2013-03-31

Zimny kleik ryżowy 冰稀飯

To przekąska, która pochodzi z Yunnanu, a najpopularniejsza jest w Mengzi, w „województwie” Honghe. Jest to, jak sama nazwa wskazuje, kleik ryżowy, podawany na zimno. Są dwie podstawowe wersje smakowe: słodka i słona, przy czym osobiście uważam, że ta słona to kompletna pomyłka.
W wersji słodkiej smak bierze się z czerwonej fasolki azuki, czasem dodane są inne słodkości - prażone fistaszki, sezam, rozpuszczony w wodzie brązowy cukier, kandyzowane owoce itp. W wersji słonej podstawa to kleik z fistaszkami, do którego dodaje się różności: korzeń tułacza pstrego Houttuynia cordata, starty imbir, czosnek bulwiasty, kalarepkę czy sfermentowane tofu – sufu.
Choć w całym Yunnanie ta potrawa jest popularna, na najsmaczniejszą trafiliśmy w słynnym z przekąsek Yuxi. Wersję słodką uwielbia mój Pan i Władca. Mnie jednak, paskudnej Europejce, nadal się wydaje, że ryż na mleku z odrobiną czekolady jest lepszym rozwiązaniem, jeśli jesteśmy przy deserach...

2013-03-29

Woda papajowa 木瓜水

„Woda papajowa” to tak naprawdę nie woda, a lekko wodnista nibygalaretka. Niektórzy polscy znajomi mówią wprost, że najbardziej im przypomina gluty i oni tego do ust nie wezmą. Fakt, konsystencja trudna dla polskiego konsumenta. Moim zdaniem warto jednak się do tej yunnańskiej przekąski przekonać.
Jako najbardziej tradycyjny „słodycz” dalijski, często jest sprzedawana na bajskich straganach, wraz z innymi pysznościami mniejszości Bai. Częsty widok: pani w bajskiej czapeczce, a na stoliku zimne kluski ryżowe na ostro, makarony z mączki bobowej (tak jak mąka ziemniaczana, tylko z bobu) czy fasoli mung w rozmaitych sosach, plus nieodłączna „woda papajowa”. Tradycyjnie przechowywana w wielkich aluminiowych michach, po złożeniu zamówienia ładowana bywa do miseczek, albo jest sprzedawana w jednorazowych plastikowych kubkach, z grubą słomką. Ja prywatnie wolę tę ładowaną wielgachną chochlą do miseczki – wtedy łatwiej skontrolować ilość dodatków. A te są najróżniejsze. Tradycyjnie dodaje się słodką wodę powstałą w wyniku gotowania brązowego cukru, sezam, a także cukrzone płatki róż i innych kwiatów. Wymieszane z przezroczystymi „glutami” dodatki nadają deserowi iście królewski smak.
No dobrze. Ale dlaczego gluty są przezroczyste? Przecież co jak co, ale papaja ma tak oczojebny intensywny pomarańczowy kolor, że trudno ją przegapić...
Tak, papaja tak. Ale „woda papajowa” nie tylko nie jest wodą (a glutami), ale również nie jest papajowa. Zrobiona jest bowiem z nasion wzdętki miechunkowej (Nicandra physaloides), rośliny pochodzącej z Peru. Nasiona te w Yunnanie nazywa się „nasionami papai”, pewnie dlatego, że są czarne, jak i nasiona papajowe.
Nasiona takie pakuje się do ściereczki bądź woreczka z gazy, który następnie ląduje w przegotowanej, ostudzonej wodzie. Gdy namokną, można zacząć dręczyć woreczek z zawartością monotonnym „ucieraniem” - trzeba ściskać i trzeć aż lepko-śliska maź pokryje woreczek. Wtedy znów zamoczyć w naszej wodzie, opłukać i znów trzeć, i tak do usranej śmierci w koło Macieju... Kiedy przestać? Ano wtedy, gdy woreczek nie będzie już się pokrywał śluzem. Wówczas trzeba odstawić wodę z płukania woreczka, najlepiej na całą noc, aż woda zmieszana ze śluzem stężeje i zmieni się w nasze „gluty”. Wówczas dopiero można dodać słodką wodę i inne dodatki. Mój Pan i Władca twierdzi, że gdy był mały, mama dla niego taki deser często przyrządzała. Święta kobieta...
Woda papajowa najlepsza jest oczywiście w gorący dzień; mimo słodyczy doskonale gasi pragnienie :)
Choć sprzedawana jest w całym Yunnanie, ja na najlepszą trafiłam w dwóch miejscach: kunmińskim starym mieście Guandu i w Yuxi. I właśnie z Yuxi pochodzą te zdjęcia:


2013-03-28

100 lat Młodej Parze!

Z okazji odbytego wczoraj wesela, wrzucam kilka fotek ślubnych. Z samej imprezy jeszcze nie mam - i chyba nie wrzucę, bo wstyd...

2013-03-27

zimne kluchy ryżowe z Yuxi 玉溪涼米線

Yunnan to prowincja kluch, ryżowych i "naszych". Każda mieścina, ba, każda wiocha specjalizuje się w jakichś. Kluski przechodzące przez most, jedwab przynęty na parze - gdzie się człowiek nie ruszy, tam kluchy różnej maści.
Yuxi specjalizuje się w kluskach ryżowych podawanych na zimno. Nawet w zimie. Nawet gdy się przy stoliku siedzi w puchowych kurtkach. Pewnie wychodzą z założenia, że odpowiednio duża łycha chilli wystarczająco rozgrzeje...
Do ugotowanych kluch dodaje się sos: pasta sezamowa, olej sezamowy, cedrela chińska, czosnek, czosnek bulwiasty, olej chilli, mięso mielone i zielenina to główne składniki wzbogacane różnymi dodatkami w różnych knajpach.
Wbrew moim oczekiwaniom było to pyszne :) Chyba powinnam zimne makarony częściej wprowadzać do mojej kuchni...
Danie jest też dostępne w wersji ze zwykłym makaronem.


Ta "zupa" o smaku mięsno-sezamowym zasługuje na chwilę uwagi. Gdybym umiała taką zrobić, żywiłabym się nią codziennie - może tylko nie dodawałabym tak nieprawdopodobnych ilości chilli...

