2019-05-30

tajska wyciągana herbata ชาชัก

Teh tarik czyli dosłownie "wyciągana herbata" to bawarka, tradycyjnie podawana na gorąco, często spotykana na straganach Azji Południowo-Wschodniej, szczególnie w Malezji, Singapurze i Brunei; pojawia się jednak również w Tajlandii, i to w dwóch wersjach: gorącej i z lodem. Dlaczego nazywa się "wyciągana" i na czym to wyciąganie polega ujrzycie na filmie poniżej:

Robi się ją z mocnej czarnej herbaty wymieszanej ze sporą ilością skondensowanego, słodzonego mleka. Moc herbaty może wiązać się z wysoką jakością oraz ilością suszu, ale częściej - jest to po prostu herbata czarna parzona wielokrotnie tą samą wodą. Czyli: zaparzasz łyżkę suszu w szklance herbaty, odlewasz napar i tym naparem parzysz ją powtórnie. I jeszcze raz. I jeszcze, aż będzie mieć kolor smoły. Od razu odpowiem na pytanie: tak, smak naparu różni się od naparu, który przyrządzimy zaparzając taką samą ilość suszu w takiej samej ilości wody, ale jednokrotnie i długo. Sprawdzałam, bo chciałam pójść na łatwiznę. To było zupełnie nie to. Wspaniały smak mocnej, słodkiej bawarki wynika właśnie z wielokrotnego "wyciągania" herbaty między naczyniami. Jest ona dzięki temu świetnie napowietrzona, a po drodze stygnie do temperatury, w której można się jej od razu napić, już nie mówiąc o tym, że to najlepsza metoda, by naprawdę solidnie wymieszać herbatę z gęstym skondensowanym mlekiem.
Dlaczego jednak tego mleka dodają tak dużo i dlaczego akurat skondensowane?
Po pierwsze: trzeba zabić smak herbaty. Do jej wykonania używa się zazwyczaj najpodlejszego gatunku.
Po drugie: wszyscy kochają cukier ;)
Po trzecie: mam niejasne wrażenie, że przechowywanie świeżego mleka przyprawiłoby właścicieli straganów o solidny ból głowy.
Istnieje wiele odmian wyciąganej herbaty: może być doprawiona imbirem, miodem czy innymi cudami. Można oczywiście poprosić o wersję bez cukru. Ale... abstrahując od tego, że sprzedawca niekoniecznie Was zrozumie, to jeszcze najprawdopodobniej nie będzie dysponował niesłodzoną wersją skondensowanego mleka.
Choć obecnie uchodzi za napój "tradycyjny", jej historia sięga zaledwie czasów II WŚ - muzułmańscy imigranci z Indii przyrządzali ją w Malezji dla pracowników plantacji kauczuku. Połączona z placuszkiem roti stanowi fantastyczne danie śniadaniowe. Gdybym codziennie ją piła (a chciałabym, bo pyszna!), zapewne szybko nabawiłabym się poważnej otyłości, cukrzycy i czego tam jeszcze. Całe szczęście w Kunmingu stragany z wyciąganą herbatą są rzadkim widokiem. Więc tylko podczas krótkich i (zbyt) rzadkich wypadów do Bangkoku pozwalam sobie na to herbaciane szaleństwo. Tylko rano, bo jeśli wypiję późnym popołudniem, to nie śpię do rana...

