokładnie wymieszać. Podobno można dodać soli, ale moja pasta douban jest zawsze bardzo słona, więc nie trzeba jej dosmaczać. Do sosu wrzucić bakłażana i delikatnie go weń wmieszać. Po około minucie można zagęścić sos mąką ziemniaczaną wymieszaną z wodą, dodać ocet i zieloną cebulkę - i gotowe.
Przepis pochodzi z tej książki, a ja na niego trafiłam na tym blogu.
PS. Ostatnio świekra trafiła akurat na bakłażanowy dzień. Jemy kolację, ani ZB, ani ja się nie zachwycamy na głos bakłażanem, bo przecież nie wypada się tak chwalić. Teściowa spróbowała wszystkich potraw, skrytykowała ZB za dodanie zbyt dużo soli do zupy i zbyt dużo chilli do smażonych warzyw, a potem przykleiła się do talerza z bakłażanem na solidną chwilę i chwali ZB - no, ale ten bakłażan pachnący rybą to Ci wyszedł!
Pół godziny później nadal nie mogła uwierzyć, że zrobiłam go ja, a nie ZB :D Powiedziała, że już zawsze będzie na bakłażany do nas przychodzić, bo ona takich zrobić nie umie...
2014-07-25
koncert
Pewnego wieczoru bardzo podekscytowany ZB zadzwonił z pracy, by zapytać, czy wieczorem mam ochotę na koncert. Zawsze mam ochotę, ale jaki koncert? Uradowany ZB mówi, że jego dawny uczeń gra na saksie w zespole i że będzie można posłuchać tego zespołu podczas konkursu. Na ten właśnie konkurs, będący niejako przy okazji koncertem, wybraliśmy się w ostatnią sobotę. Cała impreza odbywała się w moim ukochanym Parku Wielkiego Widoku, zaopatrzonym w całkiem niezłą scenę. Przyszliśmy przed czasem, poszliśmy na spacer, a gdy wróciliśmy pod scenę, było tam głośno. Bardzo głośno nawet. W dodatku scena była wypełniona włochatymi, ubranymi na czarno i rzężącymi dużymi facetami.
Tak.
To był konkurs na najlepszy rockowy debiut, a poza konkursem wystąpiły trzy legendy rocka: Twarz (面孔樂隊)
Wigilia Pasożyta (寄生前夜樂隊) i Zwichrowana Maszyna (扭曲機器樂隊)
Gdy subtelne i delikatne dziewczę obok mnie zachwycało się chińskim growlem, ja nadal nie mogłam uwierzyć, że gdzieś po nich wystąpi jakikolwiek uczeń mojego męża. Chwilę potem jednak wyłonił się solidny saksofonista wraz z resztą zespołu, zagrali na rockowo Take Five i... na tym podkładzie ich... hmmm... wokalista (z braku lepszego słowa) zaczął rapować. Wszyscy instrumentaliści cudownie grali, a on tak spaskudził!! No dobra. Przynajmniej ZB miał z czego być dumny, bo saks był świetny. Po paru piosenkach następny uczestnik, tym razem yunnańska wersja Kapeli Ze Wsi Warszawa, rockująca tutejsze pieśni ludowe, z zadredowanym wokalistą.
Spociłam się, zniszczyłam obuwie, na drugi dzień bolał mnie kark od pogowania. Świetnie się bawiłam :)
Następnego dnia zaczęłam szukać po całym chińskim necie jakiegoś sensownego info o tym koncercie i wszystkich grupach. O grupach to jeszcze coś tam było, za to o koncercie - nic. A nie, przepraszam, było. Na stronce dla kunmińskich białasów. Bo przecież kogo poza białasami mógłby interesować rock...
Tak.
To był konkurs na najlepszy rockowy debiut, a poza konkursem wystąpiły trzy legendy rocka: Twarz (面孔樂隊)
Wigilia Pasożyta (寄生前夜樂隊) i Zwichrowana Maszyna (扭曲機器樂隊)
Gdy subtelne i delikatne dziewczę obok mnie zachwycało się chińskim growlem, ja nadal nie mogłam uwierzyć, że gdzieś po nich wystąpi jakikolwiek uczeń mojego męża. Chwilę potem jednak wyłonił się solidny saksofonista wraz z resztą zespołu, zagrali na rockowo Take Five i... na tym podkładzie ich... hmmm... wokalista (z braku lepszego słowa) zaczął rapować. Wszyscy instrumentaliści cudownie grali, a on tak spaskudził!! No dobra. Przynajmniej ZB miał z czego być dumny, bo saks był świetny. Po paru piosenkach następny uczestnik, tym razem yunnańska wersja Kapeli Ze Wsi Warszawa, rockująca tutejsze pieśni ludowe, z zadredowanym wokalistą.
Spociłam się, zniszczyłam obuwie, na drugi dzień bolał mnie kark od pogowania. Świetnie się bawiłam :)
Następnego dnia zaczęłam szukać po całym chińskim necie jakiegoś sensownego info o tym koncercie i wszystkich grupach. O grupach to jeszcze coś tam było, za to o koncercie - nic. A nie, przepraszam, było. Na stronce dla kunmińskich białasów. Bo przecież kogo poza białasami mógłby interesować rock...
2014-07-24
klątwa świstaka
Parę dni temu facet z Gansu znalazł martwego świstaka. Nie chcąc, by mięso się zmarnowało, podał je swemu psu. Tego samego wieczoru człowiek ów zaczął się źle czuć. Hospitalizacja nie pomogła - umarł. Kiedy, do jasnej cholery, się ci ludzie nauczą, żeby nie tykać padłych dzikich gryzoni, bo można zachorować na dżumę?!
Chińskie władze zareagowały błyskawicznie: zamknęły miasto Yumen, w którym zmarł mężczyzna, żeby nie roznieść zarazy, a przy okazji stworzono cztery sektory kwarantanny. Dróg pilnuje policja; miasto jest dobrze zaopatrzone, więc nikomu nie braknie pożywienia. Lekarze z niepokojem czekają na ewentualne pojawienie się objawów dżumy dymieniczej u któregoś z pacjentów. Sytuacja w zasadzie opanowana.
Takie akcje zdarzają się co jakiś czas - parę lat temu głośny był przypadek dwóch Syczuańskich wieśniaków, którzy przyrządzili sobie padłego świstaka na kolację. Jak widać, nic to nikogo nie nauczyło.
A ja właśnie o tym rozmyślam, gdy widzę bogaty wybór mięs nadzianych na szaszłykowe pałeczki w biednych częściach miasta...
Źródło.
Chińskie władze zareagowały błyskawicznie: zamknęły miasto Yumen, w którym zmarł mężczyzna, żeby nie roznieść zarazy, a przy okazji stworzono cztery sektory kwarantanny. Dróg pilnuje policja; miasto jest dobrze zaopatrzone, więc nikomu nie braknie pożywienia. Lekarze z niepokojem czekają na ewentualne pojawienie się objawów dżumy dymieniczej u któregoś z pacjentów. Sytuacja w zasadzie opanowana.
Takie akcje zdarzają się co jakiś czas - parę lat temu głośny był przypadek dwóch Syczuańskich wieśniaków, którzy przyrządzili sobie padłego świstaka na kolację. Jak widać, nic to nikogo nie nauczyło.
A ja właśnie o tym rozmyślam, gdy widzę bogaty wybór mięs nadzianych na szaszłykowe pałeczki w biednych częściach miasta...
Źródło.
2014-07-23
Like me :)
Nieustannym źródłem zachwytu są dla mnie nazwy sklepów. O, choćby tego:
Chińska nazwa to Warsztat Lebiodowego Ryżu, cokolwiek to znaczy. Tylko dlaczego została przetłumaczona na angielskie Like me?
A, nie, przepraszam. To nie chińska nazwa została przetłumaczona na angielski; to angielskie like me zostało "przetłumaczone" fonetycznie na chiński, dlatego warsztat zowie się lai mi :)
Chińska nazwa to Warsztat Lebiodowego Ryżu, cokolwiek to znaczy. Tylko dlaczego została przetłumaczona na angielskie Like me?
A, nie, przepraszam. To nie chińska nazwa została przetłumaczona na angielski; to angielskie like me zostało "przetłumaczone" fonetycznie na chiński, dlatego warsztat zowie się lai mi :)
2014-07-22
望江樓 Pawilon z Widokiem na Rzekę
We wschodniej części centrum Chengdu mieści się piękny bambusowy park, ukrywający mały skarb - Pawilon z Widokiem na Rzekę. Rzeką jest Rzeka Brokatowa (錦江), która obecnie nie jest szczególnie atrakcyjna wizualnie. Kiedy jednak rozsiądziesz się w pawilonie, spojrzysz na park - małą zieloną plamkę w betonowej zabudowie, a potem wyobrazisz sobie, jak piękne to musiało być miejsce jeszcze kilkadziesiąt lat temu - i na rzekę spojrzysz przychylnym okiem. Rozsypane po parku budyneczki są spuścizną po Mingach i Qingach; wybudowane zostały, by uczcić słynną poetkę tangowską - Xue Tao. W tym samym celu posadzono bambusy - ponoć poetka je za życia wprost uwielbiała. Każdy sadził jakiś nowy rodzaj - i tak w parku można zobaczyć około 150 gatunków skrzętnie opisanych bambusów, nie tylko chińskich, ale i japońskich czy południowoazjatyckich.
Wróćmy do samego pawilonu. Jego druga nazwa to Pawilon Podziwiania Piękna; ma trzy piętra plus parter i został wzniesiony w 1889 roku, czyli u schyłku dynastii Qing. Ozdobiony posągami i figurkami zwierząt, a także płaskorzeźbami w niemal każdym drewnianym kawałku, pawilon niespecjalnie różni się od jakiegokolwiek innego pawilonu tego okresu. Stał się więc sławny nie z powodu piękna samego pawilonu, a tylko z racji widoku na rzekę. Trudno się zresztą dziwić - w zasadzie większość budyneczków w parku powstała w podobnym czasie i podobnym stylu; szczerze mówiąc mam spore problemy, by je odróżnić na zdjęciach. No, może tylko po tym, że nasz pawilon pierwsze dwa dachy ma czworoboczne, a wyższe dwa oktagonalne... Przyznać jednak muszę, że budynki zostały ładnie odnowione i że przyjemnie się w nich słucha deszczu (Chengdu zaskoczyło nas niemile ohydną wprost pogodą).No dobrze. Skoro budynek jest taki sławny głównie z powodu widoku, dlaczego nie machnęłam ślicznej pocztóweczki? Ano dlatego, że ten widok to może i był ładny wtedy, gdy pawilon budowano, czyli prawie 150 lat temu. Teraz rzeka wygląda tak:
i widok na taką rzekę to naprawdę żadna frajda...
