Jakiś czas temu ukazał się post o tym, jak to Polacy w Niemczech zapraszają do siebie Chinki na sushi. A, nie, przepraszam: zapraszają Chinkę i Japonkę, ale Japonka się wykręca, więc przychodzą tylko dwie Chinki, które znają angielski.
Dlaczego historyjka trafiła na Piekielnych? Ponieważ Chinki cały czas rozmawiają ze sobą po chińsku i to mimo "dawania do zrozumienia, że nie podoba nam się takie zachowanie". Poza tym popełniają i inne faux pas - puszczają azjatycką muzykę, na pytania gospodarzy odpowiadają jednozdaniowo itd. Historyjkę kończy puenta:
Moja dziewczyna opowiadała mi wcześniej, że pytała, dlaczego Azjaci trzymają się tylko w swoich grupkach i się nie integrują i usłyszała, że nie są lubiani. Teraz już chyba wiem dlaczego.A pod spodem burza komentarzy, że Hiszpanie też tak robią. I Francuzi. I Włosi. I że to jest takie okropne, że są tak dramatycznie źle wychowani i że "trzeba ich przywoływać do porządku".
Czytam to sobie i śmieję się w kułak. Też kiedyś byłam europocentryczna. Nawet sobie nie zdawałam sprawy z tego, że "dobre wychowanie" może oznaczać dwie zupełnie różne rzeczy w dwóch różnych krajach. Ba! Przybyłym do Polski Chińczykom robiłam wykłady prawdziwe na temat tego, że w towarzystwie trzeba mówić tak, żeby wszyscy rozumieli i żeby wszyscy słyszeli. Wiecie, żadnego szeptania, bo to niegrzecznie, wspólny język i wspólne tematy, bo tak należy itd. I dobrze, że im te wykłady robiłam - przyjechali do Polski, to powinni chociaż próbować przywyknąć do naszych norm kulturowych.
Nie przewidziałam, że pojadę do Chin i też będę tak wychowywana. Bo to ja się źle zachowuję, próbując mówić tak, żeby wszyscy rozumieli i wszyscy mogli uczestniczyć. Jeśli jesteśmy w ośmioosobowym, chińskim gronie i jedyny anglojęzyczny kolega Chińczyk mówi do mnie po angielsku, a ja patrzę na niego wymownie i odpowiadam po chińsku - popełniam nietakt. On próbował nawiązać ze mną więź, bo coś nas łączy - tym czymś jest angielski. A ja tę więź zanegowałam, przerzucając rozmowę na chiński. Nie wierzycie? To posłuchajcie kiedyś, jak się spotyka duża grupa Chińczyków, z których każda para-trójka będzie z innego regionu Chin. Będą siedzieli wspólnie przy stole, będą wspólnie jedli, ale przy stoliku będą trzy-cztery dialekty. Język mandaryński będzie można usłyszeć tylko wtedy, kiedy będą rozmawiać z osobą, która nie rozumie ich dialektu. Nawet wikipedia o tym pisze ("Rodzimy dialekt jest w wielu regionach Chin ważnym składnikiem tożsamości lokalnej. Na ogół użytkownicy danego dialektu będą się nim posługiwać między sobą, przechodząc na język standardowy jedynie wtedy, gdy zwracają się bezpośrednio do osoby, która dialektu nie rozumie.").
Mieszkam w Kunmingu, mam kunmińskiego męża. Za każdym razem, kiedy się spotykamy z jego znajomymi z liceum, rozmawiają oni wyłącznie w kunmińskim dialekcie. Trochę rozumiem, ale niewiele i jest to dla mnie bardzo męczące. Nikt na mnie nie zwraca uwagi? Lekceważą mnie? A skąd! Tłumaczą dla mnie każdy przetłumaczalny na mandaryński żart, często pytają (po mandaryńsku oczywiście!), co jeszcze bym zjadła albo zapraszają do spełnienia kolejnego toastu. Są życzliwi i serdeczni. I dobrze wychowani. Pamiętają, by podtrzymywać więzi z przyjaciółmi z dzieciństwa rozmawiając w ich własnym dialekcie. Na początku patrzyłam na nich jak na dzikusów: dlaczego oni nie dbają o to, żebym się czuła komfortowo w ich towarzystwie? Dlaczego nie poświęcą się i nie będą mówić po mandaryńsku? Przecież wszyscy, lepiej lub gorzej, potrafią!
Kiedy już uwolniłam się od wewnętrznego przekonania, że europejskie normy kulturowe są najlepsze na świecie, spojrzałam na to z drugiej strony. Jest nas tuzin, tylko jedna nie rozumie dialektu. Jeśli będziemy mówić po mandaryńsku, to jedna osoba będzie zadowolona, że wszystko rozumie, a pozostałych jedenaście będzie nieszczęśliwych, że musi używać języka wyuczonego, a nie ojczystego. Dialekt kunmiński jest dla nich pierwszym językiem, a mandaryńskiego uczyli się tylko w szkole. I tylko tam się nim posługiwali, zresztą bez przekonania i bez przyjemności.
