2015-07-31

lina

Teorię znałam wcześniej. Niejednokrotnie widziałam też efekty. Ale właśnie w Puzhehei po raz pierwszy w życiu widziałam, jak ktoś ręcznie skręca linę. I to z palmowych włókien!
Zahipnotyzował mnie, wiecie? Z kwadrans się na niego gapiłam!

2015-07-30

korzeń 3-7 三七

O specjalnościach rodem z Puzhehei już wspominałam. Najważniejszą jednak zostawiłam sobie na koniec: korzeń 3-7, czyli fałszywy żeńszeń. Na nim bogacą się kolejne pokolenia Yunnańczyków, zwłaszcza od czasu, gdy Amerykanie dowiedzieli się o tym, że "to naprawdę działa!". Paczuszkę z Yunnańskim Białym Lekiem, bazującym właśnie na 3-7, nosiły z sobą Latające Tygrysy - i oni to właśnie rozsławili lek poza granicami Chin.
Oczywiście we wszystkich wioskach w okolicy Puzhehei na pęczki sklepów z dobrze ususzonym 3-7.
Daleko mi było od fascynacji; w Kunmingu fałszywy żeńszeń jest równie łatwo dostępny, a czasem nawet i tańszy. A jednak udało się Chińczykom znów mnie zaskoczyć - podczas spaceru trafiliśmy na wielkie pola dość szczelnie przykryte czarną siatką. Niestrudzenie pilnujący tych pól staruszek powiedział nam, że w środku rośnie właśnie 3-7. Oczywiście MUSIAŁAM wyciągnąć aparat i cyknąć kilka zdjęć:
Odtąd 3-7 będzie mi się kojarzyć nie z aptecznym zapaszkiem, a z błękitem nieba i jezior Puzhehei...

2015-07-29

摸鱼 macanie ryb

W wielu wioskach na południu Yunnanu, a pewnie i we wszystkich co cieplejszych regionach Chin, ujrzymy gospodarstwa, w których znajdują się płytkie niecki wypełnione brudnawą wodą. Przy niektórych nieckach znajdziemy napis 摸鱼池 czyli "staw do macania ryb". Nie do łowienia, jakie znamy - z wędką itd., a właśnie do macania - czyli chwytania ryb gołymi rękami. Te, które napisu nie mają, też do tego służą, ale tylko właścicielowi. Napis zaś jest wskazówką, że za drobną opłatą można do niecki wejść i spróbować chwytania ryb "na niedźwiedzia".
W Puzhehei i okolicy, tak samo jak w okolicach Jinghongu, stawów takich jest bez liku. Mnie się rzuciły w oczy te, przy których napisano, że wstęp kosztuje 15 yuanów (ok. 7 zł), czas nieograniczony, schwytane ryby za darmo/parę yuanów za kilogram można zabrać do domu. Patrzyłam z pewnym zaskoczeniem, że ludzi zakasują nogawki, włażą do stawów i faktycznie po kwadransie mają pełną siatkę drobnicy - małe płotki, karasie, ale też rozmaite gatunki, które pierwszy raz w życiu na oczy widziałam.
Inaczej z rodzinami - tu nikt nie nie spieszył, bo przecież taka zabawa to raj dla dzieciaków! Płacisz 15 yuanów za minimum trzy godziny świętego spokoju, gdy Ty sączysz herbatkę na brzegu, a dzieciaki z piskiem łapią ryby.
Są też takie stawy przy niektórych knajpach - tutejszych wersjach "chłopskiego jadła" - możesz sobie sam złapać rybę, którą kucharz za chwilę przyrządzi.
Jakkolwiek sama rozrywka bardzo do mnie przemawia - dużo bardziej niż wędkarstwo, bo można się ruszyć, a nie siedzieć w jednym miejscu godzinami - tak zamulony i gliniasty stawik to zdecydowanie nie to. Tak właśnie odpowiedziałam ZB na pytanie, czy nie chcę spróbować. On spojrzał na mnie z politowaniem i mówi, że przecież tylko w mętnej wodzie można macać ryby. Co prawda, to nie grzech - w przejrzystej niby widzisz więcej, ale na nieszczęście ryba też Cię widzi. Poza tym ryby lubią się chować w mule i jest ich tam po prostu więcej. Ja jednak kiedyś już swoich sił na tym polu spróbowałam i muszę powiedzieć, że jednak wolę grać w badmintona...
Choć ryb nie pomacałam, muszę uznać istnienie tych stawów za pożyteczne - nauczyłam się zupełnie nowego przysłowia: 浑水摸鱼 czyli macanie ryb w mętnej wodzie to określenie zachowania, gdy w czasie kryzysu/chaosu staramy się wychachmęcić coś dla siebie. Mnie się skojarzyło z tym jak, korzystając z mojej nieuwagi, ZB podkrada polewę czekoladową, która miała być do ciasta, a nagle jest do picia...
Z czasem przysłowie zaczęło żyć własnym życiem. Mówi się tak o tych, którzy się w pracy opierniczają i już o 9:05 zaczynają czekać, aż wybije piąta po południu. Mawia się tak również o uczniach, którzy, niezaopatrzeni w żadną konkretną wiedzę, próbują "wymacać" odpowiedzi na arkuszu egzaminacyjnym...