Wróćmy do samego pawilonu. Jego druga nazwa to Pawilon Podziwiania Piękna; ma trzy piętra plus parter i został wzniesiony w 1889 roku, czyli u schyłku dynastii Qing. Ozdobiony posągami i figurkami zwierząt, a także płaskorzeźbami w niemal każdym drewnianym kawałku, pawilon niespecjalnie różni się od jakiegokolwiek innego pawilonu tego okresu. Stał się więc sławny nie z powodu piękna samego pawilonu, a tylko z racji widoku na rzekę. Trudno się zresztą dziwić - w zasadzie większość budyneczków w parku powstała w podobnym czasie i podobnym stylu; szczerze mówiąc mam spore problemy, by je odróżnić na zdjęciach. No, może tylko po tym, że nasz pawilon pierwsze dwa dachy ma czworoboczne, a wyższe dwa oktagonalne... Przyznać jednak muszę, że budynki zostały ładnie odnowione i że przyjemnie się w nich słucha deszczu (Chengdu zaskoczyło nas niemile ohydną wprost pogodą).No dobrze. Skoro budynek jest taki sławny głównie z powodu widoku, dlaczego nie machnęłam ślicznej pocztóweczki? Ano dlatego, że ten widok to może i był ładny wtedy, gdy pawilon budowano, czyli prawie 150 lat temu. Teraz rzeka wygląda tak:
i widok na taką rzekę to naprawdę żadna frajda...
2014-07-21
Trzysprit
Koleżanka nazachwycać się nie mogła firmą Trzysprit. Że lepsza nawet od Gapa. Serio? Nie znam. O uszy mi się nie obiło. Jak to nie?! Pyta ona, z oburzeniem w głosie zresztą. Jak możesz nie znać Trzyspritu? O, popatrz, tu jest:
No tak. Nie jestem Chinką, więc do głowy by mi nie wpadło przeczytać stylizowane E jak chińskie 三 czyli trzy...
No tak. Nie jestem Chinką, więc do głowy by mi nie wpadło przeczytać stylizowane E jak chińskie 三 czyli trzy...
2014-07-20
placek zwie się erkuajem
Jeden z moich ulubieńców piszących o yunnańskich pysznościach, popełnił esej o moich ukochanych erkuajach :)
Całe szczęście, choć parę lat temu wydawało się, że pieczone erkuaje vel chińskie burrito znikną z mapy Kunmingu, po prostu zmieniła się forma sprzedaży. Zamiast misek na stojakach są po prostu małe erkuajownie, w których są piecyki z grillem do erkuajów, a także solidny wybór sosów, nie tylko słono-ostrych i słodko-ostrych, ale też mięsnych czy słodkich. Ja też je uwielbiam; w zimie jest to najlepsze śniadanie świata, w lecie... w sumie w lecie też jest najlepszym śniadaniem świata :) Kocham erkuaje!!!
*lufu 卤腐 - pasta ze sfermentowanego tofu, w smaku i konsystencji przypominająca trochę dojrzewające sery, a przyprawiona pastą chilli.
**Luosiwan (czyli właśnie ta Zatoka) stało się później słynnym targowiskiem, położonym w zasadzie w centrum miasta :) Niestety, kilka lat temu został zburzony; na jego miejscu ma zostać wybudowane nowoczesne centrum handlowe, a wszystkich straganiarzy przeniesiono do tak zwanego Nowego Luosiwan, które od centrum znajduje się pół godziny drogi metrem. Nie muszę chyba dodawać, że w związku z taką lokalizacją połowa nowego Luosiwan stoi pusta...
***muuu i you (哞哟) to bezznaczeniowe wykrzykniki :)
Placek zwie się erkuajem[Stara Pałka - Kunmińskie Przekąski, 老棍 - 昆明小吃]
Wśród 18 dziwactw Yunnanu znajduje się i ten: placek zwie się erkuajem. Dlaczego jednak placek zwie się erkuajem, tego nawet najstarsi kunmińczycy nie potrafią powiedzieć. A przecież słowo to pojawiło się już w Obyczajach Zhou i innych starożytnych pismach! Nie tylko w niezmienionych znakach i z niezmienioną wymową, ale w dodatku opisywało właśnie erkuaje spożywane przez Yunnańczyków! Widać więc, że erkuaje są starożytne i wcale nie dziwaczne; po prostu dla nietutejszych obce i dziwne.
Urodziłem się w małym miasteczku sto kilometrów od Kunmingu, położonym na pagórku, otoczonym górami i okolonym rzeką. Pamiętam, że pół wieku temu, gdy byłem trzy czy czteroletnim brzdącem, przy brzegu rzeki znajdowało się kilka starych młynów wodnych i moździerzy wodnych. Zazwyczaj służyły tylko do mielenia zbóż na mąkę, kiedy jednak zbliżał się nowy rok, robiło się tam gwarno, bo wszystkie rodziny przynosiły swój ryż i, po wypłukaniu i ugotowaniu na parze, tłukliśmy w moździerzu erkuaje. Większość z nich była owalna, największe potrafiły ważyć nawet dwa kilogramy, a małe około pół kilo. W zależności od zbiorów i od wielkości rodziny, niektórzy robili kilkanaście placków, niektórzy nawet kilkadziesiąt. Wsadzało się je później do glinianego gara bądź drewnianego wiadra wypełnionego wodą i powoli spożywało. Niektórzy zaś trzymali je w kuchni; placki przedzielano warstwą świeżych i młodziutkich gałązek sosnowych, a potem przykrywano wilgotną ściereczką. Dwa razy dziennie trzeba było tę ściereczkę na nowo spryskać wodą, żeby zapobiec wysuszeniu i popękaniu erkuajów.
Spożywanie erkuajów jest yunnańską tradycją ludową, zazwyczaj zaczyna się jeszcze przed nowym rokiem, a kończy na długo po nim. Sposobów jedzenia erkuajów i z nimi swiązanych upodobań jest bardzo dużo. Można je na przykład pokroić w kostkę albo w plasterki, dodać wędzonkę albo szynkę yunnańską, a następnie cebulkę zieloną, kiszonki, pędy pachnącego groszku, można doprawić sosem sojowym i mączką chilli, a następnie usmażyć. Erkuaje mogą być przekąską do wódki tak samo dobrze, jak daniem głównym. Można je pokroić na makaron, ugotować, a następnie polać rosołem kurzym czy ugotowanym na żeberkach, dodać "czapeczkę" dodatków i tak jeść za dnia czy w nocy. Można też ugotować taki makaron w wodzie z cukrem trzcinowym czy podać jako dodatek do lekko sfermentowanego, słodkiego ryżu. Gdy nam się ten smak znudzi, możemy go wzbogacić dodając mahua, jajka czy tangyuany. Dzieciarnia najbardziej lubiła całymi dniami przypiekać sobie erkuaje przy żarze paleniska, kładło się taki gruby jak palec plaster erkuaja i opiekało z obu stron, aż był upieczony na złoto; jeszcze gorący smarowało się ostrym lufu* albo miodem; był ciągnący i miękki, a jednocześnie chrupiący z zewnątrz; był słony, ostry i słodki, a jednocześnie w nosie przyjemnie wiercił zapach świeżej sośniny. Pamiętam, że wśród mieszkańców popularne było również ozdabianie erkuajów przy pomocy dachówek. Odłupywało się tą ostatnią, okrągłą dachówkę ze wzorkiem, a po umyciu odciskało jej wzór jak pieczątkę na jeszcze ciepłym, właśnie ubitym erkuaju. Takie erkuaje ze wzorkami pojawiały się oczywiście tylko bogatych domach, których mieszkańcy mieli czas na takie przyjemności.
W latach '50-tych zamieszkałem w okolicy kunmińskiej Zatoki Żyworodków (螺螄灣). W owych czasach Zatoka była na przedmieściach** i tam również znajdowały się moździerzownie, w których bito ugotowany ryż na erkuaje, jednak były one od tych z moich rodzinnych stron znacznie większe i starsze, może nawet stuletnie. Gdy zbliżał się nowy rok, często tam chodziłem bawić się z dziećmi sąsiadów, bo było to najjaśniejsze i najbardziej gwarne miejsce całej Zatoki. Można było zobaczyć gliniane piece trzaskające płomieniami, wodę wrzącą w wielkim żelaznym garze, parę buchającą z drewnianych zhenzi do gotowania ryżu na parze, a także pozawieszane u stropu lampy gazowe, które syczały "tssss, tsssss". Wielgachny moździerz był kamieniem wbudowanym w ziemię; kamienny, okrągły tłuczek osadzony był na trzy-, czterometrowej, a grubej na pół metra ladze drewnianej, która robiła za dźwignię - na drugim końcu była spłaszczona tak, by wygodnie ją było naciskać stopami. Dwójka ludzi stała z dwóch stron dźwigni; gdy dwie stopy na nią naciskały, tłuczek się wznosił, a gdy puszczali - ciężko opadał, miażdżąc ugotowany ryż wewnątrz moździerza... W owym czasie mieszkańcami Zatoki Żyworodków byli głównie wieśniacy. Przed nowym rokiem spieszyli się z wyrobem erkuajów; część szła bowiem do domowej spiżarni, a część sprzedawano w mieście, by za uzyskane pieniądze kupić noworoczne dobra. Dlatego właśnie w moździerzowniach całymi nocami nie gasło światło. Noszono wodę, płukano ryż, rozpalano ogień, gotowano na parze ryż i ubijano ryż na erkuaje; panienki i mężatki, panowie w sile wieku i młodzieńcy, plus oczywiście ciekawskie dzieciaki - miejsce tętniące życiem. Ludzie uwijali się jak w ukropie, a krzyki, kłótnie, śmiechy i nawoływania akompaniowały jednostajnemu i rytmicznemu dźwiękowi tłuczka w moździerzu. Cały ten stary warsztat zalany był szczęściem wynikającym z dobrze wykonanej pracy i obfitych zbiorów.
Pamiętam, że w tym tłumie obcych ludzi wypatrzyłem około czterdziestoletniego niewidomego, chudego, o żółtej twarzy i cienkich, długich wąsikach; na łysej głowie nosił wypłowiałą filcową czapkę. Gdy zbliżał się nowy rok i ludzi robiących erkuaje było najwięcej, był on najszczęśliwszy i najbardziej zapracowany; ucierał erkuaje, co chwila zapijając nalewką z koników polnych. Jedną dłonią trzymając skórzany pas uwieszony u belki, bosymi stopami naciskał i luzował dźwignię, do rytmu tłuczka bijącego w moździerz improwizował piosenki, wydychając pachnące alkoholem powietrze. Najlepiej zapamiętałem tych kilka strof:
Osioł miele mąkę (muuu), Spośród tych setek różnych erkuajów, najbardziej sobie ukochali kunmińczycy erkuaje z Guandu, ponieważ były one robione z tutejszego, specjalnego ryżu zimowego. Ten typ ryżu bardzo późno dojrzewa, ziarenka są długie i pełne, w dodatku lekko się klei, więc konsystencja robionych zeń erkuajów jest wspaniała.
chodząc w kieracie (you),
ślepiec uciera w moździerzu (muuu),
szarpiąc w górę i w dół (you),
łyczek wódki spływa do brzucha (muuu),
mam się lepiej od bogów (you),
niespiesznie i beztrosko (muuu),
wstąpiłem do Nieba (you),
kogut zapiał i wszyscy (muuu),
zagrzebali się w pościeli (you),
ostał się tylko ślepiec (muuu),
z moździerzem w objęciach (you)***...