Z drugiej strony, jeśli ja się poświęcę i moje uczestnictwo w imprezie ograniczę do rozmawiania po mandaryńsku z osobami, które akurat mają na to ochotę; jeśli siądę sobie skromnie z boku i będę się cieszyć dobrym żarciem, a w głowie będę pisać kolejny wpis blogowy, to może i nie będę się bawić aż tak dobrze, jak oni, ale niezadowolona będę tylko ja, a reszta będzie szczęśliwa. Dlaczego mam im tego odmawiać?
Chinki przedstawione we wpisie z Piekielnych zachowały się niewłaściwie według europejskich standardów i właściwie według chińskich, wcale nie gorszych. Jedyne, co mogę im zarzucić, to to, że najwyraźniej nie próbują dostosować się do norm kraju, do którego przyjechały. Ale wstępne założenie autora historyjki, że "Chinki są źle wychowane" - jest mocno zabarwione brakiem zrozumienia dla innych wzorców kulturowych. A może można było Chinkom wytłumaczyć, że w Europie się tak nie robi? Że w Europie jak student kogoś zaprasza, to go nie zaprasza, tylko chciałby, żeby reszta się dorzuciła do kosztów? Że w Europie jeśli się je razem kolację to nie po to, żeby się najeść, a potem bawić smartfonem czy słuchać muzyki, tylko traktuje się to jako okazję do pogłębienia znajomości (och, ileż razy zjadałam kolację z całkiem obcymi Chińczykami, na drugi dzień nawet nie pamiętając ich imion!)?
Źle wychowanych Chińczyków jest bardzo dużo. Źle wychowanych Polaków też...
A swoją drogą, próbowałam sobie wyobrazić, jak tę kolację komentowały Chinki. Mogłoby to być coś w stylu: Myślałam, że to będzie kolacja, a oni podali same przystawki - przecież nie można się najeść sushi! Przecież była nas czwórka, powinno być przynajmniej pięć dań plus ryż, te białasy są straszliwie skąpe. I ordynarne! Jak żeśmy rozmawiały, to cały czas wypytywali "what? what?", zupełnie, jakby sprawa ich dotyczyła. Przecież gdybyśmy miały im coś do powiedzenia, tobyśmy powiedziały im wprost. Okropne zachowanie. Już nie mówiąc o tym, że jak się kogoś do siebie zaprasza, to przecież trzeba chyba mieć coś w planach na wieczór, prawda? A oni ani w karty, ani w madżonga, ani nawet karaoke nie mieli czy choćby głupiego filmu. Jakie to szczęście, że przyniosłyśmy własną muzykę, inaczej byłoby straszliwie nudno. A w ogóle co to za "impreza" na cztery osoby...
Ten komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńŚwietny post. Ja tak dopytuje mojego francuza co chwile jak gdzieś jesteśmy ,, what? What? " a on sie dziwi po co pytam bo przecież nie rozmawiał ze mną i mnie to nie dotyczy.
OdpowiedzUsuńNo tak, normy sa zupelnie rozne w roznych kulturach i tylko czesto nie chce nam sie o tym pamietac.
OdpowiedzUsuńPamietam jak w u pewnego tour oparatora w Paryzu bylismy z kolega krytykowani za rozmowy po rosyjsku w biurze gdzie bylo 5 osob, w tym dwoje Francuzow. Przy czym rozmawialismy po rozsyjsku dlatego, ze on byl Rosjaninem i byl szczesliwy moc powiedziec cos po rosyjsku. Na dodatek robilismy rak tylko gdy sprawa dotyczyla jedynie naszego tematu. Gdy dotyczyla wszystkich obecnych osob przechodzilismy na francuski. Nie bylo to spotkanie towarzyskie tylko codzienna praca i liczyla sie skutecznosc komunikacji a nie pogaduszki. Ale nawet i to Francuzom sie nie podobalo. Pewnie ciagle mysleli, ze ich obgadujemy. Z czasem w koncu wyjasnilismy sobie co i dlaczego i w koncu sami stwiedzili, ze gdy mowimy po rosyjsku, to oni od razu wiedza, ze nie do nich sie zwracamy. Z czasem nie bylo juz klopotow :)
Milego dnia :)
Bardzo interesujący wpis:) Ale czy to znaczy, że Chińczycy zapraszając kogoś nie czują się zobligowani do tego, żeby nawiązać rozmowę z gościem i pozostawienie tej osoby samej sobie jest właściwe? (z wytłumaczeniem, że przecież nasze rozmowy jej nie dotyczą?). Częstowanie jedzeniem i kurtuazyjne pytania to jedno, ale czy próbują poznać bliżej takiego gościa, czy raczej unikają rozmów i zagadywanie osoby samotnie siedzącej w kącie nie jest konieczne?
