2012-11-30

Co to jest wzruszenie?

Wzruszenie to jest uczucie, które pojawia się, gdy jesteś na drugim końcu świata, a Twoi przyjaciele
- Iranka, która jest pół-Rosjanką, pół-Turczynką, Chińczyk, który należy do grupy etnicznej Tujia, oraz drugi, który jest mieszanką grup etnicznych Bai i Lahu - przygotowali dla Ciebie tort urodzinowy z takim napisem:

2012-11-29

złota polska jesień

Pytanie: Gdzie się podziewa złota polska jesień, gdy znika z Polski?
Odpowiedź: przyjeżdża do Kunmingu na ferie zimowe.
Pytanie: skoro w Kunmingu trwa złota polska jesień, skąd wiadomo, że to ferie zimowe, a nie jesienne?
Odpowiedź: ponieważ przyleciały tu przezimować mewy...

2012-11-27

domowe tofu 家常豆腐

Nie, nie będę opisywać procesu produkcji tofu. To jest nazwa potrawy - takie "pierogi babuni", że po prostu coś jest po domowemu zwie się po chińsku 家常 i właśnie takie typowe tofu usmażyłam wczoraj dla ZB. On tofu lubi. Ja w zasadzie nie bardzo przepadam za tofu, z wyjątkiem "skórki tofu" wrzucanej do gorącego kociołka, no ale niech tam.
I wiecie co? Wyszło mi na tyle dobrze, że... no, nie przerzucę się z mięsa na tofu, ale mogę sobie czasami zastąpić.
Składniki:
*tofu
*czosnek bulwiasty 韭菜, tyle ile tofu, tak na oko :)
Dodatki:
*świeże chilli albo jakaś mała spiczasta papryczka
*kilka ząbków czosnku
*sól
*mąka ziemniaczana (niekoniecznie)
Wykonanie:
1) Tofu umyć i pokroić w kostkę, niezbyt małą. Umyć szczypior czosnku bulwiastego i pociąć go na kawałki długości kciuka. Papryczkę umyć i pokroić w krążki. Z czosnku zdjąć łupki i rozdziabać.
2) W woku rozgrzać olej i usmażyć na nim tofu tak, by nabrało złotawego koloru, po czym wyjąć tofu łyżką cedzakową i odsączyć je z oleju.
3) Ponownie rozgrzać olej i usmażyć na nim papryczkę i rozdziabany czosnek. Gdy zaczną pachnieć, można dorzucić tofu i czosnek bulwiasty. Usmażyć w ruchu, dodając sól i ewentualnie zagęstnik.

2012-11-24

Park Zachodniej Wspaniałości 西華園

W zachodniej części Kunmingu, tuż przy osiedlu, na którym mieszkamy, znajduje się Park Zachodniej Wspaniałości 西華園. Ponieważ jest blisko, nigdy jeszcze w nim nie byłam tak na dłużej - jeśli nie liczyć zimowego epizodu kilka lat temu, gdy park był jeszcze nieodremontowany. Całe szczęście nasza ukochana uszkarnia* jest tuż koło niego. Dlatego zrobiwszy zakupy mogliśmy znienackowo wstąpić do parku. Nic o nim nie wiedziałam poza tym, że słynie z orchidei. Cóż, teraz pora nieorchideowa (spóźniliśmy się z miesiąc, a następna okazja dopiero na wiosnę), nie te kwiaty cieszyły nasze oczy. Ale, jako że dawny ten ogród w 1998 roku został powtórnie rozplanowany, mogliśmy podziwiać jesienne barwy Kunmingu.
Powolny spacer kamiennymi ścieżkami uzmysłowił mi, dlaczego od pierwszego wejrzenia ten park pokochałam. Było tam... cicho. Oczywiście, przyszliśmy w dzień powszedni, w porze, o której zwykli śmiertelnicy jeszcze pracują, więc cisza nie powinna nas dziwić. Każdy jednak, kto widział jarmarczną atmosferę Parku Szmaragdowozielonego 翠湖公園 albo Parku Wielkiego Widoku 大觀公園, zrozumie, o co mi chodzi.
W wielu miastach w Chinach część małych parczków jest darmowa, druga część biletowana. Zazwyczaj biletowanie zależy nie tylko od powierzchni, ale przede wszystkim od popularności i obecności zabytków. W Kunmingu, niezależnie od typu, parki są schronieniem emerytów – niezliczone pawilony pełne są staruszków śpiewających operę pekińską, ćwiczących grę na erhu bądź taichi-ujących. Zwłaszcza płatne parki są przepełnione – a to dlatego, że nie tylko autobusy są dla emerytów bezpłatne, ale i wejście do parku nic w Kunmingu nie kosztuje. Dlatego jeżdżą staruszkowie po Kunmingu szukając fajnych miejsc do spotkań towarzyskich – i hałasują wprost niemożebnie.
Tutaj było cicho. Park jest położony w miłej okolicy, ale nie jest niczym szczególnym w porównaniu choćby z Parkiem Wielkiego Widoku, który jest położony dosłownie odrobinę dalej. Poza tym jest bezpłatny, czyli będąc emerytem się w żaden sposób nie korzysta. No i najważniejsze – w dni wolne od pracy park ten zalewa morze ludzi. Matki z dziećmi (park jest wygodny nawet dla wózków, co w Kunmingu jest dość niezwykłe) czy całe rodziny piknikujące na dużych polankach nie stanowią upragnionego towarzystwa dla hałaśliwych, ale jednak nieco spokojniejszych staruszków. No i zmora chińskich parków – mały lunapark, serwujący dyskotekową muzykę, który odbiera resztkę chęci do życia. Dlatego jeśli do parków, to tylko w dzień powszedni.
Co w tym parku wartego obejrzenia?
Ano niewiele. Oczywiście, są małe stawy,
pawiloniki w chińskim stylu,
to, co zwykle w chińskich parkach. Wyróżnia się tylko brama wejściowa,
utrzymana w stylu mniejszości Bai, która jednak nie wystarczy, jeśli szukacie atrakcji. Natomiast jeśli szukacie spokoju – to jest właśnie to miejsce. Łagodny powiew pozwala drzewom rozmawiać; powietrze warte jest zaczerpnięcia głębokiego oddechu, jesienne ciężkie złoto szuka odbicia w taflach wód...
Będę tam wracać :)
*miejsce, w którym można kupić świeżo ulepione uszka