Ludzie spoza Yunnanu śmieją się, że Yunnańczycy placki nazywają erkuajami. Śmieją się tak ze sprzedawanych na wszystkich kunmińskich uliczkach, dziś powoli zanikających, pieczonych erkuajów. Po wyrobieniu ciasta erkuajowego, jeszcze na ciepło trzeba było ręcznie rozbić takie ciasto w formę cieniutkiego, okrągłego bądź owalnego placuszka. Na rogu ulicy rozstawiano stojaki, a na nich miski z żarem przykryte kratką grillową. Cieniutkie erkuaje trzeba było opiec z dwóch stron na złoto, doprawić zgodnie z gustem klienta słono-ostrymi albo słodko-ostrymi pastami, wpakować do środka pączka youtiao albo kilka kawałków ugotowanej wołowiny - to właśnie jest najukochańsza przekąska młodych i starych, płci obojga kunmińczyków.[...]
Całe szczęście, choć parę lat temu wydawało się, że pieczone erkuaje vel chińskie burrito znikną z mapy Kunmingu, po prostu zmieniła się forma sprzedaży. Zamiast misek na stojakach są po prostu małe erkuajownie, w których są piecyki z grillem do erkuajów, a także solidny wybór sosów, nie tylko słono-ostrych i słodko-ostrych, ale też mięsnych czy słodkich. Ja też je uwielbiam; w zimie jest to najlepsze śniadanie świata, w lecie... w sumie w lecie też jest najlepszym śniadaniem świata :) Kocham erkuaje!!!
*lufu 卤腐 - pasta ze sfermentowanego tofu, w smaku i konsystencji przypominająca trochę dojrzewające sery, a przyprawiona pastą chilli.
**Luosiwan (czyli właśnie ta Zatoka) stało się później słynnym targowiskiem, położonym w zasadzie w centrum miasta :) Niestety, kilka lat temu został zburzony; na jego miejscu ma zostać wybudowane nowoczesne centrum handlowe, a wszystkich straganiarzy przeniesiono do tak zwanego Nowego Luosiwan, które od centrum znajduje się pół godziny drogi metrem. Nie muszę chyba dodawać, że w związku z taką lokalizacją połowa nowego Luosiwan stoi pusta...
***muuu i you (哞哟) to bezznaczeniowe wykrzykniki :)
2014-07-19
złocień - odsłona trzecia: złocieniowa tempura
Ponieważ złocień jest u nas sprzedawany w półkilogramowych pęczkach za złotówkę, panie nie reagują na prośby, żeby sprzedać mi mniejszy pęczek. Patrzą na mnie jak na kretynkę, jakbym chciała kupić na przykład dziesięć deko żeberek albo ćwierć marchewki. Dlatego zazwyczaj kiedy już kupię złocień, jemy go dwa-trzy dni pod rząd. Dlatego też cały czas próbuję wymyślić nowe sposoby jego podania. Czasem próby są średnio udane, ale tym razem trafiłam w dziesiątkę. Zrobiłam złocieniową tempurę. Ciasto zrobiłam wedle wskazówek z mojej ukochanej japońskiej książki kucharskiej, za to dokładne wskazówki dotyczące smażenia wzięłam od Karoliny.
Składniki:
*liście złocienia, dolne - pojedyncze, górne, maleńkie - mogą być w kiści
*ciasto do tempury: żółtko, 150 ml wody, 10 dag mąki, szczypta soli.
*olej do smażenia w głębokim tłuszczu
*sos do maczania: szklanka rosołku albo wody, 2 łyżki sosu sojowego, 2 łyżki mirinu (do zastąpienia winem lub innym alkoholem), łyżka cukru.
Wykonanie:
1) liście pooddzielać od głównych łodyg, mniejsze łodyżki zostawić. Umyć i dokładnie odsączyć.
2) przygotować ciasto: ubić żółtko, zalać lodowatą wodą, wymieszać, dodać przesianą mąkę, niedbale wymieszać, nie przejmować się grudkami, nie ubijać mikserem.
3) przygotować sos: wszystkie składniki umieścić w garnuszku, doprowadzić do wrzenia i na małym ogniu gotować pół minuty-minutę. Można podawać na zimno i ciepło.
4) rozgrzać olej. Temperatura jest idealna, jeśli kropla ciasta wpada do oleju, opada do połowy i wraca na powierzchnię. Jeśli całkiem opadło, olej jest zbyt zimny, jeśli od razu zaczęło skwierczeć na powierzchni - zbyt gorący. Tak naprawdę to w całym tym przepisie i w wykonaniu potrawy tylko ciągła kontrola temperatury oleju jest upierdliwa. Oczywiście - jeśli mamy frytownicę, sprawa powinna być prostsza, ale ja używam woka i powiem szczerze, że za pierwszym razem klęłam przy smażeniu jak szewc...
5) obtaczamy pojedyncze gałązki złocienia w cieście i wrzucamy do oleju. Gdy tylko ciasto zacznie się rumienić - wyciągamy łyżką cedzakową lub pałeczkami prosto na ręczniki papierowe. Złocień można jeść surowy, a panierka zrobiona według poniższych proporcji nie będzie bardzo gęsta, więc szybko się usmaży, to jest kwestia sekund.
6) Podawać od razu po usmażeniu, z sosem w miseczce.
Składniki:
*liście złocienia, dolne - pojedyncze, górne, maleńkie - mogą być w kiści
*ciasto do tempury: żółtko, 150 ml wody, 10 dag mąki, szczypta soli.
*olej do smażenia w głębokim tłuszczu
*sos do maczania: szklanka rosołku albo wody, 2 łyżki sosu sojowego, 2 łyżki mirinu (do zastąpienia winem lub innym alkoholem), łyżka cukru.
Wykonanie:
1) liście pooddzielać od głównych łodyg, mniejsze łodyżki zostawić. Umyć i dokładnie odsączyć.
2) przygotować ciasto: ubić żółtko, zalać lodowatą wodą, wymieszać, dodać przesianą mąkę, niedbale wymieszać, nie przejmować się grudkami, nie ubijać mikserem.
3) przygotować sos: wszystkie składniki umieścić w garnuszku, doprowadzić do wrzenia i na małym ogniu gotować pół minuty-minutę. Można podawać na zimno i ciepło.
4) rozgrzać olej. Temperatura jest idealna, jeśli kropla ciasta wpada do oleju, opada do połowy i wraca na powierzchnię. Jeśli całkiem opadło, olej jest zbyt zimny, jeśli od razu zaczęło skwierczeć na powierzchni - zbyt gorący. Tak naprawdę to w całym tym przepisie i w wykonaniu potrawy tylko ciągła kontrola temperatury oleju jest upierdliwa. Oczywiście - jeśli mamy frytownicę, sprawa powinna być prostsza, ale ja używam woka i powiem szczerze, że za pierwszym razem klęłam przy smażeniu jak szewc...
5) obtaczamy pojedyncze gałązki złocienia w cieście i wrzucamy do oleju. Gdy tylko ciasto zacznie się rumienić - wyciągamy łyżką cedzakową lub pałeczkami prosto na ręczniki papierowe. Złocień można jeść surowy, a panierka zrobiona według poniższych proporcji nie będzie bardzo gęsta, więc szybko się usmaży, to jest kwestia sekund.
6) Podawać od razu po usmażeniu, z sosem w miseczce.
2014-07-18
Tybetańczycy
-A więc byłaś w Chengdu, tak? Jak Ci się podobało?
-Byłam, byłam. Chengdu jest fajne, chociaż wolę Kunming, bo w Chengdu beznadziejna pogoda.
-No tak, nasz błękit nieba bije wszystko na głowę! A co w Chengdu widziałaś?
-W sumie niewiele: Wuhouci, Pałac Zielonej Kozy, Świątynię Wenshu, Pawilon z Widokiem na Rzekę, uliczkę Jinli, chengduńską Pokątną...
-Ale, skoro byłaś w Wuhouci, to pewnie przechodziłaś dzielnicą tybetańską. Jak wrażenia?
-Nie bardzo mi się podobało.
-Dlaczego?
-Smród niemytych ciał był zbyt intensywny. Ja rozumiem, że kiedy mieszkają w małej wiosce w Himalajach, w której warunki sanitarne ani klimatyczne nie sprzyjają częstym kąpielom, taki zapach jest naturalny. Sama śmierdziałam dość ostentacyjnie, gdy pomieszkiwałam w małej wiosce Yi. Ale dlaczego się nie myją, gdy mieszkają w mieście? Buddyzm im tego z całą pewnością nie zakazuje... Poza tym - bardzo niewybrednie komentowali pojawienie się w dzielnicy dwóch białych. We własnym języku, więc nie rozumiałam słów, ale rozumiałam gesty, ton i intencje. Naprawdę się cieszyłam, że poza Tybetańczykami byli tam również policjanci...
-Tak, ja też za nimi nie przepadam. Miałam na studiach kolegę Tybetańczyka. W sumie nawet przystojny, tylko ten zapach! Zupełnie jakby był dzikim zwierzęciem, które musi pokazać, że to jego terytorium. Zupełnie nie wiem, jakim cudem znalazł sobie dziewczynę. Ale znalazł. Japonkę. Regularnie prał ją do nieprzytomności, właściwie nawet nie wiedzieliśmy za co. Na wszelkie próby perswazji odpowiadał: nic wam do tego, piorę wstrętną Japonicę za krzywdy wojenne. Ja rozumiem nienawiść do Japończyków - faktycznie są to dranie pierwszej klasy. Ale skoro ich nienawidzisz, po co znajdujesz sobie japońską dziewczynę? Po to, żeby płaciła za zbrodnie wojenne sprzed sześćdziesięciu lat?!...
-Byłam, byłam. Chengdu jest fajne, chociaż wolę Kunming, bo w Chengdu beznadziejna pogoda.
-No tak, nasz błękit nieba bije wszystko na głowę! A co w Chengdu widziałaś?
-W sumie niewiele: Wuhouci, Pałac Zielonej Kozy, Świątynię Wenshu, Pawilon z Widokiem na Rzekę, uliczkę Jinli, chengduńską Pokątną...
-Ale, skoro byłaś w Wuhouci, to pewnie przechodziłaś dzielnicą tybetańską. Jak wrażenia?
-Nie bardzo mi się podobało.
-Dlaczego?