2013-03-26

Czerwień Jaskółki

Czerwień Jaskółki już rok temu skończyła studia. Pracy nie znalazła ani w stołecznym Kunmingu, ani w rodzinnym Qujingu. Tułała się trochę po różnych miejscach, ale chciała pracować w zawodzie. Dlatego gdy znajomy jej powiedział, że mała wioskowa szkółka w górach szuka nauczycieli, zgłosiła się bez wahania.
Szkółka jak to szkółka – daleko od wszystkiego, więc uczniowie i nauczyciele mieszkają w internacie i wracają do domów tylko na weekendy – a niektórzy i w weekendy tam zostają, dlatego nauczyciele naprzemiennie dyżurują. Pensja dość głodowa, ale za to szkoła zapewnia wyżywienie – wprawdzie mięso jest tylko dwa razy w tygodniu i mało, ale jednak. Wprawdzie w zimie trzeba samemu zbierać chrust, żeby sobie w szkole nagrzać, no ale w sumie dobrze, że chociaż jest możliwość ogrzewania.
Odkąd zaczęła tam pracować, nie widziałyśmy się ani raz, ale czasami do siebie dzwonimy. Pamiętam, że kiedy się wynosiła z Kunmingu, miała złamane serce, ale minął już rok i odważam się zapytać, jak tam stoją „te sprawy”.
„Ach... mam wszystko i nie mam niczego. On jest moim wszystkim, ale nie mamy nic. Biednemu zawsze wiatr w oczy wieje...” - Czerwień Jaskółki wzdycha melodramatycznie, a ja zaczynam drążyć, bo nie rozumiem, o co chodzi z tym wszystkim i niczym i całą resztą. Po sześćdziesięciu dalszych westchnieniach udało mi się wyklarować obraz sytuacji.
Oboje pracują w tej szkole. Poznali się, polubili, są dla siebie nawzajem podporą. Spędzają razem dużo czasu, bo przecież oboje mieszkają w szkole. Przy ostatnim pobycie w domu Czerwień Jaskółki napomknęła o Nim rodzicom.
Nie zgodzili się nawet, żeby przyprowadziła go do domu i przedstawiła. Nie pozwolili na to, żeby się związali. Po co ze sobą chodzić, jeśli wiadomo, że nie będzie z tego ślubu? A nie będzie. Nie zgodzą się, póki żyją. On jest nikim: nie ma samochodu, mieszkania, niczego. Pracuje w wiejskiej szkole. To nie jest żadna partia.
O tym, że ich córka pracuje w tej samej szkole w ogóle zapomnieli.
O tym, że kiedy oni plują w domu nienawiścią, a córeczkę widują dwa razy do roku, ten „nikt” zajmuje się ich córką, opiekuje, gdy jest chora, wspiera, gdy ona ma już dość tych strasznych dzieciaków i życia w skrajnej biedzie – najwyraźniej też.
Mówię: mamy dwudziesty pierwszy wiek, nie pozwól, żeby rodzice zabrali Ci szczęście.
Czerwień Jaskółki wzdycha po raz setny. Chiny nie są takie jak Zachód, mówi. Tutaj posłuszeństwo rodzicom jest bardzo ważną cnotą, mówi. Jeśli ich nie zdołam przekonać, to pozostaniemy przyjaciółmi – ale nie zrobimy następnego kroku. Dobrze, że jeszcze niczego sobie nie obiecaliśmy, mówi...
Wzdycham zamiast niej. Nie próbuję przekonywać. W sumie, skoro odczucia rodziców są dla niej ważniejsze niż to, kiełkujące jeszcze, uczucie, to może nie jest to żadna miłość?
A, co ja tam wiem. Jestem przecież tylko prostym człowiekiem z Zachodu...

2013-03-25

宵夜 podkurek

Tradycyjny posiłek wieczorny, już po kolacji, jedzony tak, żeby nie iść spać na głodniaka, czyli tzw. podkurek, to coś, co w Polsce zanikło. Że niby niezdrowe. Że ostatni posiłek 4 godziny przed snem. Kurczę, jak ci Europejczycy się nie potrafią cieszyć życiem!
Gdy byłam na Tajwanie, w każdym tygodniu obowiązkowo łaziliśmy na nocne targi, by o późnych godzinach nocnych odkrywać coraz to nowe przekąski. Dlatego też szalenie mnie ucieszyło, gdy okazało się, że i w Kunmingu można po zmroku znaleźć jedzenie. W tutejszej tradycji są to przede wszystkim grillownie, rzadziej całodobowe knajpy w stylu kantońskim. Zamiast słodyczy, owoców, lekkich zup i smażonych drobiazgów dostaniemy więc mięso, tofu, czy ponawlekane na grillowe patyczki warzywa.
Uwielbiam przekąski, bo są malutkie i dzięki temu nie mam wyrzutów sumienia, gdy je spożywam. Uwielbiam je również dlatego, że sporo mówią o kulturze kulinarnej Chin i o preferencjach smakowych w poszczególnych regionach. Jednak staram się powstrzymywać - łatwo po nich przybrać na wadze, a trudno normalnie zasypiać. Mój Pan i Władca jest jednak nieprawdopodobnym miłośnikiem podkurka. Ileż to razy twierdził, że musi, no po prostu MUSI coś jeszcze przekąsić, bo do rana umrze z głodu!
Razu pewnego skajpowałam z Mamą, którą zdziwiło niepomiernie, że o dziesiątej wieczorem ZB zbiera się do wyjścia i że jeszcze twierdzi, że idzie jeść. Przecież jedliśmy kolację, tak? To dlaczego jest głodny? W umyśle mojej rodzicielki zaświtało straszne podejrzenie, że tak naprawdę mój mąż pod pretekstem podkurka idzie szukać ekhm przygód. Uspokoiłam ją jednak - za takie kieszonkowe, jakie wystarcza na obfity nocny posiłek, żadna pani negocjowalnego afektu nie użyczyłaby swych wdzięków...

2013-03-24

jak się mówi mleko? 牛奶怎麼說?

Kąpię się. Dobiega mnie głos Pana i Władcy: Kochanie, jak się mówi mleko?
Jako, że mozolnie staram się podszkolić nędzną angielszczyznę mojego miłego, wrzeszczę: Milk!, ucieszona, że mam tak pilnego ucznia.
Chyba nie dosłyszał, albo nie zrozumiał, jak dokładnie, bo chwilę później znowu pyta jak się mówi mleko. Wrzeszczę "milk" jeszcze donośniej; okienko łazienkowe wychodzi na klatkę schodową, więc pewnie wszyscy sąsiedzi właśnie mają darmową lekcję angielskiego. Trudno.
Słyszę upiorny śmiech i ZB coś próbuje wykrztusić, w końcu wydusza z siebie: ja wiem, że milk, ale co z tym mlekiem?
Wychodzę zaręcznikowana z łazienki, nie mając bladego pojęcia, o co chodzi, a słońce moich oczu stoi przy lodówce z kartonem mleka w dłoni i zaśmiewa się do skrętu przepony. Nie rozumiem. Aż sobie nagle przypominam, że chińskie "牛奶怎麼說?" poza dosłownym znaczeniem ujawnionym w tytule ma jeszcze drugie, potoczne: co (w domyśle zrobić) z tym mlekiem?
Bo ono skwaśniało, mimo stania w lodówce... I wcale nie chciał się uczyć angielskiego... Buuuu... Ale za to od tej pory zawsze na to dwuznaczne pytanie jak się mówi łamane przez co z tym zrobić reaguję histerycznym śmiechem, odpowiadam "milk" i dopiero wtedy myślę dalej...

