Sięgając po tę książkę nie zerknęłam na narodowość autorki, dlatego otrzymałam coś zupełnie innego niż się spodziewałam. A przecież jeśli o herbacie pisze Holenderka, naturalnym skojarzeniem będzie Holenderska Kompania Wschodnioindyjska, a nie Chiny... Jednak, wbrew obiegowej opinii, jestem zainteresowana nie tylko Chinami - cała Azja pozostaje w kręgu moich bezpośrednich zainteresowań, a zderzenie kultur jest wręcz codzienną strawą i chętnie czytam, oglądam i porównuję.
Autorka, korzystając obficie z dokumentów, przedstawia historię jednego człowieka - Rudolfa, potomka kolonistów, który również przybywa na Jawę, by snuć sny o potędze i ciężko pracować na własnoręcznie budowanej plantacji herbaty. Powieść gęsta jest od stosunków między kolonistami, stylu życia białego na tropikalnej wyspie, a także gęsto przetykana szczegółami, które znać można tylko żyjąc samemu w tym miejscu. Autorka bowiem nie tylko przeprowadziła solidną kwerendę, ale również miała przywilej dorastać właśnie tam. Z powieści przebija więc głęboka miłość i zrozumienie, które dla mnie są najcenniejsze.
Oczywiście, wszystko jest tu opowiedziane z pozycji białego kolonisty, który czuje się panem, osobą uprawnioną do podejmowania wszystkich decyzji, a także stojącą cywilizacyjnie tak wysoko, że tubylcy po prostu naturalnie wskakują w jego mózgu na miejsce głupich sług. Rozumiem, skąd to nastawienie - w końcu autorka jest potomkinią kolonistów. Jednak przeszkadza mi ono w cieszeniu się lekturą. Książka nie jest pamiętnikiem i świadectwem epoki, a powieścią powstałą pod koniec dwudziestego wieku. Moim zdaniem zabrakło tu tej drugiej, tubylczej perspektywy. Tak, wiem, że autorka mogła jej po prostu nie znać. Tym bardziej więc mi jej brakuje, ten brak aż kłuje w oczy - z punktu widzenia kolonistów sposób myślenia i odczucia tubylców są niewarte pochylenia się nad nimi, zrozumienia.
Zupełnie niechcący miałam okazję przeczytać recenzję tej książki autorstwa Indonezyjczyka nieholenderskiego pochodzenia. Bardzo zasadnie zasugerował, że może zamiast próbować zrozumieć ach-jak-ciężką-pracę najeźdźców, warto byłoby się skupić na ludziach, którzy faktycznie z narażeniem życia karczowali dżunglę zamieszkałą przez niebezpieczne, dzikie zwierzęta i w pocie czoła uprawiali herbatę dla "panów", którzy prędzej czy później stawali się bogaczami, a jednak ich majętność w zasadzie nie przekładała się na zmianę statusu materialnego tubylców...