-Smród niemytych ciał był zbyt intensywny. Ja rozumiem, że kiedy mieszkają w małej wiosce w Himalajach, w której warunki sanitarne ani klimatyczne nie sprzyjają częstym kąpielom, taki zapach jest naturalny. Sama śmierdziałam dość ostentacyjnie, gdy pomieszkiwałam w małej wiosce Yi. Ale dlaczego się nie myją, gdy mieszkają w mieście? Buddyzm im tego z całą pewnością nie zakazuje... Poza tym - bardzo niewybrednie komentowali pojawienie się w dzielnicy dwóch białych. We własnym języku, więc nie rozumiałam słów, ale rozumiałam gesty, ton i intencje. Naprawdę się cieszyłam, że poza Tybetańczykami byli tam również policjanci...
-Tak, ja też za nimi nie przepadam. Miałam na studiach kolegę Tybetańczyka. W sumie nawet przystojny, tylko ten zapach! Zupełnie jakby był dzikim zwierzęciem, które musi pokazać, że to jego terytorium. Zupełnie nie wiem, jakim cudem znalazł sobie dziewczynę. Ale znalazł. Japonkę. Regularnie prał ją do nieprzytomności, właściwie nawet nie wiedzieliśmy za co. Na wszelkie próby perswazji odpowiadał: nic wam do tego, piorę wstrętną Japonicę za krzywdy wojenne. Ja rozumiem nienawiść do Japończyków - faktycznie są to dranie pierwszej klasy. Ale skoro ich nienawidzisz, po co znajdujesz sobie japońską dziewczynę? Po to, żeby płaciła za zbrodnie wojenne sprzed sześćdziesięciu lat?!...
2014-07-17
reklama społeczna
Wbrew pozorom nie chodzi o to, żeby nie romansować w trakcie jazdy.Reklama po prostu ostrzega nas, żeby się nie opierać w trakcie jazdy na drugiej osobie. Ma to oczywiście sens, bo połączone w taki sposób rowery stają się jeszcze bardziej nieprzewidywalne niż normalnie.
Oczywiście setki razy tak wisiałam na ZB, choć na swoją obronę muszę powiedzieć, że robię to tylko, jeśli wokół nas nie ma żywej duszy...
Oczywiście setki razy tak wisiałam na ZB, choć na swoją obronę muszę powiedzieć, że robię to tylko, jeśli wokół nas nie ma żywej duszy...
2014-07-16
ucho od grabi 耙耳朵
Choć jestem kunminką całym sercem (no dobra, nie całym, jest jeszcze Tajpej, Xishuangbanna, Jezioro Kocioł i, jak już mi bardzo melancholijnie, Kraków...), zakochałam się byłam w ulicy Pokątnej. Nie tej londyńskiej, skądże. W chengduńskiej Pokątnej - czyli w uliczkach Szerokowąskich, bo tak należałoby przetłumaczyć 宽窄巷子. O tej części Chengdu jeszcze opowiem, bo po pierwsze mi się bardzo podoba, po drugie bardzo mi się podoba, a po trzecie jest to jedna z niewielu rzeczy, których chengduńczykom naprawdę zazdroszczę. Dziś jednak opowiem o jednym tylko elemencie chengduńskiej kultury, który poznałam właśnie dzięki tej ulicy. Tam właśnie po raz pierwszy dowiedziałam się, że grabie mają uszy.
Zdziwieni, co? :) Mnie też zdziwiło, że chongqińsko-chengduńska nazwa roweru z przyczepą pasażerską to właśnie pa erduo - ucho od grabi. Po prostu musiałam sobie w takim grabiowym uchu zrobić słit focię na fejsa.
(oczywiście ZB na mnie nakrzyczał, że się mizdrzę do innego faceta...)
Początkowo myślałam, że to taka milsza forma taksówki. Dowiedziałam się jednak, że w sumie dość rzadko jeździło się nimi za pieniądze; najczęściej służyły do transportu... żon. Tak, moi drodzy. Żaden dobry mąż nie mógłby pozwolić małżonce na przemieszczanie się po mieście o własnych siłach. Syczuańscy mężczyźni to skrajni pantoflarze, słuchają swoich żon i potakują. No a w czasach, gdy jeszcze rower był podstawą transportu, obowiązkowa była przyczepka dla żony. Właśnie z tego powodu pantoflarza nazywa się w Syczuanie "uchem od grabi" - na pamiątkę facetów, którzy dla swoich żon byli co najwyżej rowerowymi taksówkarzami...
Jest też druga teoria na temat tego, skąd się wzięło "grabiowe ucho" w sensie pantoflarza. Syczuańscy analfabeci twierdzą, że pa erduo można tłumaczyć jako "miękkie ucho" - że niby chengdunki i chongqinki po ślubie znęcają się nad mężami, wykręcając im uszy za najdrobniejsze przewinienie. Owszem, to ma sens, ale tu właśnie wyłazi na wierzch analfabetyzm syczuańczyków. Choć w brzmieniu takie same, "grabie" i "miękki" to w chińskim dwa różne znaki. Pierwsze, wykorzystywane w pantoflarzu to 耙. Składa się ten znak z dwóch części, semantycznej i fonetycznej. Semantyczna to 耒 - radło (czyli chodzi o narzędzie rolnicze), fonetyczna to 巴 ba (ba i pa faktycznie brzmią podobnie). Natomiast miękki, choć też wymawia się pa, piszemy tak:
I znów cząstka znaczeniowa plus fonetyczna. Znaczenie niesie nam ogień 火 dlatego, że pa to nie jest po prostu miękki. Pa to dokładnie "ugotowany do miękkości" albo nawet "rozgotowany", przy czym to ostatnie nie jest pejoratywne. Można na przykład ugotować ryż na bardzo miękko czy mięso tak, że da się je pokroić łyżką - to właśnie jest pa. Dlatego pa erduo zapisane jako miękkie ucho budziłoby skojarzenia przede wszystkim kulinarne. Czyli jednak musimy obalić teorię, iż ucho od grabi może być miękkim uchem.
A o samym znaku ugotowania do miękkości jeszcze opowiem, bo to ciekawe :)
Zdziwieni, co? :) Mnie też zdziwiło, że chongqińsko-chengduńska nazwa roweru z przyczepą pasażerską to właśnie pa erduo - ucho od grabi. Po prostu musiałam sobie w takim grabiowym uchu zrobić słit focię na fejsa.
(oczywiście ZB na mnie nakrzyczał, że się mizdrzę do innego faceta...)
Początkowo myślałam, że to taka milsza forma taksówki. Dowiedziałam się jednak, że w sumie dość rzadko jeździło się nimi za pieniądze; najczęściej służyły do transportu... żon. Tak, moi drodzy. Żaden dobry mąż nie mógłby pozwolić małżonce na przemieszczanie się po mieście o własnych siłach. Syczuańscy mężczyźni to skrajni pantoflarze, słuchają swoich żon i potakują. No a w czasach, gdy jeszcze rower był podstawą transportu, obowiązkowa była przyczepka dla żony. Właśnie z tego powodu pantoflarza nazywa się w Syczuanie "uchem od grabi" - na pamiątkę facetów, którzy dla swoich żon byli co najwyżej rowerowymi taksówkarzami...
Jest też druga teoria na temat tego, skąd się wzięło "grabiowe ucho" w sensie pantoflarza. Syczuańscy analfabeci twierdzą, że pa erduo można tłumaczyć jako "miękkie ucho" - że niby chengdunki i chongqinki po ślubie znęcają się nad mężami, wykręcając im uszy za najdrobniejsze przewinienie. Owszem, to ma sens, ale tu właśnie wyłazi na wierzch analfabetyzm syczuańczyków. Choć w brzmieniu takie same, "grabie" i "miękki" to w chińskim dwa różne znaki. Pierwsze, wykorzystywane w pantoflarzu to 耙. Składa się ten znak z dwóch części, semantycznej i fonetycznej. Semantyczna to 耒 - radło (czyli chodzi o narzędzie rolnicze), fonetyczna to 巴 ba (ba i pa faktycznie brzmią podobnie). Natomiast miękki, choć też wymawia się pa, piszemy tak:
I znów cząstka znaczeniowa plus fonetyczna. Znaczenie niesie nam ogień 火 dlatego, że pa to nie jest po prostu miękki. Pa to dokładnie "ugotowany do miękkości" albo nawet "rozgotowany", przy czym to ostatnie nie jest pejoratywne. Można na przykład ugotować ryż na bardzo miękko czy mięso tak, że da się je pokroić łyżką - to właśnie jest pa. Dlatego pa erduo zapisane jako miękkie ucho budziłoby skojarzenia przede wszystkim kulinarne. Czyli jednak musimy obalić teorię, iż ucho od grabi może być miękkim uchem.
A o samym znaku ugotowania do miękkości jeszcze opowiem, bo to ciekawe :)
2014-07-15
wiejska szkoła
Wy, Europejczycy, to mieliście fajne dzieciństwo. Ja dorastałam na wsi pod Yiliangiem. Nie miałam zabawek. Mieszkaliśmy w szkolnym internacie, w części dla nauczycieli, bo mama uczyła w podstawówce. Po lekcjach nauczyciele szli pomagać w uprawie pól; ja zawsze chodziłam z mamą, chociaż bałam się tych pól przeogromnie. Szkołę wraz z polami zrobiono na terenie dawnego cmentarzyska. Najbardziej to się bałam wychodka - wiesz, głęboka dziura w ziemi wykopana na cmentarzu, w dodatku w wychodku było ciemno... Oczywiście brak zabawek nie był najbardziej dotkliwy. Jeszcze bardziej nienawidziłam chodzić w ciuchach po starszym bracie. Ale najgorsze było jedzenie. Całą rodziną żywiliśmy się na stołówce. Nauczyciele mieli w sumie nieźle - czasem było nawet jakieś mięso. Ale dla dzieci mieszkających w przyszkolnym internacie co dzień było to samo: ledwo umyte ziemniaki w łupinach, niedbale pokrojone i ugotowane - tak jak się karmi świnie.
Jeśli chodzi o dzieciństwo, to fakt - nie musiałam chodzić do wygódki wykopanej na cmentarzu i miałam kupę zabawek, ale w ubraniach po starszym bracie chodziłam, tak samo zresztą niechętnie. Za to kobitka ta nie uwierzyła zupełnie, kiedy jej powiedziałam, że w wiejskich szkołach w Yunnanie warunki się przez te trzydzieści lat niespecjalnie zmieniły, bo gdy taką szkołę odwiedzałam ostatnio, dzieci codziennie jadły tylko kartofle z dzikimi, uzbieranymi przez siebie ziołami, a i wychodek wyglądał podobnie...
2014-07-14
Kunming-Paryż
Z całym tym podróżowaniem do Europy, ze szczególnym uwzględnieniem Polski, mam kłopot. Co z tego, że mieszkam w mieście daleko wysuniętym na zachód, co powinno mi ułatwiać i skracać podróż do Europy, skoro nasz kunmiński międzynarodowy port lotniczy międzynarodowe loty uskutecznia tylko do krajów Azji Południowo-Wschodniej? W praktyce więc zawsze i tak lot do Pekinu czy innego dużego miasta, a potem Warszawa albo jakaś inna stolica, z której muszę się jeszcze tłuc następnych parę godzin do domu.
Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują jednak, że od najbliższego października podróż do domu będzie prawdziwą przyjemnością: przy okazji obchodów rocznicy ustanowienia ChRL mają zostać zainaugurowane loty Kunming-Paryż. Taki ma plan China Eastern, a ja czekam z niecierpliwością, bo wówczas powrót do domu będzie można urozmaicić romantycznym wieczorem z ZB w Paryżu, a z Paryża będzie można ruszać prosto do Pyrzowic. Mam nadzieję, że ceny nie zwalą nas z nóg.
Niestety, na razie to tylko ploteczki, niepotwierdzone na stronie linii lotniczych...
Źródło: http://bbs.feeyo.com/posts/558/topic-0011-5588790.html
Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują jednak, że od najbliższego października podróż do domu będzie prawdziwą przyjemnością: przy okazji obchodów rocznicy ustanowienia ChRL mają zostać zainaugurowane loty Kunming-Paryż. Taki ma plan China Eastern, a ja czekam z niecierpliwością, bo wówczas powrót do domu będzie można urozmaicić romantycznym wieczorem z ZB w Paryżu, a z Paryża będzie można ruszać prosto do Pyrzowic. Mam nadzieję, że ceny nie zwalą nas z nóg.
Niestety, na razie to tylko ploteczki, niepotwierdzone na stronie linii lotniczych...
Źródło: http://bbs.feeyo.com/posts/558/topic-0011-5588790.html
2014-07-13
Chinoiserie
Może w to nie uwierzycie, ale był w moim życiu taki czas, gdy o Azji nie tylko nic nie wiedziałam, ale jeszcze w dodatku wcale nie miałam ochoty wiedzieć. Kumpela z klasy była zakręcona na punkcie Japonii; wszyscyśmy się lekko z Niej podśmiewali, bo przecież - gdzie Śląsk, a gdzie Japonia?! Uczyłam się od Niej rysować mangowe twarzyczki, podczytywałam pożyczone Dragon Balle i fascynowałam się szalenie przystojnymi samurajami. Ale ja wtedy, moi drodzy, uważałam, że zawsze będę mieszkać w Polsce. Bo tak. Bo język polski, bo piękno Mazur, bo spacery po Beskidzie Żywieckim, bo Kraków i setki innych bo. Pochłaniałam wówczas setki książek, ukochane wiersze przepisując skrzętnie do pamiętnika. Najbardziej wryły mi się w pamięć sonety Szekspira, bo przepisałam ze trzy czwarte, z czego większość przynajmniej w dwóch tłumaczeniach. Swoją drogą, życie bez komputera i bez internetu miało zupełnie inny smak...
Wracając do poezji: nie kochając jeszcze wtedy Orientu, zapewne pominęłam podczas kopiowania wiersz Jasnorzewskiej, który kilka lat później stał się moim motto. Dziś ten błąd naprawiam.
(Różowa magja, 1924, wiersz skopiowany z tej strony)
Ech...
Gdybyż jeszcze ZB raczył się odziać w jedwab i sam pojął tajemnice laki, herbaty i pagód, by móc mnie ich uczyć, zamiast fascynować się futbolem i łazić w adidasach...
PS. Wpis dedykowany kayce, która mi o tym wierszu przypomniała :)
Wracając do poezji: nie kochając jeszcze wtedy Orientu, zapewne pominęłam podczas kopiowania wiersz Jasnorzewskiej, który kilka lat później stał się moim motto. Dziś ten błąd naprawiam.
Chinoiserie
Nie po to chcę jechać do Chin,
by widzieć piękne świątynie,
wieżę jakąś Ming czy Tsin,
lub pejzaż w Kao-linie.
Przecież
póki mam twarz białą z różowym,
bez kurzych łapek na skroni,
marzyć o tym lub owym
nikt mi nie wzbroni.
Otóż:
Chcę jechać do chińskiej miłości,
chcę jechać do chińskiej wiśni,
najłatwiej tam i najprościej
sen chiński mi się wyśni.
Może
jakiś szumiący dostojnik
nieznany, żółty i ciemny,
w ramionach jedwabiem strojnych
nauczy mnie chińskich tajemnic?
Jakich?
Tajemnic laki, herbaty,
płaskich jak liść kapeluszy,
pagód i smoków rogatych,
i mojej własnej duszy.
(Różowa magja, 1924, wiersz skopiowany z tej strony)
Ech...
Gdybyż jeszcze ZB raczył się odziać w jedwab i sam pojął tajemnice laki, herbaty i pagód, by móc mnie ich uczyć, zamiast fascynować się futbolem i łazić w adidasach...
PS. Wpis dedykowany kayce, która mi o tym wierszu przypomniała :)
2014-07-12
matcha dla ubogich
W związku z ogromnym zapotrzebowaniem na matchę, która służy mi do produkcji na przykład zielonoherbacianych lodów, przeleciałam tutejsze sklepy spożywcze. Guzik. Z pętelką nawet. Zresztą... Patrząc po cenach innych japońskich produktów, nawet gdyby matcha była ogólnodostępna, i tak byłoby mi żal na nią wydawać pieniądze. Skoro moja kuchnia i tak jest pełna zamienników, stwierdziłam, że kicham na to, że liście herbaty przeznaczonej na matchę są specjalnie zaopiekowane tak, żeby były mniej gorzkie itp.
Wzięłam dość dobrą herbatę i ją zblendowałam na sucho.
I... już wiem, jaki popełniłam błąd. Jednak trzeba wziąć herbatę z pędów herbacianych, a nie z dużych liści. Wyszła zbyt gorzka. Oczywiście, i tak ją wykorzystałam - po prostu cokolwiek bardziej dosłodziłam te moje nieszczęsne lody. Są aromatyczne, zielone i nieprzesadnie słodkie. Takie jak powinny.
Lody zielonoherbaciane
Składniki:
*dwa jajka
*dwie kopiaste łyżki cukru
*śmietanka, do ubicia
*łyżka zmielonej zielonej herbaty
Wykonanie:
1)jajka z cukrem ubić na parze.
2)ubić śmietanę i wymieszać z masą jajeczną
3)domieszać herbatę, zaczynając od jednej łyżeczki - sami musicie znaleźć smak, który będzie Wam odpowiadał.
Wzięłam dość dobrą herbatę i ją zblendowałam na sucho.
I... już wiem, jaki popełniłam błąd. Jednak trzeba wziąć herbatę z pędów herbacianych, a nie z dużych liści. Wyszła zbyt gorzka. Oczywiście, i tak ją wykorzystałam - po prostu cokolwiek bardziej dosłodziłam te moje nieszczęsne lody. Są aromatyczne, zielone i nieprzesadnie słodkie. Takie jak powinny.
Składniki:
*dwa jajka
*dwie kopiaste łyżki cukru
*śmietanka, do ubicia
*łyżka zmielonej zielonej herbaty
Wykonanie:
1)jajka z cukrem ubić na parze.
2)ubić śmietanę i wymieszać z masą jajeczną
3)domieszać herbatę, zaczynając od jednej łyżeczki - sami musicie znaleźć smak, który będzie Wam odpowiadał.
2014-07-11
Herbaciarnie w Chengdu 成都的茶館
Byłam na nie straszliwie napalona. Są przecież słynne na całe Chiny! Wydawało mi się, że jako herbaciarka po prostu MUSZĘ pójść do tradycyjnej chengduńskiej herbaciarni. Nie myślałam, że w każdej herbata będzie mi parzona przy pomocy czajnika z długim dzióbkiem - wiedziałam, że na to nie ma szans, ale i tak strasznie się zawiodłam. Faktycznie, są na każdym kroku. Jednak idzie się tam wcale nie po to, by się napić dobrej herbaty. Głównym celem jest madżong. Chengduńczycy potrafią siedzieć w takiej herbaciarni od rana do wieczora i poza plotami słychać tam głównie brzęk kości madżonga. Tak, tak - siedzą przy herbacie, ale to nie spożywanie boskiego naparu jest głównym powodem koczowania w herbaciarniach. Herbata to dodatek do spotkania towarzyskiego, do poczytania gazety, wyczyszczenia sobie uszu, stracenia fortuny w madżonga, spożycia śniadania...
Wcale się zresztą nie dziwię, że to nie herbata jest głównym celem. W tych herbaciarniach smacznych herbat po prostu nie ma. O, proszę:
To taka dość typowa herbaciarnia, znajdująca się w Parku Pawilonu Z Widokiem Na Rzekę. Herbaty, które możemy tam nabyć to, w kolejności od najtańszych do najdroższych:
*Sumaofeng 素毛峰, tania syczuańska zielona herbata
*Herbata jaśminowa kiepskiej jakości
*Kwiaty chryzantemy
*Herbata cytrynowa
*Herbata bambusowa czyli taka, w której liście herbaty zostały zastąpione liśćmi bambusa
*Biluochun, tania zielona herbata w formie niedbale zwiniętych w kulki liści
*Śnieg Na Powierzchni Szmaragdowozielonego Jeziora 碧潭飘雪 - wysokiej klasy herbata jaśminowa
*Żelazna Awalokiteśwara, czyli herbata czarnosmocza.
Jak widać na załączonym obrazku, ostatnią pozycją jest kaucja za wypożyczenie kompletu do madżonga...
Już nie mówię o tym, że herbata cytrynowa to w ogóle jakaś pomyłka, zwłaszcza zaparzona w gaiwanie. Ale w ogóle - przecież na przykład herbatę czarnosmoczą parzy się zupełnie inaczej niż zieloną!
Tak oto dowiedziałam się, że chengduńskie herbaciarnie z chińską wysoką kulturą herbacianą mają niewiele wspólnego. Inna rzecz, że oczywiście po mieście rozsiane są herbaciarnie ze sceną i występami artystycznymi, przy czym pokaz parzenia chengduńskiej herbaty nawet mnie kompletnie rozbroił; są też herbaciarnie ąę, takie jak w Kunmingu, z herbaciarkami odzianymi w jedwabne suknie, pokazującymi tradycyjną ceremonię herbacianą. Jednak kwintesencją Chengdu są te herbaciarnie, które są madżongarnio-maglami, służącymi tak do hazardu, jak i do plotek...
Wcale się zresztą nie dziwię, że to nie herbata jest głównym celem. W tych herbaciarniach smacznych herbat po prostu nie ma. O, proszę:
To taka dość typowa herbaciarnia, znajdująca się w Parku Pawilonu Z Widokiem Na Rzekę. Herbaty, które możemy tam nabyć to, w kolejności od najtańszych do najdroższych:
*Sumaofeng 素毛峰, tania syczuańska zielona herbata
*Herbata jaśminowa kiepskiej jakości
*Kwiaty chryzantemy
*Herbata cytrynowa
*Herbata bambusowa czyli taka, w której liście herbaty zostały zastąpione liśćmi bambusa
*Biluochun, tania zielona herbata w formie niedbale zwiniętych w kulki liści
*Śnieg Na Powierzchni Szmaragdowozielonego Jeziora 碧潭飘雪 - wysokiej klasy herbata jaśminowa
*Żelazna Awalokiteśwara, czyli herbata czarnosmocza.