2013-03-23

Dziwactwo z tofu w roli głównej

雲南十八怪: 豆腐燒著賣
Dziwactwo Yunnanu: Sprzedaje się grillowane tofu
Choć tofu jest jednym z najukochańszych przez Chińczyków produktów, choć wynalezione zostało tak dawno, że wszystkie jego sposoby przyrządzania powinny być już od wieków Chińczykom znane, są tylko dwie prowincje, w których tradycyjnie się tofu grilluje - Yunnan i Guizhou.
Soja warzywna tradycyjnie wchodzi w skład pięciu najważniejszych "zbóż" chińskich. Oczywiście, Chińczycy nie twierdzą, że soja jest zbożem - po prostu w naszym języku trudno inaczej przetłumaczyć 谷, które obejmuje proso, sorgo, pszenicę, jęczmień, włośnicę i inne zboża tudzież właśnie warzywną soję z innymi "fasolkami". Dla uproszczenia wrzucamy ją do jednego worka ze zbożami, niech tam. Od wieków proces wytwarzania tofu jest w zasadzie ten sam: odłupinkowanie, wymoczenie, rozciapanie, ugotowanie, odcedzenie, doprawienie, uformowanie w gomółki czy inne takie. Proces jest prosty, ale czasochłonny - dlatego w Chinach istnieje powiedzenie: są na świecie trzy trudy: pędzenie wódki, wytłaczanie oleju i robienie tofu (世上三樣苦, 烤酒、榨油、魔豆腐). Jest jeszcze kilka wersji powiedzenia - że niby najbardziej męczące jest wiosłowanie i kucie żelaza (tofu zostaje niezmiennie), ale moim zdaniem wersja z bimbrem jest lepsza ^.^
Tak czy inaczej, tofu spotykamy w całych Chinach; do dziś na wsiach się je wytwarza ręcznie na własny użytek, ale oczywiście w miastach można kupić milion rodzajów wytwarzanych hurtowo. Gotuje się je, smaży, piecze, marynuje... A jednak w tradycyjnych chińskich przepisach brak tofu grillowanego. Trzeba przyjechać właśnie tutaj, żeby w każdym miasteczku, przy milionie ulic, rano wieczór, we dnie, w nocy znaleźć grillowane tofu, miękkie w środku i z chrupiącą skórką, podawane z wiórkami chilli albo z przeróżnymi dipami. To właśnie tutaj trzeba przyjechać, żeby pokochać tofu, smak tak trudny (bo nijaki) dla przeciętnego mięsożernego Europejczyka. Zwłaszcza dwa typy: tofu z Shiping i tofu z Jianshui (oba miasteczka w "województwie" Honghe) są uważane za najbardziej tradycyjne i najsmaczniejsze. Ma to się wiązać z faktem, że soja jest gotowana w słodkiej i pysznej wodzie studziennej - ale oczywiście dziś już te dwie marki tofu są produkowane na taką skalę, że dwie studnie by nie wystarczyły...
Kunming i inne miasta wypełnione są minigrillami z tofu. Zanim jednak tofu trafi na kratkę nad rozżarzonymi węglami, trzeba je przygotować - trzymać 3-5 dni w miejscu, w którym brak świeżego powietrza. Przykrywa się tofu ściereczką bądź słomą, żeby nabrało "zapaszku". Całkiem świeżego tofu nie da się bowiem upiec tak, by uzyskać chrupiącą skórkę. Z drugiej strony, nie może to być również słynne "śmierdzące tofu" (moja Mama na samo wspomnienie zapachu ma silny odruch wymiotny), fermentowane trzy miesiące i marynowane. Ma być po prostu lekko... tknięte. Dopiero wtedy można je upiec, dodać przyprawy i spożyć.
Legend o powstaniu tego przysmaku jest sporo. Jedna z nich mówi o wdowie z synem, którzy za czasów wczesnej dynastii Qing mieszkali w Chenggongu, a utrzymywali się z produkcji i sprzedaży tofu. W sumie nieźle im to szło i żyliby bez stresu długo i szczęśliwie, gdy nagle wdowa zaniemogła. Zrozpaczony syn szukał wszędzie lekarstwa, zaniedbał inne obowiązki do tego stopnia, że jedna z partii tofu zdążyła pokryć się włoskami, zanim intensywny zapach przypomniał mu o jej istnieniu. Po namyśle chłopak stwierdził, że co nie zabija, to wzmacnia i upiekłszy tofu podał je matce. Ta, jak na złość, wyzdrowiała. Usłyszawszy o tym cudzie, ówczesny cesarz Kangxi zażyczył sobie rzeczonego tofu w darze. Spróbowawszy, zachwycony smakiem, nakazał kucharzowi włączyć to tofu do potraw cesarskich. Ponoć i Cixi nie gardziła smakiem grillowanego yunnańskiego tofu...
Dziś gdy wybrać się na tofu, można usiąść przy palenisku i rozkoszować się zapachem towarzyszącym grillowaniu, albo już wypieczone poduszeczki tofu wziąć na wynos. Można wziąć suche - przyprawione tylko wiórkami chilli, pieprzem i solą - albo mokre - wówczas do składników suchych zostaje dodany sos sojowy i kolendra siewna albo olej z miazgą czosnkową.
Jak ognia trzeba unikać stoisk, od których pachnie olejem sezamowym. Olej sezamowy z silnym i apetycznym aromatem cudownie bowiem kryje niedostatki tofu, które za krótko leżakowało bądź przywiera wskutek niewłaściwej techniki grillowania. My jednak nie chcemy "niedostatecznego" tofu, prawda?
W małych grillowniach przyprawione na ostro tofu jest ukochaną zagrychą; Yunnańczycy myślą "tofu", a przed oczyma duszy widzą stół zastawiony szklanicami z nalewkami bądź bimbrem kukurydzianym, które z tofu najlepiej "wchodzą".
Po wszamaniu 20-30 kawałków tofu i wypiciu morza wódki, jeśli delikwent jest jeszcze głodny, na podorędziu czeka zawsze ryżowy makaron na zimno, którym można dopchnąć. Taka właśnie nocna przekąska (宵夜) jest ukochana przez Yunnańczyków. Wódka, grillowane tofu i miska zimnego makaronu, łącznie za jakieś pięć złotych, to przecież najwspanialsze zakończenie dnia...

