Przeczytałam wspaniałą książkę dla dzieci - w odpowiednim czasie podrzucę ją Tajfuniątku, bo zdecydowanie warto. Nie sądziłam tylko, że uda mi się ją wpleść w azjatyckiego bloga. A jednak! Choć autorka, Katherine Paterson, jest Amerykanką, urodziła się w... Chinach, jako córka misjonarzy. Tu spędziła pierwsze lata życia, a jej pierwszym językiem był chiński. Wyjechali z Chin, gdy zaczęła się wojna z Japonią. Nie koniec jednak na tym! Po studiach chciała wracać (również jako misjonarka) do Chin, jednak Chiny w owym czasie nie wpuszczały obcokrajowców, a już z całą pewnością nie misjonarzy. Pojechała więc do Japonii, gdzie poza misjonarzowaniem starała się poznawać kulturę Japonii i Chin.
Co mnie tknęło, by sprawdzić, czy aby nie ma jakichś związków?
Jedna z postaci drugoplanowych wspomina w JEDNYM zdaniu o studiach w Japonii. Takie rzeczy trzeba sprawdzać :)
PS. Filmu nie oglądajcie, jest denny. Znikły wszystkie smaczki i została tylko goła historyjka.
Na pewno pamiętacie pierwszą "żabią" potrawę, którą Wam przedstawiłam. Żabki skaczące po kamieniach czyli połączenie młodego bobu i twardego yunnańskiego koziego sera jest absolutnym cudem. Dziś jednak przed Wami żabki z nefrytowymi kolumnami, czyli połączenie młodego bobu z chrupiącymi, soczystymi łodygami czosnku - jedna z bardzo tradycyjnych yunnańskich potraw.
Składniki:
porcja młodego bobu
pęk świeżych łodyg czosnku 蒜苔
czerwona papryka pokrojona w kawałki - głównie dla koloru
sól
Wykonanie:
Bób podsmażyć bądź poddusić na niewielkim ogniu, żeby nie był całkiem surowy.
W międzyczasie łodygi połamać na kawałki długości kciuka. Jeśli nie da się ich połamać, to znaczy, że się nie nadają, bo są stare i łykowate. Wtedy zróbcie z nich pesto ;)
Gdy bób jest już prawie, prawie, dodać łodygi czosnku i smażyć dalej.
Dodać paprykę i odrobinę soli, solidnie wymieszać w woku i już można podawać.
Dzisiejszy wpis powstał w ramach współpracy z japonia-info.pl oraz enesaj.pl czyli pod egidą Unii Azjatyckiej.
Znany również jako Niezniszczalny 无伤 lub Nosorożcopies 犀犬, ziemny wilk jest, cóż za zaskoczenie, wilkiem mieszkającym pod ziemią. Na początku ma postać psa o białej sierści. Później jednak ze względu na nietypową dietę (zjada ludzkie zwłoki) zmienia się w człowieka z psim łbem. Po wielu latach starań może przybrać ludzką postać. Spotkanie z nim bardzo źle wróży. W Księdze Jin pojawiła się informacja o generale Sun Wuzhongu, który usłyszał psie ujadanie spod ziemi. Wykopał dwa białe psy, samca i samicę i je przygarnął, ale jakiś czas później one zdechły. A potem generał Sun został zamordowany przez generała Huan Xuana*. W innych kronikach pojawiają się bardzo podobne opowieści - skowyt spod ziemi, przygarnięcie białych psów, ich śmierć i później śmierć ich właściciela. Nie wiem tylko, czy umierają dlatego, że te psy zobaczyli, dlatego, że przygarnęli, czy dlatego, że pozwolili im umrzeć?
Tutaj poczytacie o inugami, japońskim psim duchu opiekuńczym, a tutaj o psie w kulturze chakaskiej.
Właśnie owocuje brusonecja, zwana także morwą papierową tudzież papierówką chińską. Papierówką nie od jabłek tylko od papieru, ale o tym później.