Jak widać na załączonym obrazku, ostatnią pozycją jest kaucja za wypożyczenie kompletu do madżonga...
Już nie mówię o tym, że herbata cytrynowa to w ogóle jakaś pomyłka, zwłaszcza zaparzona w gaiwanie. Ale w ogóle - przecież na przykład herbatę czarnosmoczą parzy się zupełnie inaczej niż zieloną!
Tak oto dowiedziałam się, że chengduńskie herbaciarnie z chińską wysoką kulturą herbacianą mają niewiele wspólnego. Inna rzecz, że oczywiście po mieście rozsiane są herbaciarnie ze sceną i występami artystycznymi, przy czym pokaz parzenia chengduńskiej herbaty nawet mnie kompletnie rozbroił; są też herbaciarnie ąę, takie jak w Kunmingu, z herbaciarkami odzianymi w jedwabne suknie, pokazującymi tradycyjną ceremonię herbacianą. Jednak kwintesencją Chengdu są te herbaciarnie, które są madżongarnio-maglami, służącymi tak do hazardu, jak i do plotek...
2014-07-10
reklama społeczna
Nie jedź bez trzymankiPamiętacie ten dowcip? Mamo, mamo, jeżdżę bez jednej ręki! Mamo, mamo, jeżdżę bez obu rąk! Mamo, mamo, jewbę bew wębów!...
Kiedy byłam mała, w każdą sobotę jeździłam z kuzynem do parku. Teoretycznie pilnowali nas ojcowie, w praktyce... Cóż. Pilnowanie było dość bezbolesne :) Więc były wyścigi, była jazda bez trzymanki, było zjeżdżanie z górki na pazurki. Wracałam do domu upaskudzona jak nieboskie stworzenie, a czasem zakrwawiona bądź posiniaczona. Jakimś jednak cudem są to najlepsze wspomnienia z dzieciństwa...
Kiedy byłam mała, w każdą sobotę jeździłam z kuzynem do parku. Teoretycznie pilnowali nas ojcowie, w praktyce... Cóż. Pilnowanie było dość bezbolesne :) Więc były wyścigi, była jazda bez trzymanki, było zjeżdżanie z górki na pazurki. Wracałam do domu upaskudzona jak nieboskie stworzenie, a czasem zakrwawiona bądź posiniaczona. Jakimś jednak cudem są to najlepsze wspomnienia z dzieciństwa...
2014-07-09
畫餅充饑 zaspokajać głód narysowanym ciastkiem
Dawno, dawno temu, władca państwa Wei, wielki Cao Rui, miał zagwozdkę. Szukał mianowicie kogoś na stanowisko nadwornego kronikarza, ale jakoś nie potrafił znaleźć odpowiedniej osoby. Poprosił więc o znalezienie sensownego kandydata swego ulubionego urzędnika, Lu Yu (卢毓), nakazując mu jednocześnie, by nie sugerował się on dobrą sławą czy podszeptami innych ludzi. Sława jest bowiem, mówi, jak ciastko namalowane na ziemi, którego się nie da spożyć. Chodziło mu o to, że tak jak narysowane ciasto nie zaspokoi głodu, tak sława nie zastąpi faktycznych umiejętności.
Poniżej kreskówka, pokazująca genezę tego przysłowia.
Opowieść ta pojawiła się już w Kronice Trzech Królestw; służy pokazaniu, że ktoś się karmi iluzjami. Można też potraktować ją bardziej dosłownie: już tyle wieków temu wiadomo było, że sława/znajomości/papier nie zastąpią rzetelnej wiedzy i umiejętności. Dlaczego tyle wieków później ludzie nadal sobie z tego nie zdają sprawy?!...
Poniżej kreskówka, pokazująca genezę tego przysłowia.
Opowieść ta pojawiła się już w Kronice Trzech Królestw; służy pokazaniu, że ktoś się karmi iluzjami. Można też potraktować ją bardziej dosłownie: już tyle wieków temu wiadomo było, że sława/znajomości/papier nie zastąpią rzetelnej wiedzy i umiejętności. Dlaczego tyle wieków później ludzie nadal sobie z tego nie zdają sprawy?!...
2014-07-08
Sosna Arhatów 羅漢松
Podocarpus macrophyllus, po japońsku zwany również kusamaki/inumaki, to iglak. Nie jest jednak zwykłym iglakiem, a czymś wprost zachwycającym. Spójrzcie na te igły:
I wprawdzie z prawdziwą sosną nie ma za dużo wspólnego, sosna arhatów będzie moim drugim ukochanym drzewem - zaraz po sośnie yunnańskiej, oczywiście :)
Drzewo może osiągnąć nawet 20 metrów wysokości i jest ponoć wiecznie zielone. Występuje w południowych Chinach i na południu Japonii, a ja się z nim spotkałam po raz pierwszy w buddyjskich i taoistycznych ogrodach Chengdu, w dwóch podstawowych formach: zwykłej i zbonsaiowanej. Jego drewno doskonale sprawdza się jako budulec oraz materiał rzeźbiarski, kora jest lekarstwem, ale tak naprawdę najbardziej ceni się sosnę arhatów za jej symbolikę. Z dawien dawna była patronem i opiekuńczym duchem urzędników; miała zapewniać długowieczność i pomyślność - w tym finansową. W Kantonie istnieje zresztą powiedzenie: 家有羅漢松,世世不受窮 (jeśli w rodzinie jest sosna arhatów, nigdy nie zazna ona biedy). Ponoć to jest właśnie powodem, dla którego w Hongkongu i okolicach grasować zaczęli złodzieje tych sosen...
I wprawdzie z prawdziwą sosną nie ma za dużo wspólnego, sosna arhatów będzie moim drugim ukochanym drzewem - zaraz po sośnie yunnańskiej, oczywiście :)
Drzewo może osiągnąć nawet 20 metrów wysokości i jest ponoć wiecznie zielone. Występuje w południowych Chinach i na południu Japonii, a ja się z nim spotkałam po raz pierwszy w buddyjskich i taoistycznych ogrodach Chengdu, w dwóch podstawowych formach: zwykłej i zbonsaiowanej. Jego drewno doskonale sprawdza się jako budulec oraz materiał rzeźbiarski, kora jest lekarstwem, ale tak naprawdę najbardziej ceni się sosnę arhatów za jej symbolikę. Z dawien dawna była patronem i opiekuńczym duchem urzędników; miała zapewniać długowieczność i pomyślność - w tym finansową. W Kantonie istnieje zresztą powiedzenie: 家有羅漢松,世世不受窮 (jeśli w rodzinie jest sosna arhatów, nigdy nie zazna ona biedy). Ponoć to jest właśnie powodem, dla którego w Hongkongu i okolicach grasować zaczęli złodzieje tych sosen...
2014-07-07
老滇缅320 Droga Birmańska
Z pewnej Bardzo Ważnej Okazji, ZB zabrał mnie do knajpy mego życia. Tak, wiem, że już to mówiłam o bardzo wielu knajpach. Ciiii. Teraz najważniejsza jest właśnie ta - po chińsku zwie się Yunnan-Birma 320, co jest oznaczeniem autostrady łączącej Yunnan z Myanmarem.
Zacznijmy od tego, że skoro Yunnan-Birma, to oczywiście żarcie jest etniczne, mniejszościowe, głównie dajskie. Czyli już jest dobrze, bo dajskie jedzenie jest rewelacyjne. Znajdujemy niepozorną z zewnątrz knajpkę:Nie wygląda specjalnie stylowo, prawda? Jednak już samo wejście powinno nam powiedzieć, że będzie dobrze:Tak wielka brama musi prowadzić na ogromne podwórze. Zasada jest taka: jeśli knajpa może sobie pozwolić na marnowanie przestrzeni, to znaczy, że zarabiają tak dobrze, że ich stać na wysoki czynsz. Jeśli aż tak dobrze zarabiają, zazwyczaj karmią lepiej niż przeciętnie. Wchodzimy i...
Krążyłam po mosteczkach, oszklonych korytarzach, między palmami... Śliczna knajpa.
A potem żeśmy zamówili. Nie wiedzieliśmy, jak duże będą porcje, więc na wszelki wypadek zapytaliśmy kelnera, czy sądzi, że trzy dania wystarczą. Wyraźnie próbował nas namówić na coś jeszcze, ulegliśmy, a potem dostaliśmy coś takiego:
Tak, dobrze widzicie: na stół wjechały nie talerze, a PÓŁMISKI, wypchane żarciem. Pysznym żarciem w dodatku. Dzikie roślinki typu eleuterokok kolczasty, pieczone mięsko - serce wieprzowe, trzy różne przystawki...
Oczywiście zabraliśmy resztki do domu. Jedliśmy je następne dwa dni - i nie potrafiły nam się znudzić!
Jedna wada: wrodzona flegma kelnerów. Nie idźcie tam, jeśli się spieszycie. Nie w weekend wieczorem. Za to możecie sobie wybrać jedną z dogodnych lokalizacji - knajp pod egidą Drogi Birmańskiej jest już cztery czy pięć. Najlepsza jest ta pierwsza, naprzeciwko Sądu Dystryktu Zachodnich Gór, przy ulicy Xingyuan (西山区兴苑路下段(西山区法院对面)).
Inne adresy:
1) 老滇缅320
地址:金实小区雄达茶叶市场向北100米
2) 老滇缅320傣味餐吧
地址:云南省昆明市盘龙区金实路2号
3) 老滇缅320傣味
地址:云南省昆明市五华区右营村84号
Serdecznie polecam!
Zacznijmy od tego, że skoro Yunnan-Birma, to oczywiście żarcie jest etniczne, mniejszościowe, głównie dajskie. Czyli już jest dobrze, bo dajskie jedzenie jest rewelacyjne. Znajdujemy niepozorną z zewnątrz knajpkę:Nie wygląda specjalnie stylowo, prawda? Jednak już samo wejście powinno nam powiedzieć, że będzie dobrze:Tak wielka brama musi prowadzić na ogromne podwórze. Zasada jest taka: jeśli knajpa może sobie pozwolić na marnowanie przestrzeni, to znaczy, że zarabiają tak dobrze, że ich stać na wysoki czynsz. Jeśli aż tak dobrze zarabiają, zazwyczaj karmią lepiej niż przeciętnie. Wchodzimy i...
Krążyłam po mosteczkach, oszklonych korytarzach, między palmami... Śliczna knajpa.