2019-05-27

福林堂 Szczęśliwy Las

W tym miesiącu blogerzy językowi i kulturowi piszą o uznanych, starych markach "swoich" krajów. W to mi graj! Kocham miejsca, w których można dotknąć historii. A z tym konkretnym miejscem wiąże się dużo wspomnień. Niekoniecznie szczęśliwych... No ale o tym później.
Szczęśliwy Las 福林堂* to najstarsza działająca do dziś yunnańska apteka. Założył ją w 1857 roku Li Yuqing 李玉卿, który wraz z ojcem przybył do Yunnanu z Hubei. Jako, że mieli wiedzę medyczną na najwyższym poziomie, założyli aptekę w samym centrum Kunmingu - przy ulicy Okazałej 光華街. Początkowo zwała się ona Wyplatana Tacka 簸箕堂 i była maleńką kanciapą. Z przodu lekarz badał pacjentów, a z tyłu był składzik z ziołami. Dwaj medycy, biorąc za wzór Dong Fenga, słynnego doktora z Epoki Trzech Królestw, nie wymagali od biedaków zapłaty, prosząc tylko, by ozdrowieńcy sadzili drzewka morelowe za apteką - lżej chorzy po jednym drzewie, a ciężko chorzy po trzy. Z czasem powstał tam prawdziwy las, a ojciec i syn nazwali swą aptekę Szczęśliwym Lasem - bo też i każde drzewo z tego lasu oznaczało czyjeś szczęśliwe wyzdrowienie.
Kolejne pokolenia rodziny Li prowadziły aptekę, zyskując sławę nie tylko dlatego, że biednych leczyli za darmo, ale też dlatego, że można było polegać na ich uczciwości i skuteczności terapii. Apteka Szczęśliwy Las szybko się rozrosła; stała się jednym z najważniejszych punktów na mapie Starego Kunmingu. Za republiki była już największą apteką w mieście. Dziś rozrosła się do sieci prawie stu aptek, zatrudniających setki ludzi. Produkują własne ziołowe lekarstwa, ale przede wszystkim - specjalizują się w tradycyjnym podejściu do pacjentów. To znaczy: w drzwiach apteki wita Was doktor medycyjny chińskiej, który za drobną opłatą może cię zbadać: zmierzy pulsy, obejrzy język, zapyta o stolec, zajrzy do gardła itd., a potem wypisze receptę. Składniki to w większości zioła, ale zdarzają się też produkty odzwierzęce, więc wegetarianom radziłabym uważać. Z taką receptą idzie się wgłąb apteki, gdzie w tradycyjnych szafkach czekają składniki, które aptekarz sprawnie odważy tradycyjną wagą - bezmianem i zapakuje je w szary papier. I wtedy mamy dwa wyjścia: albo bierzemy pakę do domu, by samemu sobie uwarzyć lekarstwo, albo prosimy, by nam je zrobiono na miejscu. Osobiście prawie zawsze proszę o tę drugą opcję, ponieważ jeśli sama gotuję, to zapach chińskich ziółek unosi się w mojej kuchni przez następny tydzień - a nie jest to przyjemny aromat. Smak zresztą też jest ohydny, ale - ze wszystkich drobnych chorób leczę Tajfuniątko i siebie właśnie w ten sposób.
Jak już wspominałam, składnikami leków są głównie zioła. Część jest dostępna tylko na receptę, ale część sprowadzają w wielkich ilościach z rozmaitych miejsc i sprzedają pod własnym szyldem, który jest gwarancją jakości. Wiciokrzew i lukrecja chińska na kaszelek? Żeńszeń na osłabienie? Gorzkie migdały? Wszystko znajdziesz właśnie tutaj.
Kiedy idę się leczyć, zazwyczaj wybieram któryś z nowszych oddziałów Szczęśliwego Lasu. Zazwyczaj jest tam po prostu mniej tłoczno. Kiedy jednak spaceruję uliczkami dawnego Kunmingu, chętnie zachodzę do najstarszej siedziby - powoli odnawiany budynek apteczny przy ulicy Okazałej nadal istnieje! Można tam pójść do lekarza (lekarze świetni!), pooglądać zioła i rozmarzyć się - bo to jedno z nielicznych miejsc w Kunmingu, w których czas się zatrzymał. Jedyny smuteczek to ten, że po dawnym morelowym Szczęśliwym Lesie nie pozostał nawet najmniejszy ślad...
*Nazwę przetłumaczyłam dosłownie, pomijając tylko tang 堂 - sala. Ten znak jest popularnym zakończeniem nazw aptek i szpitali tradycyjnej medycyny chińskiej.