2012-11-23

興隆寺 Świątynia Dobrobytu

Do położonej w górach świątyni poszliśmy tylko dlatego, że zaczarował mnie ten widok:
Nauczyciel Li wie, że nie jestem buddystką, więc stwierdził, że prowadzenie mnie do buddyjskiej świątyni to perły przed wieprze (jeśli chodzi o idiom polski), albo wręcz granie na lutni dla krów (對牛彈琴, co dokładnie oddaje nasz idiom, choć jest tradycyjną przypowiastką chińską); zabiłam go jednak trochę wiedzą na temat buddyzmu, więc jednak tam poszliśmy. I zostaliśmy pół dnia, bo to jest świątynia z klimatem i tym wszystkim, co powinna prawdziwa świątynia posiadać. Poza tym, trzeba się było nacieszyć tym pięćdziesięciogroszowym biletem wstępu, prawda?
Najważniejsza świątynia w Chuxiongu powstała w latach 1378-9, oczywiście etapami, początkowo też nie pod dzisiejszym mianem miała się nazywać Świątynią Strzeżenia Szczęścia 守吉寺, ale jeszcze przed oficjalnym otwarciem najwyższy kapłan poprosił ówcześnie panującego cysorza o wymyślenie lepszej nazwy. Hmmm... To takie typowe dla bogatych, tylko dobrobyt im w głowie, mnie się tam bardziej podobała ta nazwa ze szczęściem... To całe wykańczanie świątyni i proszenie o nazwę trwało dość długo - wszystko udało się ukończyć w 1384 roku - zapewne głównie za sprawą mocno hojnych cesarskich darów.
Dary nie przetrwały. Rewolucja Kulturalna skutecznie ograbiła Chiny z kultury; nasza świątynia i tak miała się nieźle, bo nie został z niej kamień na kamieniu, tylko zmieniono ją w szkołę. Dopiero po 1987 roku zaczęto obiekt traktować z powrotem jako świątynię.
Czci się w niej wiele aspektów Buddy: Budda Sakjamuni, Budda Nieograniczonego Światła Amitabha, leczniczy budda Bhajszadźja a także nieskończeni buddowie tajscy i birmańscy znajdują tu swe schronienie.
Z zabytków najważniejsze są: Jadeitowy Budda, Stary Zegar i inne takie. Oczywiście nie wolno tam robić zdjęć.
Obecnie w świątyni znajduje schronienie około 30 mnichów, którzy mają co robić - obszar jest ogromny, przybywających po poradę ludzi też dużo. Nie będzie przecież przyjmował ich opat, który jest zajęty obowiązkami członka lokalnego rządu...
Mnie zachwyciły miejsca odpoczynku. Warto było się wspinać pod mocno stromą górę dla takiego spokoju, ciszy i kontemplacyjnego nastroju.
Cudowny był wróżbita czekający na klientów jeszcze przed schodami wejściowymi:
Uwielbiam też modlitwy wypisywane na czerwonych wstążkach i wieszane na drzewach:
Ta o życzeniach zdrowia dla Mamy jest szczególnie ładna :)
Pochodziłam sobie po obiekcie, przyjrzałam się buddom i znowu trochę przystopowałam. Tak, jestem szczęśliwa. Czyż nie o to chodzi?

