***
Kiedy mieszkałam w Krakowie, ciągle ktoś nas odwiedzał. Zresztą - Mama też prowadziła dom otwarty. Przywykłam, że zawsze ktoś u mnie jest.
A potem przyjechałam do Chin. A tu ludzie rzadko się odwiedzają w domach, a już nigdy nie niezapowiedziani. Po dziesięciu latach jestem już do tego przyzwyczajona, ale...
Nagle telefon: jesteś w domu? Jeśli jesteś, to mogę wpaść na pół godzinki? Jestem akurat w okolicy...
Nie zdążyłam wysprzątać, wymyć podłóg, pościerać kurzu. Testu białej rękawiczki nie trzeba byłoby nawet rozpoczynać - na pierwszy rzut oka widać, że z Prawdziwą Panią Domu mam niewiele wspólnego. Ale - była dobra herbata, ciacho, pogaduchy, śmichy-chichy. Kilka chwil relaksu wśród przepracowania i smutków. Przebłysk przyjaźni w dość obcym świecie. Tak - dla mnie właśnie takie wizyty, nieumówione, nieprzygotowane, nieoczekiwane - to jest dla mnie ważne świadectwo wzajemnej bliskości. Ja wybaczam gościowi to, że mnie napada z zaskoczenia, gość wybacza mi to, że jestem do tej wizyty nieprzygotowana. Odkładamy formalności na bok i cieszymy się, że zdołałyśmy dla siebie wykraść te trzy kwadranse. Tak mi tego brakowało!
PS. Nie, koleżanka nie jest Chinką. Chinka nigdy by mi czegoś takiego nie zrobiła. A szkoda.
***
Dawniej utrzymywaliśmy się głównie z uczniów ZB. Jego zwykła pensja szła na konto, a kasa od uczniów na życie.
Od początku pandemii ZB nie ma uczniów. Niektórym nie udało się wrócić do Kunmingu, niektórych rodzice potracili pracę i przestali mieć czas i pieniądze na zbytki typu gra na saksofonie. Niektórzy są studentami i muszą mieszkać w kampusach uniwersyteckich i nie mogą z nich wychodzić. Zakasałam więc rękawy i rzuciłam się w wir pracy. Okazało się, że jestem nawet lepszą nauczycielką niż dawniej, bo teraz potrafię też uczyć małe dzieci i mam do nich zarówno podejście, jak i cierpliwość. Świetnie! Muszę przyznać, że praca ma swoje zalety - oderwanie się od spraw domowych, swoboda finansowa, dobre samopoczucie związane z solidnie wykonywanymi obowiązkami. Jestem też często chwalona, a to pewnie każdy lubi. A jednak są i problemy. Większość uczniów ma czas tylko wieczorami i w weekendy. Czyli niemal cały czas, który dawniej spędzałam z Tajfuniątkiem po jej przedszkolu, teraz spędzam pracując. Już po paru miesiącach wyraźnie daje się zauważyć, jak bardzo popsuł się polski Tajfuniątka. I wprawdzie wymyśliłam dyżury, dzięki którym staramy się utrzymać jej polski na jak najwyższym poziomie, ale... Jest mi trudno. Głowa wie, że akurat teraz robię to, co muszę, ale serce żywo protestuje.
***
Ufff. Mąż poszedł do pracy, Tajfuniątko do przedszkola. Zamiast silić się na jakiś rozbudowany, wielodaniowy lunch, zrobię sobie prawdziwą, polską jajecznicę. Z cebulą. Mniam.
Zrobiłam. Jem pierwszy kęs. Niby dobra, ale...
Mój wzrok pada na słoiczek ostrego, słonego sfermentowanego tofu, zwanego u nas lufu. Już po chwili zajadałam, aż mi się uszy trzęsły. Była to mocna, ostra jajecznica, nie jakieś mdłe jajeczne babroły.
Traf chciał, że męża wypuścili wcześniej z pracy. Byłam właśnie w połowie lunchu, gdy podszedł do stołu, by sprawdzić, co takiego pysznego przyrządziłam. Zapytał: "co ta jajecznica taka czerwona?", po czym jego wzrok padł na słoiczek lufu. O matko, jak on się ze mnie śmiał...
***
W poniedziałki, środy i piątki chodzę na badminton. Tuż po tym, jak Tajfuniątko idzie do przedszkola, wsiadam na rower i zmykam, jeszcze przed śniadaniem. Pół godziny drogi w jedną stronę, więc do godzinki badmintona trzeba dodać godzinę roweru - i już mamy dwie godziny ćwiczeń fizycznych. Och, jak mi to dobrze robi!
Tego dnia pytam badmintonową partnerkę: masz czas po badmintonie? Może skoczymy na kawę?
Miała.