2013-03-22

Śpiąca Piękność 睡美人

U jednego z brzegów pięknego Jeziora Dian wznosi się urokliwa góra, przypominająca kształtem drzemiącą dziewczynę. Jej włosy gubią się w chmurach, a twarz obrócona jest w stronę nieba, ciało zaś spoczywa na matce-ziemi w wiecznym omdleniu. Ludzie nazywają ją Śpiącą Pięknością.
Powiadają, że dawno, dawno temu, w jednej z wiosek rybackich przy Jeziorze Dian, mieszkała śliczna panienka o imieniu Lotosowa Gracja. Jako dziecko była typowym „brzydkim kaczątkiem”. Jednak z upływem lat piękniała – czy to słońce sprawiło, czy bryza znad jeziora, czy woda, w której myła co dzień piękne sploty – nie wiadomo. Kiedy jednak skończyła lat 20, żadna z jej rówieśniczek nie mogłaby z nią konkurować pod względem urody. Młodzieńcy z punktu się zakochiwali, reszta z niedowierzaniem przecierała oczy – jak to możliwe, że wioska wydała na świat dziewczę tak niezwykłej urody?
Pokochał ją potajemnie ubogi rybak, Morze Kukurydzy, a i syn lokalnego tyrana, monopolizującego rynek rybacki, o imieniu Szczęśliwe Życie, powziął wobec dziewczyny plany. Oj, z tego nie mogło wyjść nic dobrego...
Owego roku, w Święto Smoczych Łodzi przybyły nad jezioro setki ludzi. Jakżeby inaczej, przecież doroczne wyścigi smoczych łodzi właśnie wtedy się odbywają! I Szczęśliwe Życie przybył, jednak nie oglądanie zawodów mu w głowie, a piękna Lotosowa Gracja. Im dłużej zaś się jej przyglądał, tym mniej chwalebne myśli krążyły mu po głowie. Zawody wygrał oczywiście Morze Kukurydzy, a na piersi zadyndała mu pierwsza nagroda – wielobarwna kula.
Gdy ludzie zaczęli się rozchodzić, na plaży została już tylko Lotosowa Gracja, przesypująca piasek w klepsydrach dłoni. Wtem – cóż to zalśniło w wodzie niczym klejnot królewski? Och! To złota rybka! Jaka piękna! Złapała ją dziewczyna szybciutko, nacieszając się jej blaskiem. Smutny a błagalny wyraz oczu rybki poruszył serce dziewczęcia, wypuściła więc stworzenie ze słowami: płyń, mała rybko, płyń wolno i swobodnie, a uważaj, żeby cię kto nie złapał!”. Uszczęśliwiona rybka raz jeszcze spojrzała na Lotosową Grację, po czym machnąwszy tylną płetwą zapadła w głębię.
Nie została dziewczyna bynajmniej sama, już z dala widać było Morze Kukurydzy, jak prężąc dumnie bicepsy wiosłuje ku plaży, śpiewając jednocześnie skoczną pieśń. Serce Lotosowej Gracji zatrzepotało w piersi i radośnie odpowiedziała kochanemu śpiewem. Próbował tej metody i Szczęśliwe Życie – jednak dziewczyna nigdy z nim nie zaśpiewała w duecie. Co innego Morze Kukurydzy! Dawniej swą tęsknotę i uczucie powierzał tylko jezioru. Jezioro właśnie kazało mu zebrać odwagę i wyznać miłość tej jedynej. Och, dobrym swatem jest cierpliwa woda jeziora – i Lotosowa Gracja bowiem przychylna była rybakowi. Odtąd obok splecionych głosów splotły się też ich dłonie i przyszłość.
Szczęśliwe Życie uczuć nie zawierzał jezioru. Gdy coś nie szło po jego myśli, miał prostszy sposób do dyspozycji – czyż jego ojciec nie był tu szefem? Naradziwszy się, ojciec z synem uknuli chytry plan: jeśli usuną z drogi rybaka, wszystko się da odkręcić. Przekupili sędziego, chłopca pojmano. A przeklęci tyrani wsadzili Bogu ducha winnego młodzieńca w płócienny worek i potajemnie utopili w jeziorze.
Lotosowa Gracja czekała, z sercem pełnym trwogi. Czekała we dnie i w nocy, tydzień, drugi, cały czas czekała. Wypływała łodzią w jezioro, wołając umiłowanego... Bezskutecznie.
Widząc, że serce dziewczyny się nie zmieniło, Szczęśliwe Życie nie miał wyboru. Pewnego wieczora przybył z garścią zabijaków i zaczął dziewczynie robić awanse. Rodzice stali murem za córką, odmówili możnemu. On nie przejął się specjalnie i nalegał, tak długo, aż zirytowane dziewczę wykrzyczało mu w twarz, że jej serce jest już zajęte, że już dawno ustalili z Morzem Kukurydzy datę ślubu.
Szczęśliwe Życie westchnął z udawanym smutkiem: „Ech, dziewczyno, co za pech! Twój luby został pojmany i był właśnie w drodze do więzienia, gdy łódź go wioząca się wywróciła. Zanim ktokolwiek zdążył zareagować, więzień poszedł na dno. Próżno więc czekasz na tego biedaka. Pójdź ze mną, piękna, a niczego Ci nigdy nie zabraknie!"
Dziewczę zbladło jak papier na tę wieść i pędem wybiegło z chatki. Jakby się zapadła pod ziemię!
Drugiego dnia pojechała do miasta sprawdzić tę wiadomość. Wyglądało jednak na to, że jej ukochany naprawdę umarł. Jednak znalazła prawych ludzi, którzy wyznali jej, jak to było naprawdę – że to tyran do spółki z synem skrzywdzili jej kochanka. W dziewczynie zawrzał gniew i pragnienie zemsty. Zanim jednak wymyśliła na nich sposób, zjawiły się zbiry kacyka. Pojęła biedaczka, że jej życie zależy od nóg – i zaczęła uciekać. Dróżka wiła się cieniutką wstążeczką na skarpie nad jeziorem, a dziewczę gnało, jakby ją diabły goniły. W pewnym momencie jednak zrozumiała, że nie ujdzie pogoni, że ich jest wielu i są silni, a ona, choć zwinna jak łania, jest już zmęczona. Nie widząc dla siebie innego ratunku, skoczyła w toń jeziora.