OdpowiedzUsuńW porównaniu do Europejczyków, Chińczycy dużo rzadziej zapraszają gości do domu. Jeśli zaś zapraszają do knajpy, to często więcej osób i rzadko po to, żeby prowadzić poważne rozmowy. Rozmawia się o jedzeniu, żartuje, częstuje gości, ale jeśli przy stoliku jest na przykład dziesięć czy dwanaście osób, to samemu należy zadbać o siebie i swój dobry humor, nawiązując rozmowę z innymi. Jeśli ktoś siedzi samotnie w kącie, to znaczy, że się go już raczej nie zaprosi, ponieważ nie potrafi płynnie wejść w grupę. Większość znanych mi Chińczyków najbardziej ceni w swoich gościach "bezproblemowość" - czyli to, że sami wezmą z półmiska to, co im smakuje i jeśli chcą rozmawiać, to sami zaczynają rozmowę, a nie czekają, aż ktoś inny się do nich odezwie.
UsuńCzęsto znajdowałam się w "innojęzycznym" towarzystwie i zawsze bardzo tego nie lubiłam. W klasie miałam sporo japońskich koleżanek i gdy się gdzieś razem wybieraliśmy, to rozmowy były tylko po japońsku: Japonki plus mówiący po japońsku Niemiec i Hongkongijczyk. Byłam jedyną osobą, która nic nie rozumiała. Czasem tłumaczyli dla mnie coś, na przykład gdy się z czegoś śmiali, ale generalnie byłam po prostu wyłączona z ogólnotowarzyskiej rozmowy. Oni sobie wszyscy gawędzili, ja byłam wyłączona. A języki jako lingua franca mieliśmy *dwa* do wyboru: kantoński i angielski.
OdpowiedzUsuńJakiś czas temu byłam na spotkaniu tłumaczy i najbliżej siedzące mnie towarzystwo było Włochami plus dwie osoby mówiące po hiszpańsku. Rozmowa - po włosku. Hiszpańskojęzyczni trochę się domyślali, o czym mówiono, bo języki podobne, ale ja znowu pozostawiona sama sobie w ogólnotowarzyskiej rozmowie.
Bardzo nieprzyjemnie :(
Ale na tych przykładach widać, że to nie tylko "azjatycki" obyczaj. Zależy od ludzi. Sama zawsze staram się - jeśli to ja jestem organizatorem lub mam coś do powiedzenia - by rozmowa ogólna była w lingua franca, żeby nikt nie musiał siedzieć i patrzeć w sufit, bo wszyscy inni rozmawiają po jakiemuś tam. W zorganizowany lata temu przeze mnie chiński nowy rok, który spędziliśmy w 3 x Polacy, 1 x Anglik był ogólny "zakaz" rozmowy po polsku. Nie miałam zamiaru pozwolić, by biedny Andol czuł się jak ja wśród japońskich koleżanek z klasy.
Z drugiej strony, a propos tego odpowiadania w języku zapytania: brak palców na rękach, by policzyć ile razy ja zadawałam pytanie po kantońsku, a oni odpowiadali po angielsku. Można uznać, że chcieli "wyjść mi na przeciw", ale co chcieli ci, których pytałam po kantońsku, a odpowiadali po... mandaryńsku (nie to, że jakiś nie-hongkongijczyk, bo pani sprzedawczyni w sklepie, czy innych człowiek, który na pewno w lokalnym języku gawędzi, bo jest lokalny).
Wtedy, kiedy to ode mnie zależy, też staram się używać języka, który od biedy może służyć jako wspólny. Ale nie nudzi mnie własne towarzystwo i doskonale się bawię również, gdy nie bardzo rozumiem innych :) I już jakiś czas temu zeszła ze mnie złość na to, że to robią. Zamiast się o to denerwować, zapytałam o powód - i wszyscy jak jeden mąż powiedzieli, że dobrze się czują w swoim towarzystwie tylko, jeśli do siebie nawzajem mówią językiem dzieciństwa, podstawowym. Kiedy próbują się przerzucić na inny język, w kontakty wkrada się fałsz, jakaś niewłaściwa nuta. Nie chcę, żeby przeze mnie się źle bawili - a ja sobie zawsze znajdę zajęcie :)
UsuńNo niby tak, ale trudno traktować jako "język dzieciństwa" jeśli wśród rozmawiających po japońsku jest Niemiec. Albo inny obcy krajowiec.
OdpowiedzUsuńMoże to wszystko i jest wytłumaczeniem, ale wcale nie sprawia, że nie czuję się odizolowana, jeśli jestem jedyną osobą, która nic nie rozumie, i rzadko kiedy ktokolwiek się do mnie odzywa :(
Nawet podczas pracowych obiadów, mimo iż towarzystwo praktycznie kantomówiące, zawsze ktoś do mnie zagaił, bym nie siedziała, jak ten kołek. Jak wspomniałam, zależy od ludzi, nie od narodowości.
Na szczęście teraz to bardzo odizolowane sytuacje i generalnie towarzystwo jest tak mieszane językowo, że nie jestem sama w tłumie ludzi ;)