A potem żeśmy zamówili. Nie wiedzieliśmy, jak duże będą porcje, więc na wszelki wypadek zapytaliśmy kelnera, czy sądzi, że trzy dania wystarczą. Wyraźnie próbował nas namówić na coś jeszcze, ulegliśmy, a potem dostaliśmy coś takiego:
Tak, dobrze widzicie: na stół wjechały nie talerze, a PÓŁMISKI, wypchane żarciem. Pysznym żarciem w dodatku. Dzikie roślinki typu eleuterokok kolczasty, pieczone mięsko - serce wieprzowe, trzy różne przystawki...
Oczywiście zabraliśmy resztki do domu. Jedliśmy je następne dwa dni - i nie potrafiły nam się znudzić!
Jedna wada: wrodzona flegma kelnerów. Nie idźcie tam, jeśli się spieszycie. Nie w weekend wieczorem. Za to możecie sobie wybrać jedną z dogodnych lokalizacji - knajp pod egidą Drogi Birmańskiej jest już cztery czy pięć. Najlepsza jest ta pierwsza, naprzeciwko Sądu Dystryktu Zachodnich Gór, przy ulicy Xingyuan (西山区兴苑路下段(西山区法院对面)).
Inne adresy:
1) 老滇缅320
地址:金实小区雄达茶叶市场向北100米
2) 老滇缅320傣味餐吧
地址:云南省昆明市盘龙区金实路2号
3) 老滇缅320傣味
地址:云南省昆明市五华区右营村84号
Serdecznie polecam!
2014-07-06
Sprawy herbaciane Syczuańczyków 川人茶事
Syczuańczycy lubią pić herbatę; przy piciu herbaty trzeba wspomnieć o chapu 茶铺 [stragan herbaciany, herbaciarnia], które są rozsiane po wszystkich zakątkach Syczuanu.
Wiele lat temu, wróciwszy do domu rodzinnego w powiecie Guan 灌县 (w dzisiejszym mieście Tamy na rzece stołecznej Dujiangyan), podążyłem za Dziadkiem Yao, który nałogowo przesiaduje w herbaciarniach, na poranną herbatę. O pierwszym pieniu koguta Dziadek Yao wyrwał mnie ze słodkiego snu i poszliśmy do oddalonej od domu o jakieś sto metrów herbaciarni, mieszczącej się przy głównej ulicy. Niebo jeszcze czarne, latarnie uliczne przyćmione, ludzi niewiele, ale herbaciarnia już tętni życiem – nawoływania, życzenia miłego dnia, brzęk herbacianych imponderabiliów, kompletny chaos, jakby życie wszystkich mieszkańców miasta zaczynało się codziennie właśnie w tym rozgardiaszu. Po wymianie pozdrowień i chwili pogaduszek w gronie herbacianych gości, Dziadek Yao wybrał niezmienne na wieki krzesło i usiadł (wszyscy stali goście mają „swoje” miejsca), zaparzył herbatę w gaiwanie; w jaśniejącym brzasku jego nieruchoma sylwetka przypominała niewyraźną rzeźbę. Dziadek Yao zawsze był małomówny, często więc tak właśnie spokojnie, cichutko, jak łódź na stojącej wodzie, siadywał w herbaciarni jak dzień długi, czasem zapominając nawet wrócić do domu na posiłek. Właśnie wtedy, w jego nieobecnym spojrzeniu wyraźnie zobaczyłem coś, co rzadko ukazuje się nam na co dzień; co tylko siedzenie w herbaciarni może ukazać w pełnej krasie: pełne zadowolenie z tego, co niesie człowieczemu życiu rzeczywistość. To właśnie doświadczenie picia porannej herbaty wywołało we mnie głębokie zainteresowanie herbaciarniami oraz niesłabnącą z czasem chęć znalezienia odpowiedzi na pytanie: dlaczegóż to Dziadek Yao tak bardzo pokochał chapu?
Jak mogłam nie kupić książki opatrzonej taką przedmową? Przecież przy pierwszych kilku zdaniach zakochałam się w autorze dożywotnio i nieodwołalnie! Chen Jin 陈锦 to chengduńczyk, który, skończywszy wydział literatury na Uniwersytecie Yunnańskim, wrócił do Syczuanu, by o nim pisać. Jeśli sądzić po nakładach, jakie osiągają jego książki - trafił w samo sedno.
I tak właśnie znalazłam odpowiednią lekturę na zimne letnie wieczory (w Kunmingu leje jak z cebra, a wieczorami temperatura spada do 17 stopni...). Polecam! Jestem w stanie przeżyć nawet jego syczuanocentryzm, przejawiający się choćby w twierdzeniu, że to z tej prowincji wywodzą się chińskie tradycje herbaciane, chociaż wszyscy wiedzą, że to nieprawda, bo przecież herbata pochodzi z Yunnanu...
2014-07-05
cross-cultural bento
W każdy weekend Pan i Władca pracuje od rana do wieczora. Z domu wychodzi o siódmej, wraca takoż o siódmej. Żeby nie umarł z głodu i żeby nie musiał się żywić śmieciami, dostaje ode mnie pudełko ryżu z "czapeczką" - czyli bento. Wizualnie nie są te czapeczki małymi dziełami sztuki, jak w Japonii, ale ilość i smak dają radę. Przetransportowaliśmy też do ćwiczeniówki ZB mikrofalę - w domu i tak z niej nie korzystaliśmy, a ZB jednak woli ryż na ciepło. Tym razem bento było międzykulturowe:
1) dajska sałatka z bakłażana i papryki
2) kurczak w sosie curry
3) fasolka po bretońsku
4) pokrojony gołąbek
Oczywiście wszystko na grubej warstwie ryżu.
To chyba przez te moje bento ZB tak nieprawdopodobnie przytył...
1) dajska sałatka z bakłażana i papryki
2) kurczak w sosie curry
3) fasolka po bretońsku
4) pokrojony gołąbek
Oczywiście wszystko na grubej warstwie ryżu.
To chyba przez te moje bento ZB tak nieprawdopodobnie przytył...
2014-07-04
czajnik z długim dzióbkiem 長嘴壺茶藝表演
Wizyta w Chengdu u Piekielnej Fantazji, planowana była od dawna. Trzeba było zrobić tak, żeby nikt nie musiał na siłę brać urlopu i żeby mogło to być więcej niż dwa-trzy dni. Bo co można w czteromilionowym mieście zobaczyć w dwa dni?...
Było mi w sumie dość obojętne, co zobaczę. Wiedziałam, że wszystko będzie inne od Kunmingu i że na pewno nie zdołam zobaczyć wszystkiego, więc się nie nastawiałam. Miałam tylko jeden, najważniejszy punkt programu: pójść do chengduńskiej herbaciarni, napić się tam herbaty i zobaczyć pokaz herbaty kungfu, zalewanej w gaiwanach przy pomocy takich czajniczków, wypełnionych wrzątkiem:
O mojej herbatofilii wiedzą wszyscy. Koleżanka przywiozła mi nawet herbatę z Turcji. Znaczy normalną, fatalną czarną herbatę do parzenia esencji, dodawania wody i słodzenia. Brrrr. Ale turecka - bo wszyscy dostali coś z Turcji, a ja przecież musiałam dostać herbatę...
Dlatego siadłyśmy z PF w herbaciarni, dostałyśmy po gaiwanie z kiepską zieloną herbatą, postawiono przy nas wielgachny termos i rozpoczęło się przedstawienie. Obejmowało oczywiście nie tylko pokaz herbaciany, ale i całą masę innych tradycyjnych atrakcji; o nich jednak kiedy indziej, teraz skupię się na samej herbacie.
Po pierwsze: czajnik. Nigdzie poza Syczuanem takich nie widziałam. Dzióbek... nie, dzióbsko! ma chyba z metr długości, a mistrz herbacianego kungfu wywija nim jak mieczem, by na koniec z wielką precyzją nalać wrzątek do gaiwana. Wygląda to tak:
Przy czym nasze przedstawienie od powyższego różniło się użytkowością. Znaczy - artysta zszedł ze sceny, podchodził do poszczególnych stolików, dolewał sobie wrzątku z termosów i uzupełniał w ten malowniczy sposób płyn w czarkach. Czyli było na co popatrzeć, ale sztuka zachowała aspekt użytkowy. Ba! Właśnie dzięki tym akrobacjom i długości dzióbka, temperatura wody spada, dzięki czemu zielone czy kwiatowe herbaty, tak popularne w Chengdu, są zaparzone lepiej niż gdyby to uczynić wrzątkiem!
Jeśli porównać tego typu przedstawienie z tradycyjnym parzeniem herbaty czarnosmoczej czy puera - w tych dwóch ostatnich dużo ważniejsze są rzeczy drobne i poprawna obsługa licznych imponderabiliów. Herbata podawana w gaiwanie jest łatwiejsza - wystarczy zalać wodą, pić, a potem znów zalać wodą... Nie ma tu siteczek, szczypców, niuchaczy (jak uroczo można nazwać czarki do wąchania) i tych wszystkich ceregieli. Zadbano więc o to, by ta nudna zielona herbata też była ciekawa. I jest! Taniec z czajnikiem, nieprawdopodobne, akrobatyczne wręcz pozy - to rzecz warta zobaczenia. Sama nie porwałabym się na próbę powtórzenia tego tańca, ale jego piękno mnie doprawdy urzekło. Ponoć akrobaci herbaciani piękno pokazu opłacają oparzeniami na całym ciele, głowy nie wykluczając. A ja narzekałam na poparzone gaiwanem paluchy... Tak samo, jak ci akrobaci, rozumiałam, że muszę ćwiczyć na wrzątku, bo ciało musi się do niego przyzwyczaić. Inaczej przy pierwszym zetknięciu z gorącym naczyniem, zapewne wypuściłabym je z dłoni. U mnie groziłoby to tylko potłuczeniem czajniczka czy czarki, u nich - oblaniem wrzątkiem siebie i gości. Ech...
Było mi w sumie dość obojętne, co zobaczę. Wiedziałam, że wszystko będzie inne od Kunmingu i że na pewno nie zdołam zobaczyć wszystkiego, więc się nie nastawiałam. Miałam tylko jeden, najważniejszy punkt programu: pójść do chengduńskiej herbaciarni, napić się tam herbaty i zobaczyć pokaz herbaty kungfu, zalewanej w gaiwanach przy pomocy takich czajniczków, wypełnionych wrzątkiem:
O mojej herbatofilii wiedzą wszyscy. Koleżanka przywiozła mi nawet herbatę z Turcji. Znaczy normalną, fatalną czarną herbatę do parzenia esencji, dodawania wody i słodzenia. Brrrr. Ale turecka - bo wszyscy dostali coś z Turcji, a ja przecież musiałam dostać herbatę...
Dlatego siadłyśmy z PF w herbaciarni, dostałyśmy po gaiwanie z kiepską zieloną herbatą, postawiono przy nas wielgachny termos i rozpoczęło się przedstawienie. Obejmowało oczywiście nie tylko pokaz herbaciany, ale i całą masę innych tradycyjnych atrakcji; o nich jednak kiedy indziej, teraz skupię się na samej herbacie.
