2025-11-26

Gong Yi 龚彝

Zaczytując się w historiach o Fengqingu, natknęłam się na bardzo ciekawą postać, mocno związaną z jednym z najciekawszysch okresów historycznych Yunnanu, czyli momentem przejęcia władzy przez Qingów. Historie o zdradach, watażkach, przechodzeniu na stronę wroga, zazdrości i innych takich są nierozerwalnie związane z ostatnim cesarzem mingowskim Yongli i watażką Wu Sanguiem oraz jego ukochaną Chen Yuanyuan. Dziś o ostatnim wiernym, który zapłacił najwyższą cenę za lojalność.
Nie wiadomo, kiedy dokładnie urodził się Gong Yi 龚彝. Jego przodkowie pochodzili z Shandongu, ale wyemigrowali do Yunnanu za czasów cesarza Hongwu (czyli w drugiej połowie XIV wieku, na samym początku panowania dynastii Ming) i zamieszkali w wiosce przy Moście Gushan 鼓山桥头 na północ od Shunningu. Tam właśnie Gong Yi przyszedł na świat i po dziś dzień mieszkańcy tej wioski są zeń dumni. Będąc młodzieńcem uczył się w znanym już nam Lushi (aż trudno uwierzyć, że ta zapomniana mieścinka była kiedyś ośrodkiem gromadzącym intelektualistów, a w Shunningu była pod tym względem pustynia...). W 1624 roku zdał egzaminy prowincjonalne, w związku z czym uzyskał stopień naukowy juren, a już rok później zdał egzamin państwowy w stolicy, w związku z czym został jinshi. Niemal od razu dostał posadę zastępcy ministra wojny, a później ministra wojny w Nankinie. Kiedy sprawy się pokomplikowały i Mingowie uciekli na południe, tworząc tzw. południową dynastię Ming, podążył za cesarzem Yongli do Yunnanu; jego głównym zajęciem było dbanie o aprowizację wojsk cesarskich, dlatego sporo podróżował, ogarniając prowiant. Kiedy wojska qingowskie wkroczyły do Yunnanu, Yongli zwiał do zachodniego Yunnanu, jednak zanim Gong Yi dotarł do Tengchongu, Yongli był już w Birmie, a Gong Yi wrócił do Shunningu. Później dołączył do armii Sun Kewanga (który chciał dla siebie wykroić osobne królestwo). Sun wysłał Gong Yi do cesarza z darami (bursztyny, konie i złoto) oraz petycją o przyznanie mu tytułu i ziem, jednak cesarz odmówił. To nie zmieniło jednak poczucia Gong Yi, że to Yongli jest jego władcą; cały czas działał na szkodę Qingów, ku chwale Mingów. Gdy Yongli został wydany Wu Sanguiowi i doprowadzony do Kunmingu, Gong Yi z narażeniem życia też tu przybył. Wielokrotnie prosił o audiencję u cesarza i Wu Sangui w końcu się zgodził. Gong Yi przygotował jadło i napoje - w zasadzie wydał przyjęcie na cześć cesarza. Zgodnie z legendą, gdy Gong Yi ujrzał swego władcę upodlonego i przegranego, padł z płaczem na ziemię i tak długo bił głową o ziemię, aż zmarł. Do dziś pozostaje symbolem wierności. Cesarz podobno przeżył go tylko o trzy dni - ale o tym, jak wyglądała egzekucja ostatniego mingowskiego cesarza, opowiedziałam już poprzednim razem.
Skąd jednak wygrzebałam tę historię? Otóż ciekawostką na skalę światową jest to, że znany nam już Mandżur Qilin, dowiedziawszy się o tych wypadkach, postawił ku pamięci Gong Yi pawilon ze stelą w miejscu jego urodzenia! 
Zastanówmy się chwilę nad absurdalnością faktu, że Mandżur postawił tablicę pamiątkową dla urzędnika lojalnego w stosunku do Mingów, którzy z Mandżurami walczyli. I wróćmy jednocześnie do pięknego cytatu z Nocy i dni
Czy to bogaty jest rodak dla biednego? Rodak to jest dobry człowiek dla dobrego człowieka, a zły - dla złego. A głupi jest rodak dla głupiego, a mądry - dla mądrego. 
Tak samo rodakami są uczciwi, lojalni i rzetelni - nawet jeśli różni ich przynależność etniczna czy pochodzenie; nawet jeśli gdyby mieli się spotkać na polu walki, musieliby ze sobą walczyć, to patrzą na siebie wzajemnie z szacunkiem, a nie z pogardą.

2025-11-24

Las z wełny i stali

Nie czytam blurbów. Tych krótkich streszczeń czy też recenzji książek na okładce. Są bez sensu, a przy tym często sprawiają, że mam zbyt wygórowane oczekiwania w stosunku do książki - przecież wszystkie są genialne, wspaniałe, warte przeczytania, arcyzajmujące i tak dalej. Pic na wodę fotomontaż. 