2015-07-28

huśtawki 打秋千

Lubicie huśtawki?
Ja bardzo. Mimo lęku wysokości uwielbiam się huśtać; trzymam się po prostu mocno i od czasu do czasu zamykam oczy.
Na tradycyjne yijskie huśtawki się jednak nie zdecydowałam.
Choć te i tak są mniej hardcore'owe niż huśtawki ludu Hani...
Na ucho i w absolutnej tajemnicy powiem Wam, że ZB chciał spróbować, ale beze mnie nie śmiał ;)

2015-07-27

regionalne specjały

Rzeczą, której się nauczyłam od Chińczyków, jest przywożenie do domu teczanów. Spolszczyłam sobie chińskie słowo techan 特产, czyli produkt specjalny, produkt regionalny, specjalność regionu, bo to tłumaczenie nie oddaje do końca tego, o co chodzi Chińczykom. W zasadzie bursztyn byłby polską dumą, a cudowne kożuchy - specjalnością naszych górali, prawda? Kiedy jednak Chińczyk mówi "techan", ma na myśli głównie produkty spożywcze. Czyli krakowskim teczanem byłby obwarzanek, a zakopiańskim oscypek.
Każdy szanujący się Chińczyk przywozi z podróży lokalne teczany. Część spożyje sam, część da rodzinie, przyjaciołom i Ważnym Ludziom w prezencie. Ja nie obdarowuję żadnych Ważnych Ludzi (bo nie znam), a i przyjaciół raczej rzadko. Teczany przywożę dla siebie, bo są to najczęściej rzeczy w innych regionach zupełnie niedostępne, albo takie, które w danym regionie po prostu inaczej smakują.
Podstawowym produktem eksportowym powiatu Qiubei, w którym znajduje się Puzhehei, jest tutejsze chilli. Co chwila trafialiśmy na sklepiki, w których sprzedawało się tylko i wyłącznie paprykę i produkty paprykopochodne: sosy, papryczki marynowane, papryczki prażone jak chipsy, mączkę paprykową etc.
Ciekawostką był dla mnie tzw. sos pięciu ziaren, który w większości znanych mi miejsc jest robiony na słodko - może być nadzieniem do ciasteczek albo wręcz pastą fistaszkowo-orzechowo-sezamową do smarowania pieczywa. Tu jednak sos pięciu ziaren był zrobiony oczywiście na bazie chilli:
Papryka, świeża i suszona, była wszędzie. WSZĘDZIE.
Nie ustawałam w poszukiwaniach. Przecież nie samym chilli człowiek żyje. Oczywiście, sprzedawano różne przysmaki z lotosu - a to przepyszne orzeszki, jeszcze w dnie kwiatowym, a to kłącza, a to herbatkę z liści lotosu (podobno dobra na kobiece dolegliwości), no i oczywiście lotosowy kisiel, a także same kwiaty lotosu.
Szukałam czegoś bardziej tutejszego. Przecież yijska nazwa Puzhehei (chińska to tylko fonetyczne tłumaczenie) znaczy "stawy pełne ryb i krewetek" - gdzie więc te frutti di jezioro, ja się pytam?
Ano były. Suszonych krewetek i rybek całe kosze. Uprażone są genialne, dodane do zupy nadają japońskiego aromatu, takie trochę jak dashi.
Oczywiście, krewetki i ryby nie wydawały mi się tak interesujące, jak ludowe stroje Sani...
I kiedy już myślałam, że żadnego innego lokalnego przysmaku nie znajdę, ujrzałam półki wypchane lokalnym boczkiem wędzonym. Ale jak ten boczek był sprzedawany! Aż mi mowę odjęło!
Uroczy sklepik, prawda? ;)
Zaopatrzyliśmy się we wszystko po trochu. Z zupełnie niezrozumiałych dla mnie przyczyn ZB strasznie narzekał na ciężar torby. No przecież jaki sens zabrać ją prawie pustą do domu?...