Po pierwsze: czajnik. Nigdzie poza Syczuanem takich nie widziałam. Dzióbek... nie, dzióbsko! ma chyba z metr długości, a mistrz herbacianego kungfu wywija nim jak mieczem, by na koniec z wielką precyzją nalać wrzątek do gaiwana. Wygląda to tak:
Przy czym nasze przedstawienie od powyższego różniło się użytkowością. Znaczy - artysta zszedł ze sceny, podchodził do poszczególnych stolików, dolewał sobie wrzątku z termosów i uzupełniał w ten malowniczy sposób płyn w czarkach. Czyli było na co popatrzeć, ale sztuka zachowała aspekt użytkowy. Ba! Właśnie dzięki tym akrobacjom i długości dzióbka, temperatura wody spada, dzięki czemu zielone czy kwiatowe herbaty, tak popularne w Chengdu, są zaparzone lepiej niż gdyby to uczynić wrzątkiem!
Jeśli porównać tego typu przedstawienie z tradycyjnym parzeniem herbaty czarnosmoczej czy puera - w tych dwóch ostatnich dużo ważniejsze są rzeczy drobne i poprawna obsługa licznych imponderabiliów. Herbata podawana w gaiwanie jest łatwiejsza - wystarczy zalać wodą, pić, a potem znów zalać wodą... Nie ma tu siteczek, szczypców, niuchaczy (jak uroczo można nazwać czarki do wąchania) i tych wszystkich ceregieli. Zadbano więc o to, by ta nudna zielona herbata też była ciekawa. I jest! Taniec z czajnikiem, nieprawdopodobne, akrobatyczne wręcz pozy - to rzecz warta zobaczenia. Sama nie porwałabym się na próbę powtórzenia tego tańca, ale jego piękno mnie doprawdy urzekło. Ponoć akrobaci herbaciani piękno pokazu opłacają oparzeniami na całym ciele, głowy nie wykluczając. A ja narzekałam na poparzone gaiwanem paluchy... Tak samo, jak ci akrobaci, rozumiałam, że muszę ćwiczyć na wrzątku, bo ciało musi się do niego przyzwyczaić. Inaczej przy pierwszym zetknięciu z gorącym naczyniem, zapewne wypuściłabym je z dłoni. U mnie groziłoby to tylko potłuczeniem czajniczka czy czarki, u nich - oblaniem wrzątkiem siebie i gości. Ech...
2014-07-03
reklama spoleczna
Skierowana do uczniów. Żeby jadąc rowerem do szkoły, nie zabierali pasażerówW Chinach nie wolno sadzać na bagażnik osób powyżej 12 roku życia, a osoby poniżej 16 roku życia w ogóle nie mogą zabierać pasażerów. Prawo do rzeczywistości ma się tak:
W wielu miejscach w Chinach nie można teraz kupić nowego roweru z bagażnikiem innym niż fotelik dziecięcy. Jednak potrzeba matką wynalazku - i rowery rozbudowuje się o podpórki na stopy; można stać zupełnie swobodnie, trzymając kierowcę za ramiona.
Od czasu do czasu policja urządza wielkie akcje łapania osób nielegalnie przewożonych na bagażnikach. Przez dwa dni ludzie się pilnują, a potem życie wraca do normy. Całe szczęście myśmy nie zostali nigdy złapani ;)
W wielu miejscach w Chinach nie można teraz kupić nowego roweru z bagażnikiem innym niż fotelik dziecięcy. Jednak potrzeba matką wynalazku - i rowery rozbudowuje się o podpórki na stopy; można stać zupełnie swobodnie, trzymając kierowcę za ramiona.
Od czasu do czasu policja urządza wielkie akcje łapania osób nielegalnie przewożonych na bagażnikach. Przez dwa dni ludzie się pilnują, a potem życie wraca do normy. Całe szczęście myśmy nie zostali nigdy złapani ;)
2014-07-02
imbirowe pryszcze 姜疙瘩
Czy wiecie, co to są imbirowe pryszcze? Zapewne nie, przede wszystkim dlatego, że w Polsce się jada stosunkowo małe ilości imbiru. Chińczycy zdołali sobie wykształcić przesąd, zgodnie z którym spożywanie dużych ilości imbiru prowadzi do powstawania tzw. pryszczy imbirowych, które wyglądają tak: (zdjęcie z baidu)
Jakkolwiek w winę imbiru nie wierzę, tak same "pryszcze" raczej do ładnych nie należą. Pewnie właśnie dlatego na chudych kurdupli się w kunmińskim dialekcie woła per imbirowy pryszcz - jianggeda. Osobiście nie mam nic przeciwko chudym kurduplom, sama za takiego wyszłam za mąż, mój mały imbirowy... :D
Jakkolwiek w winę imbiru nie wierzę, tak same "pryszcze" raczej do ładnych nie należą. Pewnie właśnie dlatego na chudych kurdupli się w kunmińskim dialekcie woła per imbirowy pryszcz - jianggeda. Osobiście nie mam nic przeciwko chudym kurduplom, sama za takiego wyszłam za mąż, mój mały imbirowy... :D
2014-07-01
Du Tianrong 杜天榮
Du Tianrong urodził się w 1928 roku, czy w najbardziej zwariowanych czasach dwudziestowiecznych Chin, w powiecie o bardzo zabawnej nazwie: Powiat Bogaczy 富民县. Zdobył wielką sławę i cieszył się całkowicie zasłużonym szacunkiem - nie tylko jako świetny fotograf, ale i jako pałający patriotyzmem lokalnym kunmińczyk. Właśnie bowiem Kunming - tutejsi ludzie i pejzaże - był głównym tematem jego prac. Szkoda, że nie miałam szansy go poznać - zmarł bowiem jeszcze przed moim urodzeniem, w 1981 roku.
Od dziecka kochający przyrodę Du, fotografii uczył się sam, studiując w samotności dzieła uznanych fotografów. Staż w najstarszym kunmińskim zakładzie fotograficznym zaczął wprawdzie już w wieku lat 14, ale nauczył się tam głównie portretowania bogatych ludzi.
Pamiętacie historię Francuza Augusta François, konsula, który fotografował Yunnan początku XX wieku? Ten sam facet, który go "odkrył" dla Chińczyków - Yin Xiaojun - ukazał też dzieła Du światu. Trzeba Wam bowiem wiedzieć, że większość zdjęć Du leżała w szufladzie. Dnia pewnego jego syn przyniósł do Yina część zdjęć - z widokiem na Jezioro Dian i innymi widoczkami kunmińskimi. Okazało się, że archiwum jest bogate - zawiera ponad 2600 zdjęć, pstrykniętych w latach 1946-1980, a będących wspaniałym fotoreportażem na temat historii Kunmingu, historii jego zmian. Tych 2600 zdjęć można pogrupować w 16 kategoriach: wieś, mniejszości, Jezioro Dian, zabytki itd. Dlaczego jednak trzeba je było "odkrywać"? Czyż nie były znany wcześniej?
Niezupełnie. Choć Du był uznanym fotografem, jego prywatne zdjęcia przezimowały spory kawałek czasu ukryte przed ludzkim okiem. Ze względu na zamieszanie związane z Rewolucją Kulturalną, ukrył je Du u krewnych. Słusznie zrobił! Został bowiem brutalnie pobity, a jego dom starannie przeszukany; wszystko rozkradziono albo zniszczono. Gdyby zdjęcia były wówczas w domu, zapewne spotkałby je taki sam los. Na wszelki wypadek nie wspominał o nich, ani ich nie publikował. Dopiero na dwa lata przed śmiercią na prośbę departamentu kultury Yunnanu pokazał część na wystawie.
Poeta kunmiński Yu Jian mówi o tych zdjęciach tak:
Są to zdjęcia z tych stron:
http://blog.sina.com.cn/s/blog_4e2087320100lose.html
http://news.sina.com.cn/c/p/2008-06-16/200115755453.shtml
Obecnie jego dzieci procesują się z różnymi instytucjami, które nielegalnie wykorzystują zdjęcia Du.
Od dziecka kochający przyrodę Du, fotografii uczył się sam, studiując w samotności dzieła uznanych fotografów. Staż w najstarszym kunmińskim zakładzie fotograficznym zaczął wprawdzie już w wieku lat 14, ale nauczył się tam głównie portretowania bogatych ludzi.
Pamiętacie historię Francuza Augusta François, konsula, który fotografował Yunnan początku XX wieku? Ten sam facet, który go "odkrył" dla Chińczyków - Yin Xiaojun - ukazał też dzieła Du światu. Trzeba Wam bowiem wiedzieć, że większość zdjęć Du leżała w szufladzie. Dnia pewnego jego syn przyniósł do Yina część zdjęć - z widokiem na Jezioro Dian i innymi widoczkami kunmińskimi. Okazało się, że archiwum jest bogate - zawiera ponad 2600 zdjęć, pstrykniętych w latach 1946-1980, a będących wspaniałym fotoreportażem na temat historii Kunmingu, historii jego zmian. Tych 2600 zdjęć można pogrupować w 16 kategoriach: wieś, mniejszości, Jezioro Dian, zabytki itd. Dlaczego jednak trzeba je było "odkrywać"? Czyż nie były znany wcześniej?
Niezupełnie. Choć Du był uznanym fotografem, jego prywatne zdjęcia przezimowały spory kawałek czasu ukryte przed ludzkim okiem. Ze względu na zamieszanie związane z Rewolucją Kulturalną, ukrył je Du u krewnych. Słusznie zrobił! Został bowiem brutalnie pobity, a jego dom starannie przeszukany; wszystko rozkradziono albo zniszczono. Gdyby zdjęcia były wówczas w domu, zapewne spotkałby je taki sam los. Na wszelki wypadek nie wspominał o nich, ani ich nie publikował. Dopiero na dwa lata przed śmiercią na prośbę departamentu kultury Yunnanu pokazał część na wystawie.
Poeta kunmiński Yu Jian mówi o tych zdjęciach tak:
Te zdjęcia świetnie oddają Yunnan moich wyobrażeń, pogrupowane w serie zarejestrowały yunnańskie życie, to duch Yunnanu. Yunnan w fotografii Du Tianronga to niebo. W kwestii uwieczniania życia w Yunnanie i Kunmingu - 100 lat temu mieliśmy Augusta François, 60 lat temu - Du Tianronga.Jego zdjęcia urzekają prostotą i subtelnością; bije z nich miłość do rodzinnych stron. Uwielbiam je.
Są to zdjęcia z tych stron:
http://blog.sina.com.cn/s/blog_4e2087320100lose.html
http://news.sina.com.cn/c/p/2008-06-16/200115755453.shtml
Obecnie jego dzieci procesują się z różnymi instytucjami, które nielegalnie wykorzystują zdjęcia Du.
Subskrybuj:
Posty (Atom)