Poniżej znajdują się linki do wpisów innych blogerów, biorących udział w naszej akcji:
FRANCJA: FRANG - CITROËN to nie tylko francuskie samochody; Zabierz Swego Lwa - Fleur de Lis
JAPONIA: japonia-info-pl - Japońskie marki i ich nazwy
KIRGISTAN: Kirgiski.pl - Szoro, czyli co jeszcze pije się w Kirgistanie
NIEMCY: Niemiecki w Domu - Znane niemieckie marki
TURCJA: Turcja okiem nieobiektywnym - Szklane imperium
WŁOCHY: Po Prostu Włoski - Tradycyjne włoskie marki i firmy

2019-05-24

wołowina z miętą 薄荷牛肉片

Lubicie miętę? Muszę powiedzieć, że rzadko pijam herbatkę miętową, a w pastach do zębów wolę herbaciane smaki tworzone przez Darlie. Jednak przybywszy do Kunmingu odkryłam miętę jako... warzywo. Używa się jej nie tylko w sałatkach, ale również jako przyprawę do zup, a nawet jedno z namiętnie smażonych warzyw. Lubię ją w wielu postaciach, ale bodaj najbardziej - jako jeden z dwóch głównych składników sałatki. Drugim jest równie pyszne mięso. Kiedy więc następnym razem będziecie mieli pod ręką pęk świeżej mięty, zróbcie rosół wołowy, a mięso "wykorzysta się samo".

Składniki:
  • pęk mięty - tylko młode pędy oraz liście bez łodyg; łodygi są zbyt łykowate
  • ugotowana na miękko wołowina, poszarpana albo pokrojona w cienkie plasterki
  • zmiażdżony czosnek
  • sos sojowy - łyżka
  • pasta z fermentowanych fasolek 水豆豉 - solidna łyżka
Wykonanie:
Wszystkie składniki wymieszać i zostawić na minimum kwadrans, żeby się przegryzło.

2019-05-20

2019-05-18

Ciotunia 老干妈

Gdy zapytać przeciętnego Chińczyka, z czym mu się kojarzy miano Tao Huabi, zazwyczaj ma pustkę w głowie. Wystarczy jednak wtedy powiedzieć - Ciotunia - Lao Ganma, by każdy się uśmiechnął ze zrozumieniem. Większości zacznie również cieknąć ślinka. Tao Huabi jest bowiem twórczynią jednej z najbardziej rozpoznawalnych marek na chińskim rynku kulinarnym - właśnie marki "Ciotunia", reprezentującej smaki charakterystyczne dla Guizhou.
Tłumaczę sobie na polski Lao Ganma jako ciotunia, jednak jest to trochę bardziej skomplikowane. Gan 干 to słowo o wielu znaczeniach, żeby wspomnieć tylko niektóre: suchy, czysty, daremny, robić, ignorować, uprawiać seks, suszone jedzenie, adopcyjny. Ganma 干妈 byłaby więc matką adopcyjną - i faktycznie, tak się również mawia. Ale jest też drugie dno. Niekoniecznie chodzi o matkę, która formalnie kogoś adoptowała. Często chodzi po prostu o osobę, która się danym dzieckiem chętnie i z sercem opiekuje, nie będąc krewną - bo jeśli jest krewną, to oczywiste, że się opiekuje. W takim sensie w polszczyźnie najbliższe byłyby matka chrzestna albo - chcąc uniknąć przełożenia religijnego, który w chińskim nie występuje - przyszywana ciocia. Nie wiem, jak Wy, ale ja całe dzieciństwo miałam mnóstwo "przyszywanych" cioć, czyli takich, które nie były prawdziwymi ciociami, ale które często widywałam, lubiłam się z nimi i które były mi bliższe niż rzadziej widywana "prawdziwa" rodzina. Nasza córeczka na przykład tak nazywa przyjaciółkę ZB, szefową pielęgniarek na oddziale położniczym w szpitalu, w którym Tajfuniątko przyszło na świat. Ta konkretna ciocia troszczy się o nasze dziecko od urodzenia - a nawet wcześniej - więc nosi wdzięczne miano ganma. Dla mnie Lao Ganma, gdzie lao oznacza serdeczność, jest właśnie taką Przyszywaną Ciotunią, której obecność rozprasza wszelkie smutki. Od kilkudziesięciu lat pikantne i aromatyczne przysmaki marki Lao Ganma rozpraszają bowiem smutki milionów Chińczyków, których na przykład wywiało daleko od domu. Pierwsze produkty powstały już w 1984 roku, jednak dopiero w 1996 zaczęła się masowa produkcja i kolportaż na terenie całego kraju. Ponoć produkty Lao Ganma to najlepiej sprzedające się pikantne przyprawy w całych Chinach.
Co produkuje Ciotunia?
Sufu, douchi w ostrym sosie, płatki chilli w oleju, sos douchi 水豆豉, różne wersje chilli - posiekane, w oleju, na sucho, w kurzym smalcu, w postaci pasty i tak dalej. W tej chwili lista produktów jest już dość długa, jednak największą sławą cieszą się fermentowane fasolki douchi w ostrym sosie, a także pyszne sufu i przyprawy do ogniowego kociołka. Produkty cieszą się też sporą sławą poza granicami Chin, przy czym oczywiście najłatwiej je dostać tam, gdzie mieszka chińska diaspora. Jeśli chcecie o marce poczytać więcej, zapraszam na ich anglojęzyczną stronę.
A ja tymczasem podzielę się z Wami pewną anegdotką, opowiedzianą mi przez znajomą Chinkę, która pojechała na dwa lata na studia do Stanów.
Pytanie: Kiedy wiadomo, że znalazłeś się naprawdę daleko od domu, że jesteś tam już długo i bardzo tęsknisz?
Odpowiedź: Kiedy patrzysz na Przyszywaną Ciotunię (老干妈) tak serdecznie, jakby to była Twoja rodzona matka (亲妈)...