2015-07-26

Sani 撒尼人

Na 8 milionów reprezentantów ludu Yi ponad połowa mieszka w Yunnanie. Od zawsze mieszkali raczej w górach i raczej daleko od miast - tradycyjnie zajmowali się głównie wypasaniem bydła, myślistwem i rabowaniem podróżnych*. W dodatku powiedzieć "Yi" to trochę tak, jakby powiedzieć "Słowianie" - niby grupa językowa i wierzenia się zgadzają, ale jednak nikt nie wątpi, że Polak od Czecha się jednak czymś różni. Dlatego nie dziwi, że istnieje przynajmniej 6 zupełnie niezależnych i wzajemnie niezrozumiałych języków Yi oraz że poszczególne podgrupy Yi przedstawiają się raczej nazwą własnego plemienia niż ogólnym "jestem Yi".
Nie inaczej jest z ludem Sani, który został zakwalifikowany jako Yi, bo język jest w sumie podobny, bo czczą tych samych bogów itd., ale żaden porządny Sani nie powie o sobie "jestem Yi". Mają własny język, własne stroje, własne tańce, a nade wszystko - mają własne legendy - znana jest przede wszystkim Ashima. O tym pięknym dziewczęciu napiszę jednak kiedy indziej, a tymczasem wracam do współczesnych Sani.
Sani mieszkają przede wszystkim w Kamiennym Lesie i okolicach, a także w południowo-wschodnim Yunnanie. W tym i w Puzhehei, w którym miałam okazję się im poprzyglądać. Zwróciłam na nich uwagę przede wszystkim dlatego, że przyglądałam się ich strojom - kompletnie różnym od Yi znanych mi z Kunmingu czy Chuxiongu.
Oczywiście w domu sobie trochę o nich poczytałam. O tym, że od zawsze panowała u nich swoboda wyboru partnera życiowego - co zadziwia etnicznych Chińczyków, do dziś posłusznych w tej kwestii rodzicom. Wyboru dokonywało się zazwyczaj podczas wielkich świąt, gdy dużo młodzieży wspólnie tańczyło i śpiewało; oczywiście, dzisiaj i oni korzystają z internetu i tym podobnych współczesnych sposobów.
Dawniej każda porządna dziewczyna Sani musiała umieć haftować tradycyjne yijskie hafty. Dziś większość ledwo daje radę zwykłemu haftowi krzyżykowemu. Cóż. Znak czasów. Tak i mężczyźni Sani nie polują już, nie potrafią wabić partnerki słodką grą na flecie czy liściu...
Większość młodzieży była w tych wioskach poubierana na bardzo współczesną modłę; stroje ludowe i charakterystyczne nakrycia głowy z "rogami" czy też "kokardą" widniały głównie na głowach staruszek. Wyjątkiem była obsługa niektórych knajp i hoteli - dla podniesienia autentyzmu nakazano się ubrać w stroje ludowe całej obsłudze. Ta zaś nosiła stroje z raczej umiarkowanym wdziękiem, ku mojemu ogromnemu rozczarowaniu. Z drugiej strony - ja nigdy w życiu nie miałam śląskiego stroju ludowego, nigdy nawet nie widziałam takiego z bliska. Trudno się dziwić, że młodzież woli się ubrać w dżinsy i trampki - ja na co dzień też wolę...
Udało mi się cyknąć zaledwie parę zdjęć. Zwróćcie uwagę na to, jak bardzo kolorowe są te stroje!
Piękne są, prawda? I stroje, i modelki!

