Pamiętacie jeszcze, jak chciałam kupić miód w drodze z Przymościa? W końcu udało się kupić, nie w Przymościu, a w wiosce Koński Szaniec 馬堡村, zamieszkanej przez lud Tujia.
Dziś właśnie, częstując się kolejną łychą wspaniałego miodu, który bardziej przypomina płynne złoto niż dzieło pszczelich wnętrzności, przypomniałam sobie, jak to było.
Wioska Mabao właściwie niczym się nie różni od kilkunastu innych hubejskich wiosek. Ot, jedna droga, szkoła podstawowa wielkości sklepu, do poszczególnych gospodarstw prowadzą już tylko polne dróżki; wioska w górach, w których wielkie głazy kradną pola uprawne,
w których jedynym źródłem dostatku są uprawy tytoniu, a pól poszerzyć nie można, bo tuż za granicą wioski zaczynają się tereny parku narodowego. Wiele takich wiosek już widziałam, wielu starszych ludzi w maoistowskich mundurkach, wiele brudnych dzieci, których nauczyciele nawet nie próbują mówić czystym mandaryńskim.
Idziemy polną dróżką między gospodarstwami; widzę domy drewniane lecz podmurowane; wiem, jak chętnie wieśniacy zamieniliby te świszczące wiatrem tradycyjne domostwa na solidne betonowe mieszkanko z bieżącą wodą i szczelnymi ścianami.
Idziemy polną dróżką; nie widać psów, bo jesień już czerwonozłota. Każdy wie, że przed zimą dobrze się objeść psiego mięsa, rozgrzewającego i przepysznego. Młody Li mi później powie, że co roku u schyłku jesieni zaczyna psa przywiązywać do chałupy, od strony podwórza, bo u nich nikt nie pyta, czy pies ma właściciela - jeśli zwierzę da się złapać, to jego los jest już przesądzony, a głupie futrzaki nie wiedzą, że nie należy podchodzić do tych miłych sąsiadów, mieszkających trzy domy dalej.
Idziemy, a cała wioska już wie, że chcemy kupić miód, więc przybiegają, licytując się, czyj miód lepszy. Jednak to właśnie Li zna się na miodzie i potrafi wytłumaczyć, jak poznać jego jakość i jaki miód jest najlepszy. Idziemy więc do Li.
Od frontu wiszą ule; rój jest w formie, praca wre. Trochę boję się pszczół; fascynują mnie, ale jeszcze pamiętam, jak mi spuchła ręka po użądleniu. Na wszelki wypadek nie podchodzę bliżej; przemykam między ulami i wchodzę do domu.
Dom jest typowy: drewniany z podmurówką, wchodzi głęboko w ziemię. Jeszcze trzydzieści lat temu podstawą wyżywienia wcale nie był ryż; jedzono tylko kukurydzę, bataty i ziemniaki. Piwnica była niezbędnym elementem każdego domostwa. Schodziło się po drabinie; ku mojemu zaskoczeniu na drabinie kwitnie dziś pleśń. Młodzi ludzie zapomnieli, że piwnice mogą się przydawać do przechowywania wielu produktów, nie tylko tych nieszczęsnych bieda-ziemniaków. Ale odkąd zbudowano drogę, łączącą Mabao z cywilizacją, możliwe są regularne dostawy ryżu i innych dóbr; dzisiaj nie robią więc zapasów, tylko kupują na bieżąco.
W holu suszy się pastewna kukurydza, podwieszona pod krokwiami. Na ławach rozłożono folię i złożono podsuszony tytoń. W kącie stoją kosze pełne kukurydzy, tuż obok mamy elektryczne miniżarna i kosze z mąką. Oj, bogaty to dom - w domu obok żarna nadal są tradycyjne, kamienne. Są też minimłyny drewniane, śliczne, ale zapajęczone - pewnie nikt od dawna ich już nie używa.
Po prawej wejście do kuchni. W piecu jest otwór wielkości dużej misy; tkwi tam na stałe ogromny wok; moźnaby w nim usmażyć od razu całego kurczaka. Są też mniejsze palniki i mniejsze woki. Rozglądam się w poszukiwaniu elektrycznego garnka do gotowania ryżu - w tak bogatym gospodarstwie powinien jakiś być. Po chwili się orientuję, że w tym pokoju nie ma prądu. Światło zostało doprowadzone przedłużaczem, żarówka wisi, podwiązana do krokwi. Smutna ta kuchnia - w jednym woku brudny olej, w drugim - butelki po taniej wódce. Wracam do holu.