Jest kuzynką morwy, występuje w Azji, a także jest uprawiana na innych kontynentach. Najłatwiej ją rozpoznać po owocach, które wyglądają, jak pomarańczowe maliny, które ktoś potraktował siłą odśrodkową i się rozstrzeliły. Jak inne morwy, te również są jadalne i słodkie, a także niemożebnie brudzą chodniki, które są obecnie wprost upstrzone pomarańczową mazią. Co ciekawe, jadalne są również liście - mogą się nimi żywić świnie, krowy, owce, króliki czy jelenie, a także... ludzie - ci ostatni jednakowoż tylko po obrobieniu liści termicznie.
Jednak to nie dla owoców się je sadzi - z racji tego, że jako owoce szalenie delikatne i nietrwałe nie nadają się do uprawy na sprzedaż. Dostarczają jednakowoż innych surowców: z ich kory i łyka można zrobić zarówno papier, jak i płótno (zarówno w Japonii, jak i w Chinach nadal się z brusonecji robi papier czerpany). Sadzi się je także jako drzewo ozdobne - stąd w całym Kunmingu pomarańczowe placki. Oczywiście, jak każda porządna roślina w Chinach, również i brusonecja jest wykorzystywana w medycynie (z kory robi się leki przeciwgorączkowe i przeczyszczające), a drewno doskonale nadaje się do celów stolarskich. Nawet korzeniom nie przepuszczono - dzięki nietypowej budowie mogą być wykorzystywane jako lina.
Dzisiejszy wpis powstał w ramach współpracy z japonia-info.pl, czyli pod egidą Unii Azjatyckiej.
Dziś kolejne Święto Duchów. Jednak już od dwóch tygodni płoną ofiary dla nich w wyznaczonych miejscach. Oczywiście, następnego dnia resztki są skrupulatnie sprzątane przez miejskich sprzątaczy.
Szkoda tylko, że smogu się nie da tak szybko zneutralizować. Przez tych parę dni znów się będzie najgorzej oddychać...
Dziś jednak nie o samym święcie - już przecież o nim pisałam. Dziś o duchach, które nie są duchami. Innymi słowy: o tym, co można stworzyć przy pomocy słowa 鬼. Oznacza ono, w zależności od kontekstu, ducha, demona, diabła. Może też być przymiotnikiem: przeklęty, okropny, ale też sprytny, przebiegły, cwany, bystry, no i - może być sufiksem określającym osobę od czegoś uzależnioną lub mającą jakąś wadę. I właśnie przy tym ostatnim znaczeniu się dziś zatrzymamy.
膽小鬼 [胆小鬼] dǎnxiǎoguǐ - tchórz. Dosł. demon małej odwagi
小鬼 xiǎoguǐ - chochlik, urwis, gagatek, łapserdak - mówi się tak głównie o psotnych dzieciach. Dosł. mały demon
To wszystkie demony-niedemony, które dziś przytaczam, jednak wyobraźnia Chińczyków jest pod tym względem nieograniczona. Każda wada czy choćby słabostka może zostać wyśmiana przez dodanie demona.
Tutaj poczytacie o japońskim diabelskim pierwiastku.
Dzisiejszy wpis powstał w ramach współpracy z japonia-info.pl oraz enesaj.pl, czyli pod egidą Unii Azjatyckiej.
Na początku bardzo mi w Chinach brakowało... rzodkiewki. Ostrej, ale też słodkiej, chrupiącej, świetnej na kanapki i do awanturki. Z czasem pogodziłam się jednak, że tutaj na targu znajdę tylko białą rzodkiew - giganta, jedna sztuka to kilo albo i dwa. Na kanapki idzie kilka plasterków; z reszty robię rosół z rzodkwią, a jeśli jest za gorąco na zupy, doskonałym rozwiązaniem jest sałatka.