*znajomy Yi kiedyś opowiadał mi z dumą, że prawdziwy Yi nigdy nie okradnie nikogo pod osłoną nocy, w tajemnicy. Jeśli będzie Cię chciał okraść, zrobi to z podniesionym czołem, w świetle dnia, z bronią w ręku. Opowiadał z dumą, bo napad z bronią w ręku to przejaw odwagi, a kradzież pod osłoną nocy - tchórzostwa. Zgodnie z tradycyjną moralnością Yi, jeśli masz chrapkę na własność drugiego człowieka, powinieneś mieć wystarczająco duże cojones, żeby mu ją odebrać jawnie.

2015-07-25

Ulubiona chińska piosenka

Dzisiejszy post powstał na użytek akcji "W 80 blogów dookoła świata" (to akcja blogerów zajmujących się różnymi językami i krajami). I zresztą tylko z powodu jakiejś akcji mógł w ogóle powstać. Jakim cudem mogłabym wybrać JEDNĄ ulubioną piosenkę?! Ba! Jakim cudem mogłabym wybrać taką, która za miesiąc czy rok nadal będzie ulubiona?
Jedyna możliwość to wybranie piosenki-klasyki samej w sobie, która, wszedłszy raz do głowy, nigdy już z niej wyjść nie może. Dla mnie taką piosenką jest Tysiąc słów 千言萬語 Teresy Teng 鄧麗君. Zanim jednak przetłumaczę słowa piosenki i pokażę klip, kilka słów objaśnienia.
Czteroznakowy tytuł chiński jest jednocześnie starym chińskim przysłowiem (stare chińskie przysłowia zazwyczaj są czteroznakowe, a Chińczycy bardzo chętnie ich używają). Dokładnie oznacza "tysiąc wyrazów dziesięć tysięcy słów" - czyli potok słów. Często się go używa, by opisać, jak się muszą nagadać przyjaciele, którzy się dawno nie widzieli, albo po prostu do opisu gaduły. W 1973 roku przysłowie wykorzystał znany tajwański piosenkopisarz, Charles Tso 左宏元. Piosenka była częścią ścieżki dźwiękowej do filmu Płyną obłoki (彩雲飛), ale Teresa wkrótce włączyła piosenkę do scenicznego repertuaru, a później - dodała do materiału na płytę. Piosenka stała się wielkim hitem, do tego stopnia, że jeśli przeciętnemu Chińczykowi powiedzieć "tysiąc słów", bezwiednie zacznie nucić właśnie tę piosenkę.


不知道為了什麼
Nie wiem, dlaczego
憂愁它圍繞著我
spowija mnie smutek
我每天都在祈禱
Co dzień wznoszę modły
快趕走愛的寂寞
by odpędzić samotność miłości.
那天起 你對我說
Od tego dnia - powiedziałeś
永遠的愛著我
Już zawsze będziesz mnie kochać
千言和萬語隨浮雲掠過
Tysiąc słów przemknęło z chmurami.

