Skargi ZB, jaki to jest zmęczony i jaka ta praca OKROPNIE ciężka, przyjmuję ze zrozumieniem. Też jestem leniwa. Też nie lubię odsiadywania godzin pracy, jeśli niespecjalnie mam w niej co robić. W ogóle, życie byłoby lepsze, gdyby składało się ze spania, pichcenia, zabawy, muzyki i czytania. Dlatego gdy ZB narzeka, kiwam głową ze zrozumieniem, głaszczę czule i mówię, że już niedługo emerytura. Może i z tym "niedługo" trochę przesadzam, ale przecież muszę go jakoś pocieszyć, prawda?
Zdecydowanie mniejszym zrozumieniem wykazali się świekrowie. Razu pewnego przyjechał na kolację tato Najlepszego Z Mężów i palnął umoralniającą mówkę.
Żeby pójść na studia, musiałem wyrzec się ojca. On umierał w komunistycznym więzieniu, a ja, żeby w ogóle rozważyli moją kandydaturę na studiach, musiałem go potępić i nie szukać nigdy kontaktu. Matka nie żyła, a ja miałem na głowie trójkę młodszego rodzeństwa. MUSIAŁEM skończyć studia i kornie pochylić głowę przed władzami. Musiałem zapewnić byt rodzinie. Przecież cały rodzinny majątek został rozkradziony przez dalekich krewnych i bandy komuchów.
Na studiach utrzymywałem się za stypendium - przecież nie było nikogo, kto chciałby na mnie łożyć. Stypendium wystarczało na jedzenie, akademik był darmowy, a raz do roku dostawaliśmy bony na buty i spodnie. Wprawdzie buty były tekturowe, a spodnie z najpodlejszego materiału, ale można się było przynajmniej raz do roku zaopatrzyć w garderobę. Jedyną moją troską było utrzymanie stypendium - bez niego bym sobie nie poradził.
Gdy skończyłem studia, partia wysłała mnie do pracy do Shandongu*. Wiodło mi się nieźle, nabywałem doświadczenia w budowie hut, moje projekty cieszyły się dobrą opinią. Raz do roku wracałem do Kunmingu zobaczyć się z młodszym rodzeństwem; wracało się ładnych parę dni pociągiem; zaoszczędzone pieniądze na utrzymanie dzieciaków zaszywałem w majtkach, żeby mi ich nikt w czasie podróży nie ukradł. Podczas któregoś powrotu zostałem wyswatany z Twoją Mamą, niedługo potem wzięliśmy ślub i... okazało się, że nie ma możliwości przeniesienia Mamy do mnie, do Shandongu - musi zostać w Hunanie. Pojawiłeś się Ty - Twojej Mamie było bardzo ciężko samej. Nie przyszła góra do Mahometa, poszedł Mahomet do góry - poprosiłem o przeniesienie. Dostałem wyśmienite referencje i tuż po przyjeździe zgłosiłem się do zarządu, prosząc o przydzielenie mi jakiejś inżynierskiej roboty.
Szef zarządu, Hunańczyk z krwi i kości, z traktowania ludzi podobny do Starego Mao**, spojrzał na mnie z góry, powiedział coś w dialekcie. Nie zrozumiałem, więc powtórzył swoją wersją mandaryńskiego: przyjechał wielki pan inżynier, co? Powinien poznać pracę harującego w pocie czoła ludu. Będzie nosił cegły do budowy pieców hutniczych. Spojrzałem na niego z niedowierzaniem. W ręku trzymałem wyśmienite referencje od poprzednich przełożonych, uwielbiałem swoją pracę i nigdy bym jej nie porzucił, gdyby nie żona pół kraju dalej, z małym dzieckiem u piersi. Przyjechałem i okazało się, że mimo braku przewinień zostaję poddany swoistej wersji reedukacji przez pracę. Dlaczego?
Od następnego dnia mogłem się nad tym zastanawiać do woli. Każdego dnia musieliśmy z kolegą przetransportować dziesięć ton cegieł, tych takich ciężkich, wytrzymujących wysokie temperatury. Nie była to praca wymagająca intelektualnie, więc miałem dużo czasu na myślenie. Pierwszego dnia myślałem, że zwariuję. Ważyłem 45 kilo, mam 160 cm wzrostu, a jeszcze wyżywienie było racjonowane. Jakim cudem miałem dać radę?
Z czasem wyrobiłem sobie mięśnie; choć żywność była racjonowana, pracownikom fizycznym przysługiwały większe ilości mięsa. Z dnia na dzień lepiej rozplanowywałem pracę i czasami udawało się nawet wyrobić normę przed czasem. Nie sądziłem, że do tego dojdzie, ale polubiłem tę prostą robotę. Nie trzeba się było zastanawiać, wystarczyło polegać na swoich mięśniach, żadnej wielkiej odpowiedzialności, żadnej możliwości pomyłki. Tylko jedno podkopywało we mnie ducha: każdego dnia przed pracą i po pracy było zebranie. Przed pracą - motywacyjne, mówiące, jaka na dziś jest norma. Po pracy - krytyka. Każdemu się dostawało, nikt nie był idealny, każdy mógł pracować jeszcze ciężej. Wyciągano wszystkie nasze wielkie przewinienia - towarzysz X był pięć razy w ubikacji, powinien ograniczyć sikanie - i oczywiście samokrytyka towarzysza X. Towarzysz Y się uśmiechał - czyżby go coś niewłaściwego bawiło? Praca to poważna sprawa! I samokrytyka. Po tych spotkaniach byłem bardziej zmęczony niż po ośmiu godzinach fizycznej harówy.
Przepracowałem tak rok. Pewnego dnia przyszli pracownicy innego działu, że muszą wdrożyć projekt oczyszczania siarki, wydobywanej przy okazji kopania cynku i że mnie potrzebują. Nie zwróciłem na nich uwagi. Bałem się, że to podpucha, że jeśli z nimi pójdę, to przewodniczący mnie odwoła i będzie krytykował fakt, że wolę pracę biurową od harówki ludu robotniczego. Trzy dni później przewodniczący tamtego działu opieprzył mojego przewodniczącego: dlaczego twój inżynier nie przyszedł do nas, jak żeśmy po niego posłali? Przewodniczący poczerwieniał i chciał zrzucić na mnie odpowiedzialność. Ze stoickim spokojem powiedziałem, że nie dostałem od swojego przełożonego wytycznych, kiedy i gdzie powinienem pójść, więc nie mogłem zaniedbywać swoich służbowych obowiązków. Ten drugi przewodniczący pokiwał głową i tego samego dnia zabrał mnie do swojego działu. Dokładnie trzy dni później pojechałem w pierwszą delegację, przywrócony na stanowisko inżyniera.
Synu, zanim zaczniesz mówić, jaka Twoja praca jest niewdzięczna i męcząca, przypomnij sobie, gdzie i na jakich zasadach pracował Twój własny ojciec - inżynier.
*to trochę tak, jakby wysłać kogoś z Warszawy do Hiszpanii.
**czyli Mao Zedonga; nie jest to bynajmniej pochlebne porównanie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Proszę, nie anonimowo!
Ze względu na zbyt dużą ilość trolli, musiałam włączyć moderowanie komentarzy. Ukażą się więc dopiero, gdy je zaakceptuję. Proszę o cierpliwość.