Składniki:
biała rzodkiew, starta na tarce o grubych oczkach albo pokrojona w cienkie słupki tasakiem
sól
delikatny ocet - ryżowy, jabłkowy czy mango
cukier
chilli - świeże albo w płatkach, w zależności od stopnia ostrości, jaki tolerujecie
zielenina - najlepiej świeża kolendra, ale może też być cebulka
czosnek
Wykonanie:
Startą rzodkiew natrzeć solą i poczekać, aż puści sok.
W zależności od tego, ile soli użyliście, trzeba przepłukać lub zostawić w świętym spokoju i tylko odcisnąć wodę.
Pozostałe przyprawy dodać po uważaniu - ja dodaję zaledwie odrobinę cukru, ale za to ładnych kilka ząbków czosnku; lubię kolendrę, więc daję, ile mam. Znacznie poprawiła się też moja tolerancja względem rzeczy pikantnych, więc dorzucam kilka posiekanych drobno chilli wraz z pestkami. Łagodnego octu nie trzeba żałować - niech przełamie ostro-słodki smak sałatki.
Wymieszać i gotowe!
Tutaj znajdziecie przepis na japońskie tataki, a tutaj jest lagman.
Dzisiejszy wpis powstał w ramach współpracy z japonia-info.pl, czyli pod egidą Unii Azjatyckiej.
Dziś wiewiórki i tygrys. Jednak u mnie wyjątkowo nie jako potwory rodem z opowieści z dreszczykiem, a z... dziecięcej rymowanki - wyliczanki, która ma jeszcze tę zaletę, że można przy jej pomocy nauczyć dziecko, ile właściwie posiada ono paluszków u każdej rączki i stópki ;)
一二三四五,
1 2 3 4 5
上山打老虎。
[Idziemy] w góry, polować na tygrysa
老虎没打到,
z tygrysem się nie udało
打到小松鼠。
ale udało się upolować małe wiewiórki.
松鼠有几只?
Ile tych wiewiórek?
让我数一数。
Niech no policzę
数来又数去,
Jak by nie liczyć,
一二三四五。
1 2 3 4 5.
Istnieją też inne wersje, jednak dużo mniej rozpowszechnione:
一二三四五,
1 2 3 4 5
上山打老虎,
[Idziemy] w góry, polować na tygrysa
老虎没在家,
Tygrysa nie ma w domu
打个电话找找他,
zadzwonię do niego
老虎老虎你在哪,
"tygrysie, tygrysie, gdzieżeś?
我找你好辛苦
Strasznie się napracowałem, żeby cię złapać!"
I jeszcze taka:
一二三四五,
1 2 3 4 5
上山打老虎。
[Idziemy] w góry, polować na tygrysa
老虎不在家,
tygrysa nie ma w domu,
放屁就是他.
a on puścił bąka.
Wyliczanki jak to wyliczanki - sensu w nich mało, ale mają być śmieszne. Tylko, że ten purnonsens jest odpowiedni raczej dla starszych dzieci. Tajfuniątko dziś się z tych wierszyków śmieje, ale gdy była mała, gdy usłyszała, że zamiast tygrysa zostaną zabite wiewiórki, jej rozdzierający płacz było chyba słychać na drugim końcu świata...
Tutaj poczytacie o strasznej japońskiej wiewiórze.
Daleko, daleko w Henanie powstała zupa, która z czasem zawojowała całe Chiny, stając się przekąską, popitką, a nawet śniadaniem w rozmaitych częściach Chin. W różnych miejscach łączy się ją z rozmaitymi dodatkami: niektórzy robią ją na bogato, z wołowiną lub baraniną, albo przynajmniej z klopsikami; w innych miejscach jest podawana jako bieda-zupa tylko z jajkiem, skórką tofu czy glutenem; tam, gdzie się ją jada na śniadanie, podaje się ją z długim "pączkiem" youtiao czy też nadziewanymi bułeczkami na parze baozi. Mowa tu o pieprznej zupie hula 胡辣湯/糊辣湯, która wyróżnia się na tle innych znanych mi chińskich zup przede wszystkim tym, że jest aż czarna od pieprzu.