2012-11-21

Park Bagienny Xihua 西華濕地公園

Powiew świeżości i czystego, skondensowanego piękna, jak na tradycyjnych kaligrafiach chińskich - góry, woda, pola i łąki rozpostarte aż po horyzont. Powietrze świeże i rześkie, aż dla samego oddychania warto tu przybyć. A przecież są jeszcze zachody słońca i wiatr, i szum fal, i falujące zboże, i... bagna.
Położony na zachodnim brzegu Jeziora Dian, u stóp góry Bogini Miłosierdzia Guanyin czyli Góry Awalokiteśwary, daleko od cywilizacji wyznaczanej ilością ludzi, ale blisko do cywilizacji biorąc pod uwagę, że miejsce jest tuż obok wypaśnej autostrady, park bagienny Xihua jest jednym z moich ukochanych miejsc w Kunmingu.
Hmmm... w Kunmingu... trochę się rozpędziłam. Wprawdzie dociera tu autobus międzymiastowy linii 33, jadący do Ust Morza 海口, ale park jest już bliżej tego drugiego miejsca, Kunming zostawiając szczęśliwie na drugim brzegu jeziora. Powiedziałam, że dociera autobus - to też jest pewne uproszczenie. Z autobusu trzeba jeszcze drałować godzinkę, żeby dojść do bram parku, więc najlepiej tu przyjechać jednak autkiem.
Wejście do parku jest oznaczone... ekhm menhirem z wykutą nazwą. Jeśli jednak nie znajdziecie głazu, poznacie park po tym, że zamiast ordynarnych ścieżek będziecie mieć pod stopami drewniane bądź bambusowe estakadki/molo,
które was przeprowadzą przez park nad jezioro. A tam... tataraki, pałki i cibory kołysane wiatrem, kaczeńce z rzęsą wodną zakłócające spokojne odbijanie się chmur w wodach jeziora
i to wrażenie, że można przeskoczyć barierkę, bo ziemia wygląda na solidną. Przecież ptactwo się tam swobodnie przechadza!
Dlaczego tam jest tak pięknie?
Sama tego nie rozumiałam. Przecież w Kunmingu sporo jest pięknych parków, chociażby przy świątyniach, albo i nad samym Jeziorem Dian. Dlaczego akurat to bagno?
Powody są dwa: brak ludzi i natura. Brak ludzi związany jest z niedogodną komunikacyjnie lokalizacją. Natura zaś - to prawdziwa natura. Nie te chińskie mosteczki, śmeczki, pawiloniki, bździki, tylko to, co tam było pierwotnie. Nikt nie zmienił bagien tak, żeby pasowały do fengshui - i to właśnie pokochałam.
No dobrze, jest i trzeci powód. Jest tam pięknie o każdej porze roku, każda barwi krajobraz innemi barwami. Moje zdjęcia są wiosenne i to sprzed ponad dwóch lat
(ach, jaka byłam wtedy piękna, młoda i niezamężna!...); jesiennych nie mam, bo aparat mi się zdematerializował był; nic to. Okazji jeszcze wiele :)
W okolicach jest sporo "chłopskiego jadła", można się za niewielkie pieniądze posilić. Przy okazji można też skoczyć do położonej niedaleko Świątyni Srebrnego Morza 銀海寺, a gdyby ktoś zamarudził i miał nie zdążyć wrócić do domu, właśnie koło świątyni najłatwiej znaleźć nocleg.
Moje ukochane moczary, czekajcie na mnie!
A tu jedna fota dla Mamy: to stary wędkarz siedzi nad jeziorem :) I choć wędkę już mu dawno ktoś ukradł, zapatrzył się on był na piękno tej okolicy i tak już został...

2012-11-19

kosteczki Ośmiu Skarbów w paście 八寶醬丁

Jeśli w chińskim przepisie mowa po prostu o paście, to znaczy (w 9 wypadkach na 10), że chodzi o gęstą i ostrą pastę ze sfermentowanej soi - pastę douban 豆瓣醬. Jeśli użyjemy tej pasty do dosmaczenia potrawy, w 9 wypadkach na 10 będzie ona smaczna.
Do rzeczy:
*duży ziemniak, pokrojony w kosteczkę, jak do żuru albo i mniejszą :) A teraz czary-mary: ilość ziemniaczanych kosteczek stanowi nasz punkt odniesienia jeśli chodzi o ilości innych składników. Dokładnie tyle samo dodać:
*wieprzowiny - dowolnej, jak kto lubi - chuda, tłusta, gulaszowa czy szynka, każda się nada, też w kosteczkę
*groszku zielonego
*kukurydzy
*papryki czerwonej (ja wymieszałam z zieloną, bo akurat taki miałam kaprys) w kosteczkę
A poza tym:
*słodka pasta mączna (ta, w której się macza kawałki kaczki po pekińsku, anglojęzyczny opis daje wiki)
*sól
*można dodać obrane krewetki, ja zapomniałam ;)Jeśli tak, to obtoczyć w mące ziemniaczanej
*bulion bądź woda
*i oczywiście królowa balu - pasta douban.
1)przygotowanie składników: pokrojone w kostkę mięsko w jednej miseczce, pokrojone ziemniaki w drugiej, pokrojona papryka plus groszek i kukurydza w trzeciej. Ewentualne krewetki można dorzucić do ziemniaków.
2)Rozgrzać wok, a potem w woku olej.
3)Wrzucić pastę douban na gorący tłuszcz - uwaga, będzie strasznie dymić i szczypać w oczy, dodać słodką pastę mączną, ziemniaki, krewetki i mięso. Smażyć cały czas mieszając, by składniki pokryły się pastą i zniesurowiały - dlatego tak ważne jest, żeby były pokrojone w kostkę - im mniejsze, tym szybciej pójdzie.
4)Dodać paprykę, kukurydzę i groszek. Zamieszać.
5)Dodać bulionu bądź wody - nie za dużo. To wszystko ma być w paście, a nie w sosiku! Jeśli wcześniej niespecjalnie dokładnie odcedziliśmy groszek i kukurydzę, to być może to wystarczy.
6)Chwilę pogotować, nie rozgotować na śmierć zieleniny.
7)Można dodać soli do smaku - ale ja uważam, że pasta douban jest wystarczająco słona.
Można na przykład w domu nie mieć słodkiej pasty mącznej. Ja w takim wypadku dodaję trochę miodu wymieszanego z sosem sojowym - nie to samo, ale wzbogaca smak.
Starajcie się nie dać za dużo wszystkich składników. Ja kiedyś ten błąd popełniłam i okazało się, że mój wok jest za mały, żeby wszystko obsmażyć tak jak trzeba. Rozciapało mi się to danie, a przecież nazywa się "Osiem Skarbów" a nie "Multikolorowa Ciapaja"...