Akurat tego dnia księżniczka Złotych Rybek pluskała się z dwórkami w tych okolicach. Zobaczywszy dziwne ciało obce, unoszące się na powierzchni, zaciekawione podpłynęły. Jedno spojrzenie wystarczyło księżniczce, by wiedzieć: „Och! To przecież jest ta dziewczyna, która mnie złapała i zamiast zjeść w potrawce, wypuściła z miłym słowem!”. Tamtego dnia, w ukryciu przed rodzicami, księżniczka uciekła z głębin, by obejrzeć wyścigi smoczych łodzi. Zmieniwszy się w złotą rybkę, obserwowała wyścigi z płytkiej wody, a gdy się skończyły, zauroczona pięknym pejzażem została tuż przy brzegu. To właśnie wtedy schwytała ją dłoń Lotosowej Gracji; księżniczka sądziła, że wybiła jej ostatnia godzina. Nie wierzyła, że dziewczę ją po prostu wypuści... Wróciwszy do domu, księżniczka opowiedziała wszystko ojcu, groźnemu Smoczemu Królowi. Potem często w pałacu królewskim wspominano ludzkie dziewczę o złotym sercu.
Dlatego też, zobaczywszy, że to właśnie ta dziewczyna bezwładnie unosi się na powierzchni, zabrały ją do kryształowych komnat na dnie i ułożyły na łożu księżniczki. Piękność jednak, nieprzytomna, nie wyglądała na kogoś, kto może się jeszcze obudzić. Księżniczka szybko popłynęła zebrać rosę z liści lotosu i napoiła nią dziewczynę. Ledwie perełki rosy zwilżyły jej usta, Lotosowa Gracja się zbudziła. Zdziwiona bardzo widokiem, nie wiedziała zrazu, gdzie się znajduje. Jednak księżniczka szybko wyłuszczyła, w czym rzecz i z kolei sama chciała się dowiedzieć, skąd dziewczyna się wzięła w wodzie. Lotosowa Gracja płacząc opowiedziała swe dzieje. Im dalej zaś brnęła w opowieść, tym bardziej gniewne stawało się oblicze księżniczki. Wysłuchawszy do końca, rzekła: zamieszkaj, proszę, u mnie, a gdy odpoczniesz, zastanowimy się, co zrobić z tymi draniami.
Zamieszkała więc ludzka dziewczyna w podwodnym pałacu i stały się z księżniczką bliskie sobie niczym rodzone siostry. I Smoczy Król był szczęśliwy widząc tę, która uratowała jego córkę, posyłał jej więc różne skarby jeziora – a to perły, a to korale... Jednak najwspanialsze nawet klejnoty nie cieszyły dziewczyny. W jej sercu cały czas rosła chęć zemsty; nie spocznie, póki nie pomści ukochanego!
Księżniczka wiedziała dobrze, co Gracji gra w duszy. Spytała więc: czy masz już plan zemsty?
Dziewczę bez wahania odparło: chciałabym od Ciebie pożyczyć trochę wody – akurat tyle, by utopić Szczęśliwe Życie wraz z całą jego rodziną.
W takiej sprawie trzeba było zapytać o zdanie Smoczego Króla. Kilka dni później dziewczę uzyskało królewską odpowiedź: możesz dostać falę powodziową. Jednak woda raz puszczona zaleje nie tylko Twego wroga, ale i wszystkie wioski i pola. Czy kto dobry, czy zły, nie umknie żywiołowi.
Dziewczę, choć pałające żądzą zemsty, nie chciało zabić wszystkich mieszkańców. Spytała, czy jest jakakolwiek możliwość zastopowania wody, gdy tylko zaleje ona włości tyrana.
Księżniczka odparła: Owszem, jest jeden sposób. Trzeba, by ktoś poszedł wraz z wodą i tam, gdzie woda powinna się zatrzymać, położył się tworząc tamę. Woda tej tamy nie przekroczy, bowiem człowiek ten natychmiast zmieni się w górę.
Lotosowa Gracja natychmiast krzyknęła: To ja zatrzymam wodę!
Przerażona księżniczka odparła: Ależ siostrzyczko, ktoś, kto się zamieni w górę, nigdy nie stanie się z powrotem człowiekiem! Czy nie będziesz żałować?
Lotosowa Gracja jednak odparła z gorzkim uśmiechem: Jeśli tylko zdołam się zemścić za ukochanego, i śmierć będzie dla mnie słodka.
Domostwo Szczęśliwego Życia wznosiło się na małym pagórku tuż nad brzegiem. Drzewiej zawsze tam wrzało życie, tego jednak wieczoru było nad wyraz spokojnie. Cała bowiem służba i wszyscy pracownicy wyśnili poprzedniej nocy jeden sen: jak Jezioro Dian się otwiera i wyskakuje zeń dzierżąca miecz bogini, która strasznym głosem kazała każdemu, kto żyw, opuścić domostwo tyrana; idzie bowiem zagłada. Takoż i drugiego dnia o świcie znikli wszyscy poza rodziną tyrana.
Tego dnia wieczorem księżyc był w nowiu, a i gwiazd nie stało. Noc była czarna jak śmierć i nawet lekka bryza nie marszczyła gładzi jeziora. Nawet rodzina tyrana była lekko zaniepokojona. By ukoić zszargane nerwy, zaprosili znanych już nam z pogoni za Lotosową Gracją łapserdaków i pili, pili szaleńczo, by odepchnąć strachy.
To właśnie wtedy daleko w głębinach księżniczka Złotych Rybek podała Lotosowej Gracji Perłę Nocnego Blasku i kazała ją dziewczynie połknąć. Z miejsca urosły dziewczęciu skrzydła; w mig podleciała nad brzeg jeziora, skąd miała cudowny widok na powstającą nagle i znikąd wielką falę, która pod rozkazami księżniczki uparcie toczyła się naprzód. Jeszcze chwila... Jeszcze tylko sekunda – i chlusnęła woda na wszystkie zabudowania i pola okrutnego władcy. Patrząc na spektakl zniszczenia, Lotosowa Gracja śmiała się zwycięsko. Po chwili tryumfu przyszedł jednak czas na poświęcenie. Fala pomściła już Morze Kukurydzy, nie powinna jednak skrzywdzić innych mieszkańców. Rzuciła się więc nasza bohaterka w odmęty, by w odpowiednim miejscu zastopować wodę. I wtem wyrosła nad powierzchnię wielka góra, chroniąc przed gniewem jeziora okoliczne wioski i pola.
Księżniczka Złotych Rybek połykając łzy patrzyła, jak jej ukochana siostra zmieniła się w kamień. Gdy jednak bliżej się przyjrzała, zauważyła, że jej siostra nadal patrzy w niebo, że jej włosy nadal gubią się w chmurach, że cichutko spoczęła na brzegu, nadal tęskniąc za swym rybakiem, rodzicami i wszystkimi bliskimi...
Odtąd dla wszystkich mieszkańców okolicznych wiosek góra ma tylko jedno imię: Śpiąca Piękność.