Kiedy nasza zupa została wymyślona? Pieprz pojawił się w Chinach dopiero za czasów dynastii Tang, więc legendy o tym, jak to już starożytni Chińczycy się nią raczyli, należy włożyć między bajki. Bardziej prawdopodobne jest, że została stworzona względnie zyskała na popularności za Songów, kiedy to lekarze chętnie włączali ostre przyprawy do potraw, żeby ożywić krew i wspomóc trawienie. Ci zaś, którzy lubili i mogli korzystać z życia, potrzebowali pożywnych i aromatycznych zup, żeby szybciej wyleczyć kaca.
Ale wróćmy do legend. Ponoć kiedyś właśnie jako lekarstwo wylądowała ta zupa na stole mingowskiego cesarza; kucharz dostał recepturę od starego mnicha, ale ją tak poprawił, że smak był niebiański, godzien syna niebios. Zupa została ochrzczona "cesarską", ale gdy dynastia upadła, kucharz się przeniósł do małego henańskiego miasteczka wraz ze swoją zupą, która została tam przechrzczona na hula.
Zupę tę podaje się gorącą; powinna zakręcić nam w nosach, olśnić mnogością składników, nasycić - bo powinna być gęsta prawie jak kleik, a na koniec - winna na długo pozostawić w naszych ustach posmak pieprzu. Nie osiągniemy tego, próbując pieprznych "gorących kubków", chociaż takie istnieją. Trzeba pójść do małej jadłodajni - śniadaniarni, pierogarni, baodzarni - tam, gdzie podają prawdziwą, swojską pieprzną zupę. Oto moja ulubiona, z zaprzyjaźnionej makaroniarni:
Składa się z rosołu zagęszczonego skrobią, uszaków bzowych, skórki tofu, cienkiego makaronu ryżowego bądź sojowego, kwiatów liliowca i drobinek mielonego mięsa. Miseczka takiej zupy kosztuje 1-2 złote, a ktoś o nierozepchanym żołądku może się nią spokojnie najeść.
Dzisiejszy wpis powstał w ramach współpracy z japonia-info.pl, czyli pod egidą Unii Azjatyckiej.
Do ślimaczego plemienia należą... ludzie. Chodzi mianowicie o takich, którzy bogacą się po to, by kupić dom. Nie: pracują, a pewnego dnia ich stać na dom i wtedy może go kupią. Ślimacze plemię to ci, którzy odejmą sobie od ust i będą donaszać ubranie po babci, a nawet wezmą kredyt we frankach, byle tylko szybciej kupić własne mieszkanie. Może być małe jak skorupka ślimaka (蜗居) - byle było własne. Dotyczy to zwłaszcza ludności, która napłynęła do większych miast w poszukiwaniu lepszego życia - przyjechali na studia albo do pierwszej lepszej pracy i chcą już zostać w dużym mieście, a czasem także ściągnąć doń resztę rodziny, choćby za cenę ogromnych wyrzeczeń. Kiedy im się to udaje, stają się ślimakami i czują się o klasę lepsi od mrówek 蚁族, które gnieżdżą się w wieloosobowych wynajętych kwaterach, w warunkach urągających ludzkiej godności, a przede wszystkim higienie i w pocie czoła pracują na miskę ryżu naszego powszedniego. Nic zresztą dziwnego, że czują się lepiej - mając mieszkanie, nie potrzebują już niczyjej pomocy. To znaczy - tak myślą. W głowach wielu młodych Chińczyków posiadanie mieszkania rozwiąże wszystkie problemy. Po pierwsze: będą mieć miejski meldunek, czyli dostęp do dobrych szkół, dobrych szpitali i tak dalej. Po drugie: staną się bardzo atrakcyjni na rynku matrymonialnym. Po trzecie: wreszcie będą mieć swoje miejsce na ziemi i wolność od rodziców, którzy dużo bardziej niż w Polsce wtrącają się w życie dzieci.