Tym razem też nie przeczytałam opisu - dostałam książkę, więc ją zaczęłam (w końcu!) czytać, nie mając pojęcia, o czym właściwie będzie. I... wsiąkłam. Pochłonęłam ją w takim tempie, w jakim ostatnio pochłaniałam książki w liceum. Nie mogłam się oderwać, a ilość cudnych opisów i poruszających fragmentów też mnie zaskoczyła - ostatnio było tak bodaj z sonetami Szekspira, że miałam tylko przepisać te, które mnie najbardziej oczarowały, a skończyłam z grubaśnym kalendarzem wypchanym Szekspirem w różnych tłumaczeniach. Nie jestem już pensjonarską nastolatką z otchłaniami rozpaczy i wyżynami ekstazy... a jednak ta książka poruszyła mnie do głębi i to na wielu poziomach. 

Poziom pierwszy: miłość do dźwięku i do muzyki przy okazji. A że rzecz dotyczy fortepianów i stroicieli, jest mi wyjątkowo bliska.

Poziom drugi: jedno trywialne zdarzenie, jedno przypadkowe spotkanie, które zmienia całe życie. Been there, done that, więc trąca czułą strunę w sercu.

Poziom trzeci: związek między talentem a pasją. Czy wystarczy jedno z nich? Czy pasja podbudowana pracą może zastąpić talent? Czymże jest talent, jeśli brak chęci do pracy? Jako niespełniona, niedoszła pianistka, która talent miała niewątpliwie, ale pasję odkryła znacznie później - znów gdybam i zerkam tęsknie na klawiaturę.

Poziom czwarty: niemal każdy cytat dotyczący fachu stroiciela możnaby z powodzeniem zastosować w opisie innych rzemiosł i pasji. Gdzieś wszystko łączy jedna zasada - cierpliwości, szukania własnej drogi, doskonalenia.

Poziom piąty: relacja mistrz-uczeń. Nie od każdego mistrza nie każdy czeladnik nie na każdym poziomie i nie w każdej chwili ma szansę się czegoś nauczyć. Czasami również to, czego uczy mistrz nie ma nic wspólnego z tym, czego faktycznie uczy się terminator.

Poziom szósty: będąc rzemieślnikiem trafiamy na różnych klientów. Czy mistrz powinien tworzyć swe dzieło tak, by zawsze spełniać własne wygórowane standardy, czy powinien dostosować efekt końcowy do oczekiwań klienta? A może relacja między klientem a mistrzem jest bardziej złożona i subtelna? Może oboje dają sobie wzajemnie coś, dzięki czemu mogą się wciąż dostosowywać, uczyć, zmieniać?

Poziom siódmy: immanentny związek całego piękna we wszechświecie. Obrazy, które widzimy słysząc muzykę, dźwięki kosmosu, słyszalne tylko w naszych głowach, gdy widzimy czy smakujemy piękno. Tu jest oddane tak pięknymi słowy, z taką subtelnością i wrażliwością, że wiele z tych obrazów zostanie ze mną na zawsze.

Poziom ósmy: wspaniała lekcja uważności. Czasem szkopuł nie w tym, że czegoś nie ma, tylko w tym, że nie potrafimy tego zauważyć.

Stałem bez ruchu, przytłoczony widokiem widmowego płomienia, który trawił góry na moich oczach; nie mogłem nic zrobić, ale ta niemoc paradoksalnie sprawiała mi radość. Po prostu stałem, oddychając głęboko. Serce chciało mi wyskoczyć z piersi, tak wyraźnie czułem, że nadchodzi wiosna, a drzewa niedługo pokryją się zielenią młodych liści.

Pod tym względem chyba niewiele się zmieniłem. Mając przed sobą coś pięnego, potrafię tylko stać w bezruchu. Nie sposób zatrzymać drzew, gór ani pór roku takich, jakimi je widziałem, nie sposób też samemu do nich dołączyć. Mogłem jednak powiedzieć, że są piękne - kiedy zdałem sobie z tego sprawę, poczułem się wyzwolony. Wymieniając coś pięknego na słowo, które je opisuje, mogłem po to coś sięgnać, kiedy chciałem, pokazywać innym, dzielić się tym. Szkatułka z pięknem była we mnie, wystarczyło otworzyć wieko. Rzeczy, których wcześniej nie potrafiłem określić tym słowem, nadlatywały wtedy z zakamarków mojej pamięci i wskakiwały do środka - same z siebie, z wielką łatwością, jak opiłki żelaza przyciągane przez magnez.

*

Moje wewnętrzne, marne kryteria tego, co mi się podoba albo jest przyjemne, pewnie miały się kiedyś zmienić - natomiast wtedy w sali gimnastycznej, gdy zobaczyłem, jak pan Itadori stroi fortepian, natychmiast zrozumiałem, że właśnie tego pragnę. Nie interesowały mnie wszystkie te sprawy, które człowiek niby chce zrozumieć czy poznać, ale równocześnie trochę odpuszcza, podejrzewając, że to niemożliwe. Trudno coś takiego nazwać prawdziwym pragnieniem. 

*

- Nie wolno się spieszyć. Trzeba powoli i wytrwale zmierzać do celu.

- Rozumiem - odpowiedziałem.