Górę tę widać między innymi z Parku Wielkiego Widoku 大觀公園, ale szczerze powiedziawszy stamtąd nie widać żadnej góry podobnej do człowieczej sylwetki nawet tak, jak nasz poczciwy Giewont. O, proszę:
Według mnie ta góra nie przypomina niczego.
Można jednak zapłacić za rejs po jeziorze, a wtedy, przy sprzyjających warunkach atmosferycznych i pod odpowiednim kątem może nam się udać taka fota:
Tej to już naprawdę nic nie brakuje :)
Oczywiście nie moja. Ściągnęłam z tej strony.

2013-03-21

szofer

Mam szofera. Wbrew pozorom to wcale nie luksus. Po prostu firma, dla której pracuję, wysyła mnie dwa razy w tygodniu poza Kunming, do Anningu (o którym już kiedyś pisałam przy innej okazji), bym niosła kaganek oświaty. A przynajmniej anglojęzyczne piosenki dla dzieci i kompletnie niepotrzebne słówka (proszę, necklace dla trzylatków, które jeszcze poprawnie nie są w stanie powiedzieć „T-shirt” czy „underwear” albo left i right dla dwuipółlatków, które w żadnym języku jeszcze nie rozróżniają lewa i prawa).
Ponieważ firma mnie wysyła, przysyłają po mnie auto, które pokonuje trasę Kunming-Anning w pół godziny z małym haczykiem zamiast w godzinę i spod domu, a nie z odległego dworca autobusowego. Wygodne.
Kierowca jest syczuańskim prostakiem. Nie wiadomo, po co przyjechał do Kunmingu, ani kiedy, bo wszelkie próby rozmowy zbywa burczeniem. Poza tym jego rodzimy dialekt syczuański wymieszał się w sposób niekontrolowany z dialektem kunmińskim, więc nawet gdy czasem się wysila i odpowiada, i tak ciężko zrozumieć. Da się, jeśli się zna kunmiński, ale nie bardzo. O dziwo, dnia pewnego odkryłam, że z Chińczykami spoza prowincji potrafi mówić w języku powszechnym – ale do nas zawsze mówi w dialekcie, bo co się będzie dla białasów wysilał. Jest źle wychowany, przekonany o własnej ważności (pewnie dlatego, że go było stać na auto) i nieuprzejmy. Nieuprzejmy dla nas, obcokrajowców, bo, ku memu ogromnemu zdziwieniu, z chińskimi nauczycielkami, które nam towarzyszą, zawsze potrafi nawiązać miły kontakt.
Nie inaczej było dzisiaj.
My dwie, okropne imperialistyczne laowaiki, siedziałyśmy z tyłu; z przodu siedziała chińska pomocnica, dzierżąc w dłoniach resztki po śniadaniu: dwie plastikowe torebeczki i kartonik po jogurcie. Pewnie jadła w drodze.
Kiedy wspinaliśmy się na obwodnicę, wywiązał się dialog między kierowcą [K] i nauczycielką [N].
K: No po co trzymasz te śmieci? Wyrzuć!
N: No ale gdzie?
K: Jak to gdzie? Przez okno!
N (pokazując resztki skrupułów): No ale jak to tak? Przecież tu jest pobocze, a za nami jedzie skuter...
K: No i co z tego? Przecież nie będziesz trzymała tych śmieci przez następną godzinę!
N (ulegając zdrowemu rozsądkowi kierowcy): No w sumie racja (wyrzuca przez okno, śmieci malowniczo unosi wiatr; całe szczęście nie wylądowały na twarzy kierowcy skutera). Tak zostawiłam z przyzwyczajenia, bo nauczycielki z obcych krajów tak robią.
K (szczerząc zęby w uśmiechu i z porozumiewawczym mrugnięciem): pewnie zostawiają sobie na pamiątkę.
N (śmieje się uroczo)
Kurtyna.
Czasem naprawdę cieszę się, że przez douszne słuchawki słychać rozmowy prowadzone przez osoby postronne...

2013-03-20

prezenty przedślubne

W związku ze zbliżającym się weselichem (w stylu chińskim, czyli Wielkie Żarcie), moja ulubiona Tajka, Piękna Zacna, podarowała mi królewski prezent - pałeczki i podstawki pod pałeczki z tajskiego palisandru (z dalbergii dekańskiej - Dalbergia cochinchinensis)
oraz suszone rybki w sezamie na ostro, jedną z moich najukochańszych zakąsek pod nalewki domowej roboty.
Oprócz tego, że prezent ten jest śliczny i smaczny, urzeka mnie, że osoba spoza chińskiego obszaru językowego podarowała innej osobie, również spoza chińskiego obszaru językowego i kulturowego, prezent obfitujący w znaczenia tylko w chińskojęzycznym świecie.
Po pierwsze: podstawki pod pałeczki to po chińsku kuai jia 筷架, co jest homonimem życzeń szybkiego zamążpójścia 快嫁! (Tajka nie wiedziała, że papiery tośmy pół roku temu załatwili).
Po drugie: same pałeczki wabią się po chińsku kuaizi 筷子, co z kolei jest homonimem życzeń szybkiego urodzenia syna 快(生兒)子!
Po trzecie: ryba to po chińsku yu 魚, homonim 餘 czyli naddatku, a że w Chinach funkcjonują życzenia dobrobytu 年年有餘 - obyś corocznie miał naddatki - czyli żebyś miał więcej niż potrzebujesz, ryby są kojarzone z życzeniami dobrobytu.
Tak to Tajka złożyła Polce życzenia :D

2013-03-19

susza

W Kunmingu od czterech lat jest susza. Tzw. pora deszczowa jest w zaniku, a pora sucha doprowadza kunmińskie zbiorniki wody pitnej i wszelkiej innej do takiego stanu:

(to jest zbiornik przy Złotej Świątyni, dawniej będący urokliwym zalewem)

Wyprowadziliśmy się z szóstego piętra (tak, bez windy) na drugie, myśląc, że uratuje nas to przed brakiem wody i noszeniem tejże wiadrami na górę. Tak, woda jeszcze jest. Ciurka sobie niespiesznie i w nosie ma to, że komuś się spieszy. Ale najgorsze jest, że ciśnienie jest tak niskie, że junkers się nie włącza - i nie mamy ciepłej wody.
Krew mnie zalewa, gdy muszę nalewać wody do żelaznej miski po to, żeby móc się umyć. Trzymam kciuki za deszcze i za to, żeby móc normalnie umyć głowę...

Tak, moglibyśmy się przeprowadzić na jakieś nowe osiedle z lepszymi pompami. Ale wciąż wierzę, że władze miasta zajmą się tym problem, zamiast wyburzać bezsensownie resztki starego miasta i budować kolejne, nikomu niepotrzebne linie metra...