A jednak powoli pnące się w górę ślimaczki dobrze wiedzą, że ich pensje nie będą rosły aż tak szybko, jak ceny mieszkań w dużych miastach:
密密麻麻的高楼大厦 找不到我的家
Aż gęsto od wieżowców, ale mojego domu nie widać
在人来人往的拥挤街道浪迹天涯
Więc włóczę się po zatłoczonych ulicach
我身上背着重重的壳努力往上爬
Dźwigając na plecach ciężką skorupę, z wysiłkiem pnę się w górę
却永永远远赶不上飞涨的房价
Nigdy nie mogąc nadążyć za drastycznym wzrostem cen mieszkań.
给我一个小小的家 蜗牛的家
Dajcie mi malutki dom, ślimaczy dom
能当风遮雨的地方不必太大
Niechby mnie tylko chronił przed wiatrem i deszczem, nie musi być duży
给我一个小小的家 蜗牛的家
Dajcie mi malutki dom, ślimaczy dom
能安抚疲惫的空间不必害怕
Bym miała gdzie odpocząć i nie musieć się bać
给我一个小小的家只是小小的家
Dajcie mi malutki dom, malusieńki dom
一个属于自己温暖的蜗牛的家
Należący do mnie, ciepły ślimaczy dom.
Kiedyś o poszukiwaniu sposobu na to, by wreszcie mieć własny dom, powstał serial. Nazywał się on oczywiście Dom Ślimaka 蜗居. Już kiedyś o nim pisałam.
Tutaj poczytacie o pewnym olbrzymim japońskim ślimaku.
Już to kiedyś czytałam, jestem pewna. Przypominają mi się strzępy, fragmenty, ale nie aż tak dużo, żeby odbierało mi to przyjemność zagłębiania się w lekturze. Poza tym - zmieniając język, w którym czytam, siłą rzeczy poniekąd czytam całkiem od nowa.
Jestem zachwycona.
Po pierwsze - religią. Elementy kultury chrześcijańskiej czy żydowskiej są tak wspaniale wplecione w te opowiadania, tak cudownie budują zupełnie fantastyczne światy, że aż się nie chce wierzyć. Albo raczej - aż się CHCE wierzyć.
Po drugie - właśnie skończyłam opowiadanie o tym, jak nauczenie się nowego języka zmieniło świat i życie pewnej osoby, matki dotkniętej tragedią. I choć chiński różni się zdecydowanie od kosmickiego (hmmmm... bo ja wiem, czy tak zdecydowanie?...), to istnieje pewna przekładalność tego uczucia na moje doświadczenia językowe.
Po trzecie - jeśli szukacie czegoś na wskroś azjatyckiego, to nie tutaj. No ale przecież 姜峯楠 musiał wylądować na azjatyckiej półeczce mimo wszystko.
Dzisiejszy wpis powstał w ramach współpracy z japonia-info.pl, czyli pod egidą Unii Azjatyckiej.
Znak gór wygląda po chińsku jak góry. Oczywiście, jednocześnie jest kluczem/pierwiastkiem innych górzystych, wysokich i stromych znaków oraz nazw własnych związanych z górami, np.
崦 yān - nazwa góry w Gansu
岌嶪 jíyè - wysoki i stromy
崖 yá - klif
Oprócz tego możemy jednak znaleźć górę w znakach cokolwiek... zaskakujących.
岳 yuè - najwyższy szczyt pasma górskiego, ale też... teściowie
崴 wǎi - skręcić kostkę [pewnie podczas wycieczki w góry]. Najprawdopodobniej słowo wzięło się z 崴子 wǎizi - zakrętu na drodze, rzece, w górach
嶡 guì - górzysty, ale wymawiany 嶡 jué - typ ofiarnego naczynia
嵌 qiàn - urywisty, chropowaty, ale też: inkrustować, wtapiać, osadzać
岵 hù - góra pokryta roślinnością, ale też miejsce zamieszkania czyjegoś... ojca.