2012-11-17

słomiana jagoda



Jak widać, strawberry to nie truskawka, przynajmniej w Chinach. Tutaj tak nazwano czarny kardamon, czyli 草果. Skąd pomyłka?
草果 cǎoguǒ - czyli czarny kardamon po rozbiciu na części pierwsze to "trawa" 草 cǎo i "owoc" 果 guǒ, więc pomyłka wydaje się całkiem zrozumiała. W dodatku ponoć w niektórych chińskich dialektach na truskawkę faktycznie mówi się 草果 cǎoguǒ, choć jest to słowo całkowicie niesłownikowe (a ja się z takim użyciem jeszcze nigdy nie spotkałam). Jak więc powinna nazywać się truskawka? Oczywiście 草莓 cǎoméi. Pamiętajcie jednak, że z kolei ta nazwa ma drugie dno: tak się na Tajwanie mówi na... malinkę.

2012-11-15

彝族草鞋 Yijskie łapcie z trawy

Dawno, dawno temu ludowi Yi przydarzyła się wojna z innym szczepem. I choć Yi to junacy bez bojaźni, liczni niczym mrówki wrogowie zdawali się niepokonani i powoli zmuszali Yi do wycofywania się w wysokie góry. By posiać strach w sercach wrogów, mądry wódz Yi uciekł się był do fortelu: kazał mianowicie swoim żołnierzom wyplatać łapcie z trawy. Cóż w tym takiego przerażającego? Ano, kazał im wyplatać łapcie dwukrotnie większe od przeciętnej stopy męskiej, a potem rozrzucać je wzdłuż dróg. Gdy drugiego dnia je przyuważyli szpiedzy nieprzyjacielskich wojsk, przerażeni wrócili do obozu, opowiadając o wsparciu, jakie otrzymali Yi ze strony olbrzymów - bo któż poza olbrzymami ma tak wielkie stopy?! Chcąc nie chcąc zwolnili wrogowie tempo, żołnierze nieskorzy byli bowiem do zmierzenia się z olbrzymami. Dało to Yi chwilę wytchnienia i czas na wymyślenie knifu, który pozwoliłby im ujść z życiem.
Wódz postawił na ogień. Z nadejściem nocy rozpalono wielkie ognisko, wokół którego maszerowali yijscy wojownicy. Dla kurażu śpiewali sprośne piosenki i tańczyli, coraz weselsi, coraz bardziej pełni animuszu. Zobaczywszy to, wrogowie pierzchli. Przecież gdyby Yi bali się starcia, nie tańczyliby i nie śpiewali wokół ogniska aż do pierwszej jutrzenki...
Taka to historia o yijskich łapciach z trawy obiła mi się o uszy; szukałam ich długo i bezskutecznie, bo Kunming już zbyt światowy na takie wiejskie obuwie. Ale w Chuxiongu można je dostać wszędzie, za mniej więcej półtorej złotego. Oczywiście w normalnych, ludzkich rozmiarach :)

2012-11-13

Lang Xianping 郎咸平

Chiny są drugim co do wielkości rynkiem towarów luksusowych na świecie. Jednocześnie towary luksusowe to tylko 30% wszystkich towarów, które Chińczycy kupują. Czyli de facto siła nabywcza towarów luksusowych w Chinach nie jest wcale tak wielka, ba, jest za mała. Dlaczego? Po pierwsze: Chińczycy (jako naród) są biedni, mało zarabiają. Po drugie, ceny są za wysokie.
Dlaczego zarobki są tak niskie?
Weźmy wszystkie zarobki w danym państwie i podzielmy je przez PKB, a potem porównajmy wyniki. Najlepiej jest na Zachodzie, w Japonii, Australii i Kanadzie. Jeszcze Argentyna i Meksyk się jakoś trzymają, potem Filipiny i Tajlandia, Iran, Turcja... Gdzie w tym wszystkim są Chiny?
Cóż. Na szarym końcu.
No a średnia pensja? W Niemczech najwyższa, za godzinę średnio 30 dolarów. Chiny są nawet za Tajlandią (2$/h), z niecałym dolarem za godzinę. Żeby nadrobić ten ewidentny brak, wygrywamy w innej dziedzinie: czasu pracy. Rocznie musimy przepracować 2200 godzin. W takich Stanach na przykład pracują zaledwie 1610 godzin rocznie, ale i tak są pracusiami w porównaniu z choćby Holandią, w której rocznie trzeba pracować zaledwie 1389 godzin.
Tak więc chińscy robotnicy zarabiają najmniej na świecie, a jednocześnie najwięcej na świecie pracują.
Następna kwestia: wytwarzać musimy tanio (inaczej wielkie firmy zabiorą się z Chin i pójdą gdzieś, gdzie jest tańsza siła robocza, zabierając milionom ludzi pracę), ale kupować produkty musimy drogo - bo przecież nikt przy zdrowych zmysłach nie będzie tanio sprzedawać, jeśli może drogo. Mówiąc jeszcze dosadniej: dlaczego wielkie firmy jeszcze w Chinach siedzą? Bo niszczymy środowisko, marnujemy zasoby i eksploatujemy do granic siłę roboczą. Na życzenie Zachodu niszczymy samych siebie - tym skuteczniej, im bardziej jesteśmy "nowocześni", "otwarci", "przedsiębiorczy". Naszymi zasobami, naturalnymi i ludzkimi, bogaci się Zachód.
Kolejna rzecz: zamiast się naprawdę bogacić i rozwijać, naprawiamy mosty i drogi - co, owszem, daje pracę tysiącom ludzi, ale tak naprawdę nie poprawia ich sytuacji ani odrobinę; jest wręcz marnowaniem potencjału. Jednocześnie pogłębiają się coraz szybciej różnice między bogatymi a biednymi, co zawsze pogłębia konflikty społeczne.
Następnym problemem są ceny, absolutnie niewspółmierne do zarobków. W Stanach bilet do kina to 1/400 przeciętnych zarobków, w Korei - 1/350. W Chinach - 1/20. Tak przeliczając, bilet kinowy jest w Chinach dwudziestokrotnie droższy niż w Stanach. Tak samo, garnitur od Armaniego to 30 tysięcy yuanów - w Stanach taki sam garnitur jest o połowę tańszy, choć przecież przeciętne zarobki są tam dużo wyższe! Nowa Nokia w Chinach kosztuje 300$,a w Stanach 85$. Ale mniejsza o te drobiazgi, pomówmy o cenach mieszkań. W takim Pekinie są podobne do cen tokijskich - a zarobki przeciętnego mieszkańca Pekinu to przecież 1/10 zarobków tokijczyka. Pomyślcie: w Stanach można zarobić 4000$ miesięcznie, kawa kosztuje 1&, za 500$ można kupić niezły komputer, a wystarczy 50$ żeby zaprosić kilkoro przyjaciół na obiad. O takim życiu przeciętny Chińczyk może tylko pomarzyć - a przecież dla Amerykanów to normalka.
Trzeba więc zapytać: dlaczego nasz czas pracy jest od ichniego dłuższy, a jednocześnie życie o tyle cięższe? No właśnie dlatego, że poza życiowymi koniecznościami typu ryż, wieprzowina itd., cała reszta "luksusowych" produktów jest po prostu od ichnich droższa.
Jednocześnie nasze zasobne państwo na własne życzenie marnuje zasoby. Budują setki kilometrów autostrad, które stoją puste. Coż z tego, że wydane pieniądze, że autostrada, że ludzie mieli pracę? Jedyną drogą jest wspomaganie przedsiębiorczości własnych obywateli. Pieniądz rodzi pieniądz. Trzeba dać pieniądze ludziom, ułatwić im zakładanie firm. Będą zarabiać i inwestować, żeby zarabiać więcej, a gdy zarobią więcej, znów inwestować, bo chęć i możliwość wysokich zarobków będzie ich prowadzić. A za ich inwestycjami będzie rosła konsumpcja i ogólny dobrobyt.
Podniesienie zarobków przy jednoczesnym obniżeniu cen to jedyna możliwość, by ludzie żyli i pracowali w szczęściu i spokoju, by spokojnie wiązali koniec z końcem.