2013-03-17

dynia w sosie douban 豆瓣南瓜

Czyli moje pierwsze podejście do dyni po syczuańsku. Syczuańskiej kuchni w ogóle się trochę boję, bo jeszcze sobie nie wypaliłam doszczętnie mordy i niestety mocno pikantna kuchnia tego regionu czasem doprowadza mnie do łez. Uwielbia ją za to pasjami ZB, więc czasami się dla niego staram i przyrządzam coś na ostrrrro. Wyszło pysznie. W ogóle, uwielbiam tutejsze dynie, ale już ta słodycz wymieszana z ostrością i te kolorki... Spróbujcie koniecznie!
Składniki:
*kawałek dyni
*pasta douban - po uważaniu, wystarczy łyżka na porcję dwuosobową
*sos sojowy - łyżeczka
*mąka ziemniaczana wymieszana z wodą jako zagęstnik - jakieś dwie łyżeczki
*szklanka rosołu albo wody
*olej
Wykonanie:
1) Obieramy dynię ze skóry, wyjmujemy pulpę z pestkami. Ja pestki myję i suszę, żeby mieć do chrupania, ale to już inna sprawa. Kroimy dynię na plastry grubości palca i odkładamy na bok, niedługo nam się przyda :)
2) Rozgrzewamy wok, wlewamy olej - nie jakieś koszmarne ilości, ma służyć głównie do obsmażenia pasty.
3) Do rozgrzanego oleju pakujemy łychę pasty (uwaga! będzie gryzło w oczy i dusiło), obsmażamy, aż zapachnie i dodajemy szklankę cieczy (uff, przestaje tak koszmarnie skwierczeć ;)), a do tego sosu wpakowujemy dynię, sos sojowy, a jeśli dynia niesłodka, to można pół łyżeczki cukru. Nasza dynia jest słodka, więc nie trzeba :)
4) Gotujemy na dużym ogniu kwadrans, co jakiś czas mieszając. W zależności od wielkości i grubości kawałków a także od stopnia dojrzałości dyni, czas gotowania może się różnić, dlatego warto po kwadransie sprawdzić, w jakim dynia jest stanie. Ma być miękka acz nierozpadająca. Naszej zabrało to dokładnie 20 minut.
5) Zagęszczamy sos ciapają z mąką ziemniaczaną, mieszamy, żeby dynia się ładnie sosem pokryła i podajemy.
Jeśli mamy szczęście, to wygląda tak:
Smacznego!

2013-03-16

Polak, Chińczyk - dwa bratanki

Bo zdarzają się takie zamki w drzwiach,
choć chiński zamek w drzwiach 鎖 nie ma nic wspólnego z zamkiem mieszkalnym 城堡...

2013-03-15

食言而肥 przytyć ze zjadania własnych słów

W Okresie Wiosen i Jesieni, w Państwie Lu, żył sobie wielki pan Meng Wubo 孟武伯, w którego ani jedno słowo nie warto było wierzyć, w związku z czym władca, Lu Aigong 鲁哀公, był z niego mocno niezadowolony.
Razu pewnego Lu Aigong zorganizował przyjęcie w Pięciu Ślazach, a Meng Wubo jak zwykle wziął w nim udział. Zdarzyło się jednak, że dnia tego zjawił się także minister Guo Zhong 郭重, tłuścioch jakich mało, ulubieniec władcy. Te dwa powody absolutnie wystarczają, by Guo stał się obiektem zazdrości i złośliwych uwag Menga. Tym razem Meng, przepijając do władcy, pozwolił sobie zapytać Guo wprost: „Czym-eś się tak obżarł, żeś spasiony jak świnia?”
Władca, wykazując się niezłym refleksem, odpowiedział za pupilka: „Dużo zeżarł własnych słów, ot i przytył...” – to zaś zdanie było ewidentnym przytykiem do Menga, który często coś obiecywał, a gdy przyszło co do czego, słowa te nagle magicznie wracały mu do gęby bez żadnego widocznego rezultatu. Usłyszawszy coś takiego, w dodatku w przytomności wszystkich możnych, i to z ust władcy, Meng spiekł raczka ze wstydu.
Odtąd “przytył od połykania słów” 食言而肥 to powiedzenie opisujące ludzi, których słowu nie można wierzyć. Dlatego też solenną obietnicę można poprzeć stwierdzeniem: “na pewno nie połknę słów” 决不食言.
Historyjkę w wersji uproszczonej można obejrzeć w internetach:

Mnie zaskoczyła fraza "jeść słowa" czyli być niesłownym. U nas zjada się słowa z pośpiechu i nerwów, a nie po to, żeby ich nie dotrzymać...

2013-03-14

zima trwa

Kilkudniowe ochłodzenie i niewielkie deszcze. Ostatnia okazja, żeby się pożegnać z ptasimi laowaiami (jak je pieszczotliwie zwie ZB), czyli mewami, które sobie w Kunmingu zimują.

2013-03-13

Czyściec w gębie 甘露子

Polska nazwa nie oddaje dobrze powodu, dla którego te bulwy są tak ukochane przez Chińczyków. Lepiej to robi chińska nazwa Słodkorosowiec 甘露子, która mówi, z jakim smakiem mamy do czynienia – delikatnym i słodkim. Z drugiej strony sam wygląd bulwy tłumaczy inne popularne nazwy: Roślina Pagodowa 寶塔菜, Ziemny Jedwabnik 地蚕, Roślina śrubkowa 螺絲菜 – bulwa wygląda bowiem tak:
I, jak widać, na załączonym obrazku, jest jadalna. Co, jak już wiemy, w Chinach akurat niewiele znaczy, bo tu jadalny jest nawet tojad, ale akurat ta roślina nie jest trująca.
Czyściec pochodzi ze wschodnich Chin, gdzie jest uprawiany przynajmniej od czasów średniowiecznych. W XVII wieku pokochali go również Japończycy, a potem trafił kolejno do Europy i Ameryki. Bulwy są malutkie, chrupiące i słodkie. Można je smażyć z mięsem, ale najchętniej są spożywane w postaci pikli. Ja też tak je jadam, bo są nie tylko słodkie i chrupiące, ale i bardzo delikatne. Kunmiński sposób przyrządzania to głównie pikle na ostro, z chilli, na świeżo. W innych prowincjach bywają podawane na słodko, ja się jednak nie spotkałam.
Jako roślina lecznicza jadalna jest czyściec używany do pozbywania się z organizmu wilgoci i ciepłego wiatru, ożywiania krwioobiegu i zapobiegania powstawaniu żylaków. Poza tym pomaga w przeziębieniach gorących i zakażeniach dróg moczowych. Natomiast zewnętrznie można go używać do zmniejszania obrzęków po ugryzieniach przez owady czy węże. Mnie pomaga jednakowoż głównie na samopoczucie, jest bowiem przepyszny - a smakołyki mają prawdziwą moc uzdrawiającą...