A teraz rzecz najciekawsza: tę piosenkę śpiewały setki chińskich artystów, próbując interpretować ją na setki sposobów. Nigdy jednak nikomu nie udało się uzyskać coveru choćby w ułamku tak pięknego jak oryginał. Minęło czterdzieści lat, w światowej muzyce dokonały się rozmaite rewolucje, ale - Teresa Teng, z jej słodkim głosem i romantycznym, delikatnym brzmieniem - ona była, jest i będzie jedna. Najlepszym sposobem na ładne zaśpiewanie tej piosenki jest po prostu zaśpiewanie jej tak samo jak oryginał...
Z racji pięknego wstępu saksofonowego, weszła ona na stałe do repertuaru mego męża i mojego; z jej też powodu dorobiłam się w Dzikiej Pszczole przydomku "polska Teresa Teng". Szczerze mówiąc - nie zasłużyłam. Jeszcze. Ale się staram :)

Poniżej znajdziecie ulubione piosenki naszych blogerów z innych krajów:
Austria: Viennese breakfast - Austriacka melodia do klaskania
Francja: Français-mon-amour - Moja ulubiona francuska piosenka; Między Francją a Szwajcarią - Nieco o francuskiej muzyce; Francuskie i inne notatki Niki - France - wielki powrót już wkrótce!; Madou en France - La playlist 100% française; Love For France - Dobra francuska muzyka, przegląd osobisty
Gruzja: Gruzja okiem nieobiektywnym - Misza jest super, czyli historia jednej piosenki
Irlandia: W Krainie Deszczowców - Moja ulubiona irlandzka piosenka
Kirgistan: O języku kirgiskim po polsku - Moja ulubiona kirgiska piosenka
Niemcy: Językowy Precel - Moja ulubiona niemiecka piosenka; Niemiecki po ludzku - Moja ulubiona piosenka po niemiecku
Stany Zjednoczone: Specyfika języka - Lekcja idiomów z ulubioną piosenką; Angielski dla każdego - Moja ulubiona piosenka; Head Full of Ideas - Moja (ostatnio) ulubiona piosenka; Papuga z USA - Ulubiona amerykańska piosenka - znowu trochę o Papudze
Tanzania/Kenia: Suahili online - Moja ulubiona piosenka w suahili
Turcja: Turcja okiem nieobiektywnym - Wszystko skończone, czyli taka sobie turecka piosenka
Wielka Brytania: English at Tea - Top 3 wakacyjnych hitów z Wielkiej Brytanii
Włochy: Obserwatore - Azzurro - piosenka zwycięzców; Studia,parla,ama - Moja ulubiona włoska piosenka

Jeśli podoba Wam się ta akcja i chcielibyście dołożyć swoją cegiełkę, zapraszamy do kontaktu: blogi.jezykowe1@gmail.com