(na podstawie tekstu: Dlaczego nasze życie jest takie trudne? 我们的日子为什么这么难? z dnia 15 października 2012 roku)

Urodzony na Tajwanie Larry Hsien Ping Lang to jeden z niewielu ekonomistów, którego lubi mój Pan i Władca. Wykładający na Chińskim Uniwersytecie w Hongkongu Lang często krytykuje politykę i gospodarkę - wsławił się stwierdzeniem, że "w ciągu 5000 lat swej historii chińskie społeczeństwo nie było nigdy tak zepsute jak teraz", przy okazji obnażając głupotę i niekompetencję czołowych "geniuszy" od wszystkiego w chińskim rządzie. Dlatego chińscy spece mówią, że brak mu logiki i wiedzy, o dobrym wychowaniu nie wspominając.
Problem w tym, że większość jego przewidywań się sprawdza, a wytłumaczone na chłopski rozum zawiłości gospodarcze stają się przejrzyste i ciężko się do nich przyczepić. Dlatego Chińczycy, którzy nie wierzą w odgórne pienia o wspaniałości chińskiej gospodarki często i z lubością go cytują, narzekając na brak kontaktu z rzeczywistością chińskiej "góry"...

2012-11-11

茨菰 strzałka wodna

Strzałka wodna to kolejna bylina, która z kompletnie dla mnie niezrozumiałych przyczyn nie jest w Polsce spożywana. U nas się ją tylko ogląda. Grrrr... W Chinach jej bulwa jest jedną z tradycyjnych potraw noworocznych. W Kunmingu i okolicach jada się ją jednak również teraz - jest dostępna w prawie każdym supermarkecie i na wszystkich targach.
Bulwa jest trochę podobna do ziemniaka zarówno w smaku, jak i w wyglądzie.
Jako, że występuje właściwie w całych Chinach, dorobiła się wielu nazw lokalnych: łaskawy grzyb 慈菇, trawa jaskółczego ogona 燕尾草, białoziemny kasztan 白地栗 itd.
Zgodnie z chińską medycyną działa przeciwzapalnie, uzdatnia płuca i usprawnia przepływ qi - czyli jest moim prywatnym panaceum, z racji tego, że u mnie szwankują górne drogi oddechowe.
W całych Chinach spożywa się je przyrządzone na trzy podstawowe sposoby: smażone, w zupie i tzw. czerwonym sosie. Dla Yunnanu charakterystyczne są natomiast... chipsy strzałkowe, robione dokładnie tak jak nasze ziemniaczane - po pokrojeniu bulwy na plasterki smaży się je w głębokim tłuszczu, aż będą chrupiące.
Są PYSZNE!!!
ZB i ja wrzucamy często strzałki do gorącego kociołka, wtedy nabierają naszego ukochanego ostrokwaśnego smaku...