Powoli i wytrwale. Niekończący się wysiłek wymagający ogromnej wytrwałości - na tym polegała praca stroiciela.

*

Tyle razy mnie napominano: to kwestia pracy, nie talentu. Nieważne, czy ktoś gra na pianinie, czy nie, czy jest pełen zapału, czy nie, czy ma dobry słuch, czy nie - na linii startu może stanąć każdy, wystarczy ćwiczyć. 

Jaki dystans zdołałem już przebyć, od kiedy rozległ się gwizdek i zacząłem biec?

*

Ta chwila jeszcze nie nadeszła. Nie dotarłem jeszcze do etapu, na którym talent zostaje poddany próbie. Byłoby mi o wiele lżej, gdybym po prostu stwierdził, że nie mam talentu, jednak w pracy stroiciela liczyło się co innego. Przynajmniej na moim aktualnym poziomie. Tak się pocieszałem: nie mogę sobie pozwolić, by słowo "talent" mnie rozpraszało. Nie wolno mi traktować go jako wymówki, by zrezygnować. Doświadczenie, trening, zaangażowanie, wiedza, spryt, wytrwałość i zapał - tym należało nadrabiać, jeśli brakowało wrodzonych zdolności. 

*

- Moim zdaniem talent sprowadza się do uczucia, że naprawdę coś kochamy. Wytrwałość, wola walki, która nie pozwala człowiekowi odpuścić wbrew wszystkiemu.

*

Potrafiłem sobie wyobrazić, jakim człowiekiem musiał być ten, kto nauczył młodego mężczyznę grać - i jak jego lekcje zostały przyjęte. Musiał uważać, że muzyka istnieje, by umilać ludziom życie, co do tego nie miałem wątpliwości. Nie służyła do rywalizacji. Nawet jeśli dochodziło do zawodów, ich wynik był jasny: wygrywał ten, kto dobrze się bawił. 

*

[...] Nie sposób przecież stwierdzić, czy świat jest piękniejszy, gdy słońce wschodzi, czy kiedy zachodzi. To wciąż to samo słońce - zmienia się tylko forma piękna. Nie da się porównywać. Nie ma to sensu. Rzecz, której większość odmówi wartości, może być dla kogoś niezastąpionym skarbem.

*

Nie chcę żyć z muzyki. Chcę żyć muzyką.

*

Można podążać za tym, co nam drogie, albo z tego zrezygnować. Tylko czy to rzeczywiście my dokonujemy tego wyboru?

*

Ludzie, którzy starają się ze świadomością, że płacą w ten sposób jakąś cenę, siłą rzeczy chcą później oszyskać wszystko, co zainwestowali, i tylko na tym tracą - bo nie potrafią wyzwolić się z tego schematu. Ich wysiłek pozostaje tylko sumą włożonego trudu. 

*

- Jak zostać naprawdę dobrym stroicielem...? [...]

- Potrzeba dziesięciu tysięcy godzin. [...] Podobno właśnie tyle należy poświęcić, by opanować daną umiejętność naprawdę dobrze. Dlatego jeśli masz się zamartwiać, najpierw odpracuj dziesięć tysięcy godzin.

*

Być może wcale nie pomyliłem ścieżek. Ta, którą wybrałem, wymagała wiele czasu, nie prowadziła do celu najkrótszą drogą, ale wystarczyło podążać nią dalej. Myślałem, że w lesie niczego nie ma, że w otaczającej mnie scenerii nic się nie kryje - ale teraz już rozumiałem. W nim było wszystko. I wcale nie tkwiło poza zasięgiem mojego wzroku, po prostu wcześniej nie potrafiłem tego dostrzec.

To była piękna podróż. Bardzo dziękuję zarówno autorce, jak i tłumaczowi, dzięki któremu spotkanie z tym pięknem w stanie czystym było możliwe.

Dziękuję książce również za drugie po komorebi urocze japońskie słowo, które poniekąd jest również kwintesencją części moich pragnień. 海鳴り(うみなり) uminari to dźwięki morza, głównie te głośne, ale spotkałam się też z wersją mówiącą, że to ryk fal, morska cisza i wszystko pomiędzy. Nie mogę się już doczekać następnej wizyty nad morzem i spędzania czasu na opadaniu w uminari....

2025-11-22

Ośnieżony szczyt 雪顶

Dziś zaczyna się Mały Śnieg, czyli dwudziesta pora roku kalendarza słonecznego. Z tej okazji mam dla Was malutki, maluteńki zaiste śnieg. 雪顶 xuědǐng - dosłownie: ośnieżony szczyt. Za Tangów pojawiał się w poezji jako synonim skroni przyprószonej siwizną. Dziś jednak znalazł inne zastosowanie: jest kluczowym elementem kawy po wiedeńsku czy też espresso con panna - czyli górką z bitej śmietany na tej kawie.
Zresztą, nie tylko na kawie - dziś "ośnieżone szczyty" pojawiają się również na tutejszych herbatach. Na załączonym obrazku ośnieżony szczyt brzoskwiniowego wulonga, absolutnie przepysznego, choć - przyznaję - podpadającego raczej pod kategorię deserów niż herbat...