2015-07-24

Puzhehei 普者黑

Są takie miejsca, które się kocha, albo się ich nie znosi, nic pośrodku. Kiedy pytałam, czy Puzhehei (wym. Pudżehej) jest piękne, rozmówcy albo rozpływali się w zachwytach, albo mówili, że nie warto w ogóle tam jechać. Kiedy pytałam, na jak długo trzeba tam się wybrać, niektórzy odpowiadali, że najlepiej na resztę życia, a niektórzy, że pół dnia w zupełności wystarczy. Pewnie jednak bym się nie wybrała, gdyby ZB nie dostał trzech dni urlopu. To znaczy: dostał pięć, ale na wszelki wypadek, żeby mu za dobrze nie było, dwa pierwsze w czwartek i piątek, a kolejne trzy już po weekendzie. ZB w weekendy niesie kaganek saksofonowej oświaty, więc wiadomo było, że de facto mamy tylko trzy dni. Na początku lipca. Wtedy, kiedy kwitną lotosy. I właśnie dlatego wiadomo było, że wylądujemy właśnie w Puzhehei, z lotosów słynącego. Marzyłam o tych zalotosowanych jeziorach, po których można płynąć łodzią i dotykać kwiecia, wąchać na żywo kwiaty i liście. Wiecie, na moim ukochanym Szmaragdowozielonym Jeziorze też jest dużo lotosów, ale nie można do nich niestety podejść, pogłaskać, powąchać. Zazwyczaj lotosy się sadzi, żeby było ładnie i nikt nie będzie ich barbarzyńsko niszczył, pływając wśród nich łódką. A w Puzhehei można. Ba! Jest to obowiązkowy punkt wycieczek.
Kiedy więc ZB saksofonował w spokoju, ja nas spakowałam. Gdy ZB wrócił, zaczął narzekać. Że brzydka pogoda (w Yunnanie właśnie trwa pora deszczowa). Że nie udało się kupić biletów na wczesny autokar, a ruszać o południu to zupełnie bez sensu. Że on chce odpocząć, a nie tłuc się autokarem sześć godzin w jedną stronę. Że taki spontaniczny wyjazd na pewno skończy się katastrofą.
Spoiler: skończył się katastrofą. ZB zastanawia się nad wynajmem chatki w tamtych okolicach na każde wakacje.
Zastosowałam metodę terrorystyczną: udawałam, że próbuję pohamować łzy. Pojechaliśmy.
Jak już wspomniałam, Puzhehei jest od Kunmingu oddalone o prawie sześć godzin drogi autokarem. Jeśli złożyć tę informację z ilością kilometrów (niecałe 300), wiemy, że drogi muszą być dość kiepskie. Co gorsza, nie ma bezpośredniego autokaru do tego parku - bo Puzhehei to tak nazwa głównej wioski, jak i całego parku krajobrazowego. Faktycznie, podróż jest uciążliwa*. Ale u jej kresu czeka na nas ponad 300 pagórków, ponad 80 jaskiń i ponad 54 jeziorek, w większości z sobą połączonych. Całość na około 1400-1500 m.n.p.m. Zjawisko krasowe a kraśne. A między tym wszystkim - maleńkie wioseczki mniejszości Zhuang, Miao i Yi, pola ryżowe i kukurydziane, ogrody i plantacje sanqi, czyli fałszywego żeńszenia - głównego produktu eksportowego regionu. Ja... ja po prostu MUSIAŁAM tam pojechać, rozumiecie chyba?!
Można się zniechęcić podróżą. Można się zniechęcić turystycznością wioski Puzhehei - wypełnionej świeżo wybudowanymi hostelami, hotelami i knajpami. Można się zniechęcić ceną biletu - 200 yuanów za jazdę bryczką, pływanie łódką w kapoku z dziesiątkami innych turystów i powierzchowne obejrzenie paru jaskiń. Można stwierdzić, że hałas, komercja i wszystko niewarte funta kłaków.
A można pojechać do którejkolwiek z dziesiątek wioseczek tam rozsypanych. Można znaleźć tubylca, który za parędziesiąt yuanów chętnie nas zabierze własną łódką na wycieczkę do jaskiń, do których, jak twierdzi dyrekcja parku, nie ma wstępu. Można obiadać z miejscowymi, jedząc zieleninę skwapliwie zbieraną na pobliskich dzikich polach i nie wybrzydzać, że smakuje inaczej niż w Kunmingu. Można zamiast bryczką wybrać się na wycieczkę perpedesem i przez cały dzień nie zobaczyć ani pół turysty. Można stracić oddech z zachwytu nad wyrastającym z wody lasem, nad pięknem ukształtowania terenu, nad zachodem słońca nad jeziorem i nad smakiem arbuza, który jest sto razy bardziej arbuzowy niż w mieście. Można patrzeć, jak lokalna młodzież niespiesznie rozkłada wędki, drugim okiem obserwując pasące się kozy czy bubalus bubalis (czy Was też urzeka naukowa nazwa bawołu? :D). Jak matka, z dzieckiem przytroczonym do pleców, zbiera świeżo złowione raki i ślimaki, by je potem sprzedać do restauracji po 20 yuanów za kilo. Można z żalem patrzeć, jak starsze kobiety piorą bieliznę przy brzegu, a w prowizorycznej "wannie" usypanej z kamieni tuż obok nich myje się młoda dziewczyna. Raki długo tam już nie zostaną, ale ciężko rozmawiać o ekologii z kimś, kto żyje podobnie do przodków i nie umie sobie nawet wyobrazić, że mógłby żyć inaczej.
Są miejsca, które się kocha, albo się ich nie znosi. Ja wybrałam pokochanie Puzhehei i okolic z dobrodziejstwem inwentarza. Dla narzekających rada - można spróbować ominąć turystyczność i komercję, by się nacieszyć Puzhehei oglądanymi z zupełnie innej strony.
Dziś kilka pierwszych zdjęć, tak na zachętę, ale o Puzhehei pojawi się jeszcze przynajmniej kilka postów.
*teraz podróż jest krótka i przyjemna - szybką koleją jedzie się zaledwie godzinkę-półtorej.