2012-11-09

Guokui 鍋盔/锅魁

Jest to przekąska charakterystyczna dla prowincji Shanxi 陝西, Gansu 甘肅 i Hubei 湖北, acz często spotykana w innych regionach. W Kunmingu wszyscy twierdzą, że guokui jest z Syczuanu i w ogóle nie znają shanxiańskiej wersji. Pierwotnie guokui miały tylko jedno zastosowanie – babcie dawały go wnukom z okazji ukończenia pierwszego miesiąca życia. Później jednak poszli Chińczycy po rozum do głowy i przestali karmić guokuiami niemowlęta i zaczęli się sami nimi obżerać ;) Wyglądająca jak mały, cienki placek przekąska jest warta spróbowania (a w moim wypadku również nałogowego spożywania).
Skąd się guokui wzięły w Shanxi?
Za dawnych, dobrych czasów panowania cesarzowej Wu Zetian, za czasów budowy mauzoleum Qianling, ogromna ilość robotników pracować musiała od świtu do nocy. W miejscu budowy nie było zaś ani kuchni polowych, ani żadnego innego miejsca, w którym można byłoby coś ugotować. Dlatego gdy jeden z dzieciaków wykopał w ziemi dziurę, powsadzał chrust i podpalił ogień pod hełmem wypełnionym mąką z wodą, wszyscy podchwycili ten pomysł. Tak wypiekane placki nazwano, nie bez słuszności, guokui – czyli hełmogarnkowymi ;)
W każdym regionie guokui wyglądają i smakują odrobinę inaczej. Na przykład guokui z Shanxi są grubaśne, po wypieczeniu się je rozkrawa i wsadza do środka nadzienie trochę na zasadzie naszych hamburgerów bądź hotdogów (najczęstszym nadzieniem jest jednak nie mięsko, tylko pasta chilli ewentualnie samo chilli w oleju). U mnie są sprzedawane głównie te syczuańskie, w które jeszcze przed smażeniem wpakowuje się mieloną wieprzowinę bądź wołowinę, doprawioną cebulką bądź chilli i dopiero potem smaży na ogromniastej płycie.
Te guokui mają inną niż shanxiańskie historię. Powiada się, że powstały wtedy, gdy Zhuge Liang trenował w Syczuanie żołnierzy. Miejsce treningu nazywano "wioską żołnierzy" 军屯, a głównym żołnierskim pożywieniem były właśnie guokuie. Żywili się prostymi w przyrządzaniu plackami po to, żeby nie marnować energii na gotowanie i żeby każdy żołnierz był w pełni samowystarczalny :)
Ja tam bym mogła się guokuiami żywić lata całe, więc wcale się nie dziwię, że tak je całe Chiny pokochały. Ale niech mi już nikt nie wmawia, że tylko białasy i ludzie z północy uwielbiają potrawy mączne, bo ostatnio co drugą przekąskę chińską mam mączną... ;)