Poszłyśmy więc najpierw na szybki brunch złożony z misienów z tofu (najlepsze w mieście!), potem siadłyśmy na słonecznym tarasie z kubkami kawy w dłoniach, a gdy przegadałyśmy całe przedpołudnie, stwierdziłyśmy, że starczy nam jeszcze czasu, by skoczyć na krótki masaż. Po południu posprzątam, zrobię kolację i pójdę do pracy - ale przedpołudnia są dla mnie. Muszę mieć te miłe chwile dla siebie, dla znajomych, dla relaksu. Tak trudno mi ostatnio znaleźć w sobie uśmiech - nie pozwolę sobie odebrać tych drobnych radości, dzięki którym mam jeszcze ochotę wstać z łóżka.
***
Gdy nie mamy pomysłu na lunch, a mamy czas, zabieramy Tajfuniątko do jej ukochanego wegetariańskiego bufetu w Lotosowym Parku. Podeszliśmy. Nie było jeszcze otwarte, a przed wejściem kłębił się tłum. Na początku nic nam to nie powiedziało. Potem przyjrzeliśmy się bliżej: sami emeryci. Głównie tacy trochę... głupio powiedzieć... zaniedbani. Kilku o kulach, kilkoro na wózkach. Ach! No tak. Przecież dziś piętnasty dzień miesiąca księżycowego, pełnia, czas buddyjskiej ofiary i okazania miłosierdzia. Dziś można tam zjeść za darmo.
Odchodzimy. Tak, moglibyśmy tam wejść. Ale czułabym się jak ostatnia flądra, gdybym tam poszła zamiast kogoś, dla kogo jest to prawdziwa uczta, na którą normalnie go nie stać.
***
Moje urodziny. Całą rodziną (wraz z siostrą ZB i jego rodzicami) siedzimy w niemieckim browarze/knajpie; obżeramy się kiełbachą, kiszoną kapustą i preclami, a przed każdym poza Tajfuniątkiem stoi szklanica piwa. Wyobraźcie sobie: mieszkam tutaj już ponad dziesięć lat, a właśnie dopiero pierwszy raz przyszłam się tutaj najeść. Wiecie - to najbardziej podobne do polskiej kuchni, co mogę dostać w Kunmingu. To znaczy: jeśli nie chcę sama gotować.
Nagle telefon. "Wszystkiego najlepszego!" - to Simona, znajoma Rumunka. Spotykamy się przy okazji rozmaitych imprez towarzyskich, bardzo ją lubię, ale mamy tak odmienny tryb życia, że rzadko się widzimy - ona jest lamparcicą klubową, a ja się rozmamuśkowałam. Kiedy ona wychodzi w miasto, ja zazwyczaj już idę spać. Ale lubimy się bardzo, więc cieszy mnie ogromnie ten telefon i kilka miłych słów. A tymczasem Simona zamiast się pożegnać pyta, czy mogę otworzyć dla niej drzwi. Słucham? No nie bardzo, bo jesteśmy w Paulanerze. "To ja już jadę. Mam coś dla Ciebie!".
Nie.
Niemożliwe!
Simona specjalizuje się w przepysznym cieście cozonac, cudownie podobnym do najlepszych polskich makowców - tylko, że zamiast nadzienia makowego jest w środku nadzienie z orzechów włoskich. Każdy kęs tego ciasta jest dla mnie jak powrót do domu.
Tak. Simona upiekła dla mnie z okazji urodzin to właśnie ciasto i zrobiła mi najbardziej wzruszającą z niespodzianek. Prezent, w który wkładamy czas i własną pracę, taki prezent zostaje w sercu na zawsze.
Następnego dnia poszłam na babski comber... a tam na stół wjeżdża Pavlova. Zrobiona od podstaw, bo w Kunmingu nie da się kupić bezy. I z prawdziwymi malinami! I dostałam prezenty. I kwiaty!
***
Czasem jest lepiej, czasem średnio, czasem całkiem źle. Ostatni rok dał mi w kość. Bywają dni, że chlipanie w kąciku wydaje się jedynym możliwym sposobem przetrwania. Ale... potem patrzę na moje kwiaty. Na zdjęcie ślubne. Przytulam się do Tajfuniątkowego misia, wdycham zapach mojego maleńkiego szczęścia. Wysyłam następną wiadomość do kogoś w mojej strefie czasowej, robię milion rzeczy i - jestem szczęśliwa.
Spóźnione wszystkiego najlepszego :) Dużo słońca, zdrówka, pogody ducha, miłych niezapowiedzianych wizyt i dobrego jedzonka!
OdpowiedzUsuńZ zimnego ale dziś słonecznego Krakowa pozdrawia Ada :)
Ps. Uwielbiam takie życiowe wpisy, tak bardzo prawdziwe, zmuszają do pomyślenia. Tak dobrze mieć te parę życzliwych dusz "w swojej strefie czasowej"
Dziękuję! Bardzo, bardzo dobre życzenia :)
UsuńOstatnio nie mam serca do osobistych wpisów. Dlatego zebrałam drobiazgi z ostatnich tygodni; cieszę się, że ta forma przypadła Ci do gustu.