2015-07-23

Małpi Król powrócił! 大圣归来

Z pewnym dystansem podchodzę do filmów, które podobają się Chińczykom. Jeśli któryś mi poleca jakiś film (zwłaszcza nowy), zazwyczaj okazuje się, że ziewam do zwichnięcia szczęki. Oczywiście, są wyjątki. Oczywiście i tak próbuję - ja po prostu lubię oglądać filmy, czasem bawiąc się świetnie nawet na tych kiepskich. Jest to zresztą jedno z nielicznych hobby, których nie dzielę z ZB - on ziewa nawet na porywającym Batmanie, dawno więc zrezygnowałam z prób przekonania go, że X Muza ma mu cokolwiek do zaoferowania.
Poszłam więc do kina sama. Poszłam zaś do kina, bo po pierwsze 3D nadaje się tylko na duży ekran, po drugie nie będę sobie przecież odmawiać przyjemności pójścia do kina tylko dlatego, że Najlepszy z Mężów akurat nie lubi. Po trzecie, może i nie najważniejsze, ale znaczące, pracuję raczej popołudniami i wieczorami, a poranki w kinach są dwa razy tańsze. Dobrze się składa, prawda? Po czwarte zaś - film poleciła mi nie tylko banda Chińczyków, ale i Piekielna Fantazja. Trzeba było pójść.
Okulary 3D, wielki ekran, w całej sali dokładnie osiem osób. Idealne warunki.
Nie czekałam na historię z niecierpliwością - Małpi Król jest w chińskiej i japońskiej tradycji postacią tak oklepaną, a jego przygody były ekranizowane tak wiele razy, że niby co nowego można było wymyślić?
No i tu mnie właśnie zaskoczyli.
Nie porwała mnie animacja - widziałam lepsze (choć smok jest ucieleśnieniem idei chińskiego smoka w mojej głowie). Nie porwało mnie poczucie humoru - duża część żartów była niespecjalnie wysokich lotów. Nie porwała mnie nawet sama historia - dziecko, bohater, misja, oczywiście zakończona sukcesem - żadna nowość. Zachwycił mnie za to główny bohater, który z szachraja i szaławiły zmienił się w...
Nie będę Wam psuć przyjemności. Zobaczcie nowego Sun Wukonga, śmiejcie się i płaczcie we właściwych momentach, kompletnie innych niż zauważane przez Wasze dzieci. Bawcie się dobrze!

2015-07-22

活 relacja między życiem a pracą

Znak życia 活 (huó) to jeden z dość podstawowych znaków języka chińskiego, więc poznaje się go na początku "chińskiej drogi". Może dlatego po prostu nie zwróciłam uwagi na to, że znak ten służy również do opisu... pracy. Dowody?