2012-11-07

gruszki - drogocenne perły

六月六啃梨核,七月七桃梨甜如蜜 (szóstego dnia szóstego miesiąca gryziemy pestki, siódmego dnia siódmego miesiąca brzoskwinie i gruszki słodkie są jak miód) – to powiedzenie starych kunmińczyków do dziś nie traci na aktualności, pokazując bardzo dokładnie, kiedy można znaleźć dojrzałe owoce. W tamtych czasach, choć pierwsze gruszki trafiały na targi w okolicach szóstego miesiąca księżycowego (lipiec-początek sierpnia), jednak dopiero miesiąc później następował prawdziwy wysyp. W Kunmingu zaś tymi najpopularniejszymi i najliczniejszymi owocami były właśnie brzoskwinie i gruszki. Wśród setek odmian gruszek najulubieńszymi były gruszki pochodniowe (火把梨), wielkie żółte gruszki (大黄梨), gruszki wschodniomorskie (海東梨) i gruszki perłowe (寶珠梨), przy czym te ostatnie, uprawiane w miasteczku Trybutowym - Chenggongu 呈貢, były zdecydowanie najsławniejsze. Podobno wyhodował je dawnymi czasy mnich o imieniu Perła i stąd ta nazwa.
Nie dziwię się wcale, że cieszą się taką popularnością. Sama je kocham nad życie i od momentu pojawienia się ich na rynku aż do ostatnich biednych sztuk pożeram codziennie. Mały wieczorny rytuał: jakoś dwie-trzy godziny przed pójściem spać, kiedy ZB ogląda wiadomości, a ja fejsbukuję albo skajpuję, ZB siedząc w salonie obiera dla mnie gruszkę lub dwie i kroi na malutkie kąski, po czym przynosi na talerzyku wraz z widelczykiem deserowym. Sam zjada tylko ogryzki, biedak... Rozkoszujemy się ich smakiem: są bardzo soczyste i delikatne, a po przekrojeniu skórki wydobywa się z nich delikatnie miodowy aromat.
Dawnymi czasy chłopi specjalnie zostawiali ten typ na drzewach aż do momentu zżółknięcia skórki, gdy były tak dojrzałe, że sok z nich kapał i tak wielkie jak miseczki do ryżu. W Kunmingu zaczynały pojawiać się w okolicy Święta Środka Jesieni, droższe od innych, ale chętnie kupowane jako prezent środkowojesienny.
Dla prawdziwych Kunmińczyków nadejście pory brzoskwiń i gruszek po dziś dzień oznacza jedno: trzeba wybrać się do sadów w Chenggongu, żeby zbierać gruszki. Dawniej śpiewano o tym pieśni; dziś, chociaż w każdym sklepie owocowym można dostać te owoce, i to jak rok długi, młodzi i starzy całymi rodzinami wybierają się do ogrodów na rwanie. Tak samo jest zresztą w kwietniu z wiśniami i w zimie z truskawkami – a ilość ludzi spieszących, by własnymi dłońmi pozrywać soczyste i świeże owoce jest wprost niewyobrażalna. W Polsce czasem tak wygląda grzybobranie – więcej ludzi, niż grzybów, a i tak wszyscy się cieszą. Różnica polega na tym, że za każdy zebrany kilogram w Chinach się słono płaci właścicielowi ogrodu...
Wróćmy do dawnego Kunmingu.
Nie kursowały jeszcze wtedy regularne autobusy do Chenggongu, a tym bardziej metro, które sprawiło, że Chenggong stał się de facto częścią Kunmingu, więc trzeba się było wybrać pociągiem. Przy wejściu do ogrodu każdy płacił 20 groszy i to dawało mu prawo zrywać i jeść prosto z drzew ile wlezie. Nie można jednak było owoców wynieść, trzeba było wszystkie spożyć na miejscu. Niedozwolone też było marnowanie typu ugryzienie kilku kęsów i porzucenie owocu. Oczywiście, najbardziej cieszyły się z takiej akcji dzieciaki – choć przecież to właśnie one nie były w stanie zjeść zbyt dużo. Pamiętam, jak kiedyś na Węgrzech poszliśmy do takiego sadu brzoskwiniowego – też można było zjeść na miejscu dowolną ilość, pod warunkiem, że się przynajmniej 2,5 kilo kupiło. Problem w tym, że gdyśmy się już obżarli brzoskwiniami w sadzie, wszyscy dostawali mdłości na sam widok brzoskwiń, które potem spokojnie sobie zgniły w naszych pokojach...
Innym typem ukochanej przez Kunmińczyków gruszki była gruszka krucza 烏梨, której skórka, jak pewnie sobie wyobrażacie, była czarna. Ba, nie tylko skórka – również miąższ był czarnawy. A jednak w smaku była bardzo słodka - kolor tych gruszek nie był bowiem naturalny – były to po prostu lekko sfermentowane gruszki wschodniomorskie, słodkie i alkoholowe.
Można też było natrafić na gruszki gotowane – ponacinane, gotowane bez dodatków, były tak słodkie, że skórka ich stawała się lepka. Na oba te typy nie zdarzyło mi się trafić, choć słyszałam, że znów zaczęły się pojawiać.
Nie żałuję ich braku. Udało mi się trafić na dobry czas, kiedy gruszki perłowe z Chenggongu zaczęły znowu być smaczne. Kilka lat temu ludziska narzekali, że teraz te gruszki to, panie, pestek więcej niż miąższu, a miąższ, tfu, cholera, to jakby się piasek gryzło. Poniekąd mieli rację: trudne lata rewolucji kulturalnej, maoistowskiego szału itd. spowodowały, że nie było komu zadbać o jakość gatunku. Po pierwsze, gatunki się starzeją – jeśli się nie szczepi, nie żeni z innymi, po jakimś czasie słabną i przestają być tak wspaniałe. Po drugie, zaczęto je przedwcześnie sprzedawać – a głupi ludzie je kupowali – smak jednak nie mógł dorównać prawdziwie dojrzałym gruszkom. I tak w Kunmingu, dawniej sławnym gruszkami, zaczęły się pojawiać importowane gruszki z północy – a to perfumowe (香水梨), a to kacze (鴨梨), wypierając gruszki rodzime. Kilka ostatnich lat to próby przywrócenia kunmińskim gruszkom należnej im pozycji – szczepienie, właściwa opieka, zrywanie w dobrym czasie. Są pyszne – nawet jeśli starzy kunmińczycy twierdzą, że to nie to samo...
Dlatego tak się wzruszyłam i ucieszyłam, gdy świekr wręczył mi siatkę pełną prawdziwych gruszek perłowych z Chenggongu, które własnoręcznie zrywał w sadzie przyjaciela, specjalnie dla mnie.
O, gruszko z Chenggongu, towarzysz mi aż do późnej jesieni, a niestraszne mi będą kunmińskie deszcze i mrozy!