2019-05-16

wystawa

Tuż przy wejściu do Parku Wielkiego Widoku znajduje się ładny, acz niepozorny budyneczek:
Ku mojemu ogromnemu zdumieniu, tuż obok niego znajduje się... muzeum, stworzone w starym hotelu. Regularnie odbywają się tam wystawy dotyczące szeroko pojętej historii Yunnanu. Tym razem udało mi się zobaczyć wystawę dotyczącą Garbu - The Hump, jak pieszczotliwie nazywano powietrzny odpowiednik Drogi Birmańskiej, czyli trasę, którą Amerykanie (i jeden Polak) latali, by zaopatrzać Chińczyków w rzeczy zgromadzone w Indiach w czasie II wojny światowej.
Wystawa niestety opisana tylko po chińsku. Jednak okazała się fascynująca, przede wszystkim ze względu na ilość i sposób wystawienia zdjęć z amerykańskich archiwów; po drugie - przedstawiono też współczesne zdjęcia wzmiankowanych miejsc, a także propagandowe rysunki i inne tego typu ciekawostki, które pięknie wzbogacają wiedzę o tamtym okresie. Z prawdziwym rozczuleniem oglądałam oryginalne paifangi Konia i Koguta czy też dawną ulicę Zhengyi oraz dawno już zburzone bramy miejskie.
Obejrzawszy wystawę, pozwiedzałam cokolwiek zapuszczony, ale nadal urokliwy hotel:
Wybrać się tam na wycieczkę to może za dużo, ale jeśli będziecie kiedyś przy Parku Wielkiego Widoku, to myślę, że warto tam zajrzeć i sprawdzić, co ciekawego wystawiono.

2019-05-11

sałatka z liści pstrolistki sercowatej 涼拌魚腥草葉

Czasem zamawiam sałatkę z tułacza w jakiejś knajpie. Sama jednak niechętnie kupuję kłącza, z którymi się trzeba solidnie namęczyć, by je przygotować: trzeba je oczyścić, sprawdzić, czy aby nie za stare i nie zbyt łykowate, a jeszcze obrać z "wąsów"... Dlatego jeśli mam okazję, kupuję raczej młode kłącza - pędy, albo po prostu łodyżki i liście - wszystko świeże i chrupiące, wystarczy umyć i już można zjeść. Na przykład w sałatce.

Składniki:
  • pęk tułacza pstrego (pstrolistki sercowatej) - liście albo pędy
  • sól
  • ciemny ocet
  • sos sojowy
  • sos ostrygowy
  • sfermentowane słone fasolki douchi (najlepsze są takie w ostrym sosie, ale mogą być inne)
  • ściamkany czosnek
Wykonanie:
  1. Solidnie umyć zieleninę.
  2. W misce wymieszać łyżkę octu, łyżkę sosu sojowego, łyżeczkę sosu ostrygowego, łyżkę sfermentowanych słonych fasolek douchi i ze dwa ściamkane ząbki czosnku. Ewentualnie dosolić, a potem porządnie wymieszać z zieleniną.
  3. Najlepsze jest, gdy już się przegryzie.