细活 - praca wymagająca zręczności i drobiazgowości
重活 - ciężka praca
粗活 - ciężka praca fizyczna
庄稼活 - żniwa
干活儿 - pracować
木活 - stolarka
绝活 - specjalna umiejętność
忙活 - być bardzo zapracowanym
农活 - praca na polu
接活 - przyjąć zlecenie
针线活 - szycie
杂活 - prace dorywcze
苦活 - ciężkie, trudne prace

Oczywiście, większość Chińczyków się nad tą leksykalną ciekawostką nie zastanawia. Gdy zapytać, czy praca jest dla nich tym samym, co życie, zaprzeczą gorliwie. A jednak... Czasami mam wrażenie, że właśnie z powodów językowych Chińczycy są tacy przedsiębiorczy i pracowici. Praca to życie. Życie to praca.
I oto kolejny dowód na to, że ZB nie jest prawdziwym Chińczykiem - on jest głęboko wewnętrznie przekonany, że życie to żarcie, muzyka i radość, a nie żadna praca. Wspominałam już, że go kocham, prawda?



2015-07-21

Dzika Pszczoła

Ledwo ponarzekałam, że nigdy nie widziałam, by Scena Smoczej Chmury była jakoś wykorzystywana, a wylądowali na niej zakręceni ludzie z Dzikiej Pszczoły. Oczywiście nie po to, by śpiewać tradycyjną yunnańską operę, tylko żeby roznieść publikę w pył ekscentrycznymi wykonaniami chińskiego popu.
Na jednym z planów Nasz Prywatny Celebryta, Xie Yong 谢勇 (serce wzdraga się przed przetłumaczeniem jego imienia na Dziękujemy-Za-Odwagę), konferansjer i wokalista, którego chińska wersja Speak Softly Love rozkłada mnie na łopatki. Jest on naprawdę bardzo lokalny, bo właściwie nieznajdowalny w internecie, chociaż nawet nagrywał płyty, a mało który związany z kulturą Yunnańczyk o nim nie słyszał. Kocha on, gdy ZB mu akompaniuje (nie dziwię się wcale).
Muszę powiedzieć, że scena jest naprawdę ok. Sensownie podświetlona i nagłośniona, spełnia doskonale swe zadanie. Myślę, że dzikopszczela banda pojawi się tam jeszcze wiele razy.
A po koncercie... poszliśmy oczywiście do Dzikiej Pszczoły, bo gdzieżby? Za mało nam było wspólnej radości muzykowania. Swoją drogą, to znamienne, że w chińskim na określenie radości i muzyki używa się jednego znaku: 樂, który wprawdzie inaczej czytamy jako radość (lè), a inaczej jako muzykę (yuè), ale jednak.
Rzadko piję alkohol - latka nie te. Jeśli już, to kieliszek wina albo odrobinkę nalewki. No ale podali holenderskie piwo, więc umoczyłam jednak dziób... Oczywiście się upiłam. Oczywiście zostałam wykorzystana. Z pełną aprobatą ZB (świnia). Mianowicie: Lokalny Celebryta wetknął mi mikrofon do ręki i wygonił na scenę. A gitarzysta nie pozwolił odejść.
Coś się odblokowało. Za szczenięctwa śpiewałam całymi dniami, marząc o Karierze. Za studenctwa zarabiałam głosem czas jakiś, ale mi przeszło. Było parę epizodów, był mój ukochany chór, w którym ładowałam akumulatory wiele, wiele lat, ale - trochę o tym zapomniałam. Na ile pasji naraz można mieć czas? Zawsze coś kosztem czegoś. W Kunmingu nie mam chóru, nie mam przyjaciół od śpiewania...
Ano.
To już mam.
I teraz znów chodzę po domu, śpiewając całkiem stare piosenki i ciesząc się jak dziecko z każdego wypadu do Dzikiej Pszczoły.