屺 qǐ - łysa góra, ale też miejsce zamieszkania czyjejś... matki.
Dwa ostatnie znaki połączone oznaczają po prostu rodziców: 屺岵 = 父母.
崇 chóng - wysoki, ale też darzyć estymą, szanować, uwielbiać, ubóstwiać. Łatwo można to zrozumieć, gdy przypomnimy sobie, że miejsca do rozmów z bogami 示 tradycyjnie w Chinach zawsze budowano w górach 山.
崽 zǎi - dziecko, młode zwierzę [zrozumiałe tylko pod warunkiem, że mówimy o miocie dzikich zwierząt, które schowane w górach czekają na jedzenie przyniesione przez rodziców]
岸 àn - wybrzeże, plaża [zrozumiałe tylko pod warunkiem, że wszystkie wybrzeża byłyby wysokie...]
Nigdy, przenigdy nie wyrzucajcie pestek papai. Bezpośrednio po rozkrojeniu owocu wygrzebcie je łyżką i wrzućcie do suszarki lub do piekarnika na niską temperaturę. Uzyskacie wspaniały pieprz papajowy - nie tak ostry, jak zwykły, ale cudownie pachnący.
Dzisiejszy wpis powstał w ramach współpracy z japonia-info.pl czyli pod egidą Unii Azjatyckiej.
Dawniej rzadko chodziłam w Chinach do kina. Chińczycy nie potrafią się w kinach zachować (w teatrach, filharmoniach i w innych miejscach związanych z kulturą wysoką zazwyczaj też nie): rozmawiają przez telefony, rozmawiają bez telefonów, śmiecą, hałasują, świecą telefonami... Na samo wspomnienie mam ochotę uciekać.
Jednak od czasu pandemii jest lepiej. Kina świecą pustkami, jest obowiązek wchodzenia w maseczkach, a kina mogą sprzedawać tylko część biletów. Teraz do kina chodzą zazwyczaj już tylko prawdziwi zapaleńcy, którzy za bardzo kochają magię ekranu, by odpuścić. Z takimi to mogę oglądać.
I tak oto wybraliśmy się na Zieloną Wężycę, czyli kontynuację Białej Wężycy. Obie są komputerowymi animacjami koprodukcji chińsko-amerykańskiej; pierwsza weszła na ekrany w 2019, a druga właśnie teraz.
O ile pierwsza opowiada po prostu raz jeszcze historię Białej Wężycy (ekranowych wersji tej opowieści jest bardzo dużo), o tyle dwójka to skok w nieznane: Zielona Wężyca po śmierci nie może się reinkarnować, ponieważ nie jest w stanie przestać myśleć o siostrze. Trafia do przejściowego świata: Miasta Asurów, w którym nieustannie toczą się wojny gangów, złożonych z ludzi i demonów buddyjskich i chińskich; takich, którzy nie potrafią sobie odpuścić. Bo jeśli tylko zdobędą się na uwolnienie myśli od tęsknoty i pragnień, mogą opuścić Asuraville. Zielona Wężyca pozna nowych/starych znajomych i dowie się wiele o sobie samej oraz o istocie miłości. A przy okazji jest też trochę scen pościgów i walk, więc historia była wystarczająco ciekawa, żeby krzesła nie zrobiły się niewygodne. I choć nie przepadam za stylistyką tego dzieła, ani za dość nachalnym morałem, cieszę się, że film zobaczyłam. Dlaczego? Ponieważ pojawiło się tu sporo fantastycznych stworzeń, o których już Wam opowiadałam, odkąd zaczęłam się interesować chińskimi bestiariuszami. Mamy więc poza wężycami bykogłowych i końskogębych, dziewięcioogoniastą lisicę, pajęczycę i dziesiątki innych stworzeń. To one najbardziej zwróciły moją uwagę.
Potrafią Chińczycy korzystać ze swojego folkloru, oj, potrafią!
Gdzie - poza Wiedźminem - jest nasz folklor?...