W Polsce dla mnie zawsze oznaczała tę, która zamiast coś ugotować, kupuje zupę w proszku, ciasto w cukierni i pizzę do mikrofali. Zawsze byłam dumna z tego, że gotowałam, naprawdę gotowałam, prawie nigdy nie korzystając z gotowych rozwiązań. Zmęczona wracałam po pracy do cudownego mieszkania współdzielonego z dwiema współlokatorkami i robiłam sajgonki albo chińską zupę. Oczywiście, zdarzało mi się popełniać grzechy typu gorący kubek, jeśli naprawdę nie miałam już na nic czasu ani siły, ale były to rzadkie wypadki.
Odkąd jestem w Chinach, nie gotuję. To szaleństwo, wiem!!!!! Mam wreszcie kuchnię, wok, lodówkę, świeże jajka i mięso (tak, Kayka, wiem, że mnie nienawidzisz za to, że MOJA wieprzowina jeśli po południu ląduje na talerzu, to znaczy, że rano jeszcze tuptała po podwórku), mam książki kucharskie... i mieszkam sama. Robienie jedzenia dla jednej osoby jest bez sensu. Jak mam ugotować jedną miseczkę ryżu? Jak mogę kupić 5 deko mięsa? Po co, skoro w każdej "szybkiej jadłodajni" mogę dostać coś świeżego, dużo i tanio? I jeszcze duży wybór, żeby było śmieszniej? Obieranie i smażenie dwóch ziemniaków, ćwierci papryki i połowy kotleta schabowego JEST bez sensu. ALE! Dla ludzi takich jak ja wymyślono w Chinach jednoporcjowe dania przygotowane do obróbki termicznej. W supermarkecie obok mojej kawalerki każdy poranek upływa obsłudze na siekaniu czosnku, imbiru, mięsa, warzyw. Lubisz wieprzowinę smażoną z imbirem, czosnkiem, chilli i zieloną cebulką? (7 yuanów za porcję)
A może wiórki ziemniaczane z papryką? (3 yuany za porcję)
Albo fasolkę na pikantnie? (2,5 yuana za porcję)
Do wyboru, do koloru, warzywa po jeden-dwa złote za porcję, mięsa po 3-4. Obok sprzedawany jest ugotowany i poporcjowany ryż, trzymany w cieple, żeby był gotowy do spożycia. Wszystko świeże, NIGDY nie zostaje do następnego dnia, więc trzeba się spieszyć z kupnem, żeby nie wysprzedano.
Tak, wiem. Powinnam iść na targ, wytargować kawałek mięsa, obmacać wszystkie papryki i ziemniaki, a potem wrócic do domu i je siekać na wiórki za pomocą tasaka. Tylko, że w ten sposób straciłabym na przygotowanie kolacji półtorej godziny, a nie 15 minut. Zrobiłabym pewnie 4 razy za dużo - a tak mam ilość wystarczającą akurat na dwa obiady (za drugim razem podgrzewam wszystkie miseczki na parze, cudowna metoda). Ale najważniejsze jest, że uczę się PRAWDZIWEJ kuchni chińskiej. Nie tej z restauracji pięciogwiazdkowej, w której przygotowanie każdej potrawy zajmuje 3 godziny, tylko tej, w której mięso jest po prostu smażone z czosnkiem i imbirem, ziemniaki wrzucane na wrzący olej wraz z paseczkami papryki dla ozdoby, a fasolka MUSI być podana z chilli - i niczym więcej. Bez piętnastoskładnikowego sosu, bez macerowania, bez przepisów z milionowej książki kucharskiej. Wreszcie wiem, jak odtworzyć smaki, które poznaję u przyjaciół w chińskich domach. Wreszcie wiem, dlaczego prostota tych dań tak mnie urzeka. I w momencie, w którym nie będę już mieszkała obok superwygodnego chińskiego supermarketu, będę wiedziała, co do czego dodać, żeby było tak, jak zapamiętałam...
Dla tych, którzy nie mogą kupić gotowca:
1) wrzucić rozciapany czosnek, chilli i imbir w paseczkach na rozgrzany olej. Gdy zacznie pachnieć, zdjąć przyprawy z woka, inaczej haniebnie się przypalą. Wrzucić mięso pokrojone w cienkie plasterki albo paseczki, usmażyć w bardzo wysokiej temperaturze. Dodać zielonej cebulki - tyle, co mięsa - plus usmażone wcześniej przyprawy. Jeśli mięso puściło za mało soku, dodać odrobinę sosu sojowego z wodą/bulionem. Kilka chwil i gotowe.
2) Ziemniaki zetrzeć na tarce o dużych oczkach bądź pokroić w cieniutkie słupki. To samo uczynić z papryką (nie przesadzamy z ilością, jest tylko dla ozdoby i wzbogacenia smaku). Wrzucamy na rozgrzany tłuszcz (nie na głęboki; nie robimy frytek, tylko podduszone ziemniaki), obsmażamy a potem przykrywamy, co jakiś czas mieszamy. Dusić do al dente.
3) Fasolkę szparagową myjemy i kroimy na kawałki wygodne do uchwycenia pałeczkami (nie mogą być za długie, bo to i niewygodne, i źle się smaży). Na rozgrzany tłuszcz wrzucamy najpierw kilka papryczek chilli, a potem fasolkę. Przykrywamy i dusimy, aż fasolka będzie... niesurowa. Znaczy, jeszcze nie bardzo ugotowana, jeszcze chrupiąca, ale już pachnąca chilli.
Podane z ryżem ugotowanym z mlekiem kokosowym.
Jestem złą gospodynią domowa, kupuję półprodukty.
Pyszne było!!!