2013-03-12

Kunmiński deszcz 昆明的雨

Wang Zengqi (汪曾祺) to dwudziestowieczny pisarz chiński, niebylejaki, bo rozpatrywany jako ostatni chiński intelektualista–literat. Znany przede wszystkim z krótkich form, właśnie krótkimi formami mnie ujął. Ale o tym za chwilę.
Urodził się w 1920 roku w zamożnej rodzinie, w prowincji Jiangsu, w miasteczku Gaoyou, które słynie z najstarszej (czternastowiecznej) poczty na świecie. W 1939 roku, z racji problemów natury wojennej, zamiast na jakikolwiek uniwersytet na wybrzeżu, dostał się na poprzednika dzisiejszego Yunnan Normal University, Połączony Uniwersytet Południowo-Zachodni (西南聯合大學), gdzie jego mentorem został Shen Congwen. Przy takim nauczycielu doprawdy ciężko byłoby nie zacząć pisać. Więc pisał. A oprócz tego nauczał, kustoszował, redaktorował... I oczywiście, wykształcenia i kultury nie mogły mu komuchy darować, więc podczas Rewolucji Kulturalnej zesłano go do mocno odległego Zhangjiakou, gdzie miał się nauczyć, co jest w życiu naprawdę ważne, bo przecież nie kultura czy literatura... Do pisania wrócił w 1979 roku i wtedy zaczęły powstawać jego najważniejsze dzieła. W anglojęzycznej wiki można sobie poszukać nazw jego dzieł, ale ja o żadnym z nich pisać nie będę. Pojedyncze eseje zostały przetłumaczone na angielski, na polski – nie. A ja... Ja właśnie położyłam łapki na zbiorze esejów o Kunmingu, którego tytuł jest taki, jak tytuł tego postu. Wyboru nie dokonał autor; zebrane zostały w tym zbiorze wiele lat po śmierci Wanga. Eseje były pisane na przestrzeni wielu lat. Dotyczą spraw, zwyczajów i miejsc, które już nie istnieją, albo też istnieją, ale inaczej – zmienione, częściowo zapomniane, przebudowane, odnowione, zniszczone... Zmiana – to właśnie to, co najbardziej boli, bo nie jest to zmiana na lepsze. Wang pisze o ukwieconych kamelią świątyniach, które zniszczyła Rewolucja i których już nie ma na mapie. Pisze o kunmińskim deszczu, który zastąpiła trwająca już cztery lata susza. Ale pisze też o kunmińskich przekąskach, m.in. o moich ukochanych dża, które w dodatku pisze całkiem niepoprawnie – najpewniej w ówczesnych czcionkach nie było tego znaku...
Zakochałam się w tych esejach. Pewnie będę tłumaczyć jakieś fragmenty – jeśli uda mi się pokonać nieśmiałość i spróbować przetłumaczyć tak świetnie napisane kawałki. Póki co – tylko polecam. Książeczka natychmiast ląduje w zakładce z lekturami.

2013-03-11

麵筋 mączne ścięgna

Czyli po prostu produkty z czystego glutenu. Wystarczy mąkę wymyć ze skrobi. Otrzymane ciasto ma konsystencję podobną gumie do żucia. Z niej można formować najrozmaitsze przekąski.
Historia tego typu przekąsek sięga co najmniej XVIII wieku - wówczas przygotowanie glutenu było mocno pracochłonne. Najwyraźniej znaleźli się ludzie gotowi za to zapłacić, skuszeni tym, że coś wygląda jak mięso, a nim nie jest... W chińskiej kuchni wegetariańskiej, ściśle związanej z buddyzmem w jego ścisłej, niepozwalającej na spożywanie mięsa regule, jest jednym z podstawowych obok tofu produktów. Świetnie imituje mięso. O samym powstaniu "mącznych ścięgien" wiemy niewiele. Jedna z legend głosi, że wynalazł je jeden z kucharzy cesarskich, kiedy cesarz musiał pozostawać na bezmięsnej diecie. Inna z kolei mówi o mniszce w klasztorze buddyjskim, która wynalazła potrawy z glutenu, by przypodobać się Awalokiteśwarze; ciężko dziś dojść, jak to było naprawdę...
Gluten można smażyć w głębokim tłuszczu i dorzucić do zupy; można też z niego zrobić knedle i po nadzianiu dowolnym farszem usmażyć bądź ugotować. Można go formować na kształt kiełbasek i gotować na parze. Można piec jak ciasto. Można kupić w sklepie, zapakowane w puszki i słoiki, zamarynowane z orzeszkami i innymi dodatkami.
Ja miałam okazję spróbować innej formy - pieczonych szaszłyczków "mącznych ścięgien".


Jak widać na załączonych obrazkach, grillowaniem zajmuje się muzułmanin. Potrawa ta bowiem jako bezmięsna szybko weszła w repertuar mniejszości Hui.
Nawinięte jak sprężynki na pałeczki, spieczone na złoto i mocno przyprawione, nie staną się może moim przysmakiem, ale fajnie było spróbować :)

2013-03-09

Koreańske sushi

Wiemy, że w formie znanej obecnie sushi pochodzi z Japonii (choć dalekim przodkiem współczesnego sushi jest potrawa pochodząca znad Mekongu). Ryż z octem z dowolnym acz najczęściej rybnym nadzieniem, zrulowany w wodorostach. Tak też zawędrował do Korei na początku XX wieku, a Koreańczycy go zaadoptowali i nazwali kimbap (wbrew temu, co mówi polska wikipedia, nie jest to żadną miarą koreańska TRADYCYJNA potrawa). Zmodyfikowali trochę na własne potrzeby, na przykład ładują do środka dużo kimchi i wieprzowiny. Bez względu jednak na to, jak sushi wygląda, jak zostało przyprawione, skąd pochodzą składniki itd., w moim regionie Chin zawsze będzie sprzedawane jako sushi koreańskie, nawet jeśli na pierwszy rzut oka nie różni się od japońskiego.
Dlaczego?
Chińczycy nienawidzą Japończyków jeszcze bardziej niż Polacy Niemców. Po wielu latach walki z Japończykami "małe diabły" (jak popularnie nazywano Japończyków) nie zdobyły się bowiem nawet na to, żeby Chiny oficjalnie przeprosić. Poza tym od czasu do czasu, kiedy wybuchają kolejne afery a to handlowe, a to o wyspy i podział granic morskich, usuwane są z ulic skrzętnie wszystkie ślady japońskości. Na tym zdjęciu doskonale widać, że dawna nazwa japońskie sushi została zaklejona tak, żeby stworzyć koreańskie sushi. Ech...