Po lewej jest salon, wytapetowany starymi gazetami, jak w każdym hubejskim domu opatrzony stołopiecem. Młody Li dorzuca do pieca kilka gałązek i ususzone kolby kukurydzy, żeby rozniecić ogień; za chwilę pójdzie po drewno. Ciekawe - większość ludzi tutaj używa węgla o wstrętnym, siarkowym zapachu. Na fajerce aluminiowy czajnior; gorącej wody nigdy dość. Po zagotowaniu ląduje ona w wielkich, dziesięciolitrowych termosach. Będzie do picia, będzie do mycia. O, jest też telewizor, a zaraz obok i garnek do ryżu. Wiedziałam, że gdzieś go musieli schować.
Naprzeciwko stołopieca wiszą tradycyjne wędliny Tujia - suszone na wietrze kawały boczku. Jeszcze o nich opowiem; na razie tylko z fascynacją przyglądam się białym pasemkom pleśni.Z pokoju można wyjść do stodoły, chlewiku i sławojki. Stodoła sucha, dobrze utrzymana i pełna worów ziarna. Jedna komora wypełniona jest tytoniem. Przed domem bambusowo-drewniany "kurnik". Gospodarstwo jest naprawdę bogate.
Wracam do salonu, siadam na kanapie obok pani Li. Jest nauczycielką matematyki w tutejszej szkole, ma zaledwie kilka klas dziennie. Rozmawiamy o miodzie; kiedyś jeszcze opowiem, czego się od niej dowiedziałam.
Młody Li przynosi baniak miodu i jeden litrowy słój; tyle mu zostało z jesiennych zbiorów. Kupuję wszystko, do ostatniej kropelki. Miód ten nie jest tani - 160 yuanów za kilogram. Właśnie. Tutaj nie sprzedają miodu na litry, tylko na kilogramy. Uważają to za uczciwsze, bo miód zbierany w różnych porach roku ma różny ciężar właściwy. Do domu kupuję półtora kilo miodu, bo tyle wchodzi do mojej litrowej butli Tupperware. Reszta będzie dla jaskiniowców; Kierownik Wyprawy jest spokrewniony z Kubusiem Puchatkiem, dałabym sobie głowę uciąć. Wiem, że z czterema kilogramami miodu dadzą sobie spokojnie radę w te dwa tygodnie.
Miodem pachnie w całym mieszkaniu. Siedzę i próbuję miodów znoszonych mi przez sąsiadów. A jednak dobrze wybrałam. Za miodowe złoto młodego Li zapłaciłam różowymi głowami Mao. Znikąd pojawia się nauczycielka; wyjmuje młodemu Li z dłoni pieniądze, zostawiając mu stówkę na otarcie łez. Cieszę się w duchu - pewnie forsa poszłaby na wódkę albo papierosy. Nie wiedziałam wtedy jeszcze, że nauczycielka zaraz zniknie z domu i w ciągu następnych kilku godzin przegra połowę pieniędzy w madżonga.
W domu Li spędziłam prawie cały dzień, z krótką przerwą na udział w imprezie. Będę Wam opowiadać o tym, czego się dowiedziałam od Li i jego rodziny. Opowiem też o imprezie, której świadkiem byłam. Na razie jednak wrócę myślami do krajobrazu jesiennego hubejskiej wioski Tujia, w której spędziłam jeden z najprzyjemniejszych dni mojego życia.
Tak mnie zachęciłaś tym postem, że musiałam iść do kuchni po herbatę z miodem :)
OdpowiedzUsuńHerbata z miodem dobra rzecz :) Zresztą - miód w każdej postaci, jak sądzę...
OdpowiedzUsuńŻłobki krasowe, a nie głazy! (a miodu starczyło na 3 dni... )
OdpowiedzUsuńkayeczce w żłobki krasowe dano, w jeden Tajwan, w jeden Hubei ;)
OdpowiedzUsuńha ha ha a miod w co???
UsuńGosia
no szkoda, że miód nie w żłobki krasowe, byłoby więcej...
Usuń