2012-11-05

naan 饢 نان‎

W poniedziałki wracam z pracy na piechotę. Po pierwsze, tych 40 minut spacerkiem sprawia mi przyjemność, po drugie po drodze mam ukochany targ oraz sklepik z wietnamską kawą, której ZAWSZE jest za mało, a po trzecie zawsze trafiam na coś nowego.
Tym razem trafiłam na Ujgurów. Sam widok nie jest nowy - przecież uwielbiam ich pilaw, szaszłyczki jagnięce, leghmen czy pieczone pierogi samsa. Zazwyczaj jednak szłam do ujgurskiej knajpki, w której zanabyć mogłam te pyszności; dziś pierwszy raz miałam okazję zobaczyć mały teatrzyk z Ujgurami w roli głównej.
Godzina jedenasta. Ludzi coraz więcej, bo zbliża się pora karmienia, a w pobliżu jest targowisko. Na chodnik tuż za parkingiem dla skuterów wtacza się stragan na kółkach, jakich w Chinach wiele. Dwóch Ujgurów rozbija obóz; wycierają z kurzu metalową stolnicę, a po zdjęciu przykrywki z części drugiej zaczynają rozpalać ogień w tak zakamuflowanym piecu tandoor. W przeciwieństwie do spotykanych coraz częściej w knajpach, ten piec nie jest gazowy, a opalany węglem drzewnym. Temperatura na razie niska, chłopiec stojący przy stolnicy nie spieszy się z przygotowywaniem imponderabiliów: małej poduszeczki przykrytej ręcznikiem, dwóch misek - w jednej sezam, w drugiej sezam z cebulką, długich metalowych prętów z haczykami na końcu no i wielkich siat z przygotowanym wcześniej ciastem drożdżowym.
Z pieca zaczyna bić przyjemne ciepło - za chwilę jednak z czoła starszego Ujgura, odpowiedzialnego za pieczenie chleba, zacznie kapać pot; temperatura w tandoorze może sięgać 400 stopni, a on cały czas musi sprawdzać, który z chlebków już się upiekł.
Chłopiec wyciąga małe kulki z ciasta i zaczyna je rozgniatać i wałkować na podsypanej mąką stolnicy.
Po uzyskaniu okrągłego placuszka ozdabia go dziurkując
przy pomocy małej pieczątki z bolcami. Teraz kładzie placuszek w misce z sezamem czy też sezamem i cebulką;
gdy przyprawy się przylepią, placek bierze na warsztat starszy Ujgur. Układa placek na poduszeczce i wygina brzegi tak, by się lepiej przyczepiły do ścian już buchającego gorącem pieca. Wkłada poduszeczkę z ciastem do pieca i buch! o ściankę z taką mocą, by się chlebek przylepił.
Pieczenie trwa kilka minut, ciasto rośnie w oczach. Już po chwili można je wydobyć z pieca przy pomocy prętów z hakami;
gorący chleb parzy palce, ale jego niebiański smak nie pozwala się tym przejmować. Sezamowo-cebulowa rozkosz...
Po chińsku chleb wabi się nang,
co po rozpracowaniu znaku na części pierwsze oznacza jeść tak, by napełnić się po brzegi jedzeniem. Czyli, w wolnym tłumaczeniu, wpieprzać bez opamiętania. Biorąc pod uwagę niebiański smak naan, wcale się nie dziwię, że został tak właśnie przez Chińczyków nazwany...
W pół godziny po rozłożeniu straganu, wokół naszego przenośnego tandooru roi się od ludzi.
Kupują naan hurtem, po 4-5 sztuk. Tak samo, jak ja...
Naan pochodzi z Persji, ale spotkać go można w całej Azji, do Birmy włącznie. Składniki, bez których nie można się obejść to mąka pszenna, woda, drożdże i tłuszcz - zazwyczaj masło. Można dodać mleko bądź jogurt, ale to jest opcjonalne. Problem w tym, że bez tego pieca, w którym pieczenie trwa zaledwie kilka minut, zrobienie takiego chleba jest niemożliwe. Próbowałam. Wychodzi inaczej, nie jest taki miękki i puszysty, bo pieczenie w dwustu stopniach musi trwać dłużej. Tak więc, choć można w domu wykonać podróbkę, będzie to zaiste tylko podróbka...
W Chinach pojawił się naan prawdopodobnie wraz z Ujgurami, dawno temu, kiedy wszyscy nie-Chińczycy byli traktowani jak barbarzyńcy - stąd dawna nazwa chleba: 胡餅 - barbarzyńskie ciastko. Przez te dwa tysiące lat w literaturze cały czas pojawiają się ujgurskie chleby w różnych odsłonach - w Chinach pełniły rolę sucharków, czyli niepsującego się jedzenia, którym można się obeżreć ;) Jak dawno temu to było? Cóż, podczas wykopalisk w Turpanie natrafiono na naan pochodzący VII wieku, pochowany by karmić zmarłego. Podobno dzisiejsze wyglądają identycznie...
Idę zrobić sobie kanapki na naanie...

2012-11-02

楚雄市峨碌公園 Park Wzniosłych Kamyczków w Chuxiongu

Daleko na zachodnim krańcu miasta (co biorąc pod uwagę rozmiary miasta nadal nie stanowi przeszkody nie do pokonania), na zboczach góry Elu (Wzniosłych Kamyczków ;)), radosna zieleń otula maleńkie pawiloniki (na przykład Starożytny Górski Pawilon, który zresztą faktycznie jest dość stary i niedawno odnowiony; Nauczyciel Li twierdzi, że się w nim bawił, jak był mały, a to było dawno temu...),
a chłód bijący z lustra stawu pozwala się cieszyć jesiennym upałem.
Najwyższa z gór wznosi się na prawie 1950 m.n.p.m, więc i spacerek może zmęczyć; las jest bujny, choć widać, że większość drzew jest młoda. Jeśli jednak wejść głębiej w wijące się ku szczytom wąskie ścieżki, natrafić można na okazy, których grubość pnia wskazuje na sędziwy wiek - znaleźć tu można i drzewa herbaciane, i pistacje, i moją ukochaną sosnę yunnańską, o której jeszcze opowiem. Niedawno powstał "pawilon wodny" lilii wodnych 荷花樓水榭,
przy którym zmarnowałam pół dnia na cykanie fotek; jest też miniogród zoologiczny z biednymi jelonkami na betonie,
małe obserwatorium astronomiczne i piękna Świątynia Dobrobytu, o której jeszcze napiszę. Zabytkowe części parku są powoli odnawiane; tworzy się nowe obiekty, jak park kamelii (powinniśmy wrócić u schyłku zimy, kiedy kamelie kwitną...).
W całym parku pełno przebierańców. A, nie, to nie przebierańcy - to miejscowi Yi zbierają się, by wspólnie pośpiewać i potańczyć.
Ale jednak są to poniekąd przebierańcy - zamiast tradycyjnych bucików z materiału zwykłe szpilki,
zamiast wypaśnych szerokich spodni - dżinsy. Atmosfera jednak przypomniała mi, jak w dawnych, dobrych czasach tańcowałam w yijskiej wiosce na końcu świata...
I jeszcze jedno: yijska stylizacja. Patrzcie, jak bardzo różnią się te dwa lwy: jeden jest yijski,
drugi chiński.
Szkopuł w tym, że lwy w ogóle nie znajdują się w yijskim panteonie, właściwie park winien być upstrzony tygrysami...