sałatka z samych pędów przedstawia się dużo mniej apetycznie; dlatego warto do niej dodać liście albo na przykład stuletnie jaja czy jakieś inne warzywo, żeby uatrakcyjnić wygląd.
Wiem, że pstrolistka rzadko jest dostępna w polskich sklepach. Każdy jednak, kto ma doniczkę albo ogródek, może ją posadzić - jest łatwa w uprawie. I wtedy całe lato będzie się mógł cieszyć smakiem i nietuzinkowym aromatem tułacza. Pamiętajcie tylko, że tułacz bardzo szybko się rozrasta, więc trzeba go posadzić w takim miejscu, żeby Wam nie zajął całego ogrodu...

2019-05-10

kącicierń 2

Kocham bugenwille i bardzo cieszy mnie, że w Kunmingu ich pełno. Zawsze, gdy je piłują, biorę niepotrzebne gałęzie do domu i się nacieszam kompozycjami kwiatowymi w różnych kolorach. Zawsze tak samo mnie dziwi, że nikt poza mną ich nie chce - tyle zmarnowanego piękna!
Tym razem rżnęli żywopłot niedaleko świekrów. Pozbierałam więc, co się dało i zaniosłam do nich, zamierzając podzielić się sprawiedliwie: połowa dla nich, połowa dla mnie.
Brak entuzjazmu z ich strony bardzo mnie przygasił, ale dzielnie brnęłam mówiąc, że to jedne z moich ulubionych kwiatów, bla bla bla... Świekr spojrzał na mnie ciepło.
Na pewno zauważyłaś, że kącicierni mnóstwo w całym Kunmingu. Sadzi się je zwłaszcza przy murach okalających osiedla, prawda? Wiesz, dlaczego? Ponieważ szybko się rozrastają i są bardzo kolczaste. Żadnemu złodziejowi nie wpadnie do głowy się wspinać tam, gdzie rosną kąciciernie. Ale też właśnie z powodu tych kolców nikt ich nie traktuje jak roślin ozdobnych.
I spojrzał na mnie wyczekująco.
Pochyliłam głowę i powiedziałam, że wychodząc wyrzucę do kosza te kolczaste rośliny, których tak nie lubią.
Ależ chętnie wyrzucę je od razu!
Zakrzyknął ucieszony świekr. Ucieszony, bo zdołał mi taktownie wyjaśnić, dlaczego próba podzielenia się takim bukietem była idiotycznym pomysłem.
Wróciłam więc do domu bez bukietu. I tylko odtąd zastanawiam się, dlaczego nie lubią bugenwilli, a kochają róże? Przecież róże też mają kolce...

2019-05-09

Dżakarandowa Aleja - fotorelacja

Prognoza pogody na majówkę była obrzydliwa: miało lać cały tydzień.
I guzik.
I dobrze! Dzięki temu mogliśmy się wybrać na spacer najobrzydliwszą aleją Kunmingu, piękną tylko raz do roku. Właśnie teraz, gdy kwitną dżakarandy.
To dzieło ZB. W trakcie, gdy ja z zapałem uwieczniałam fioletową mgłę, on zachwycał się wyłącznie łobuzerskim Tajfuniątkiem.
Ja mam robione zdjęcia tylko, jeśli akurat Tajfuniątko na mnie jedzie...
dżakarandom prawie udaje się zasłonić brzydotę budynków przy tej ulicy...
Oczywiście, aleja jest w dżakarandowym czasie bezustannie zakorkowana.
Dlaczego zakorkowana? Bo ludzie jadą baaaaaaardzo powoli, starając się po drodze zrobić nieporuszone zdjęcia...
Aleja nie jest długa, ale spacer trwał dość długo - szukanie ujęć, czekanie, aż przejdą ludzie, aż przejadą samochody, aż słonko wyjdzie zza chmury... Ledwo zdążyliśmy na lunch do naszej ulubionej wegetariańskiej jadłodajni!
To już ostatni wpis dżakarandowy w tym roku. Niedobitki przywiędłych kwiatów straszą wprawdzie jeszcze gdzieniegdzie z drzew, ale dam im już spokój. Zobaczymy się znów za rok!