Kiedy pierwszy raz przyjechałam do Chin, fascynowały mnie wszystkie dźwięki, zapachy i smaki. Wszystko tak obce, tak ciekawe! Później zauważyłam, że może nie wszystkie dźwięki, zapachy i smaki sprawiają mi taką samą przyjemność - zapach szaszłyczków jest mi milszy niż całodniowy olej po tofu i rybach, oryginalny smak tutejszych warzyw lepszy jest niż duża ilość chilli z niewielkim tych warzyw dodatkiem, a odgłos charkających z głębi trzewi dziadków mnie nie uśmiecha - w przeciwieństwie do dzwonienia domokrążców z koromysłami. Dużo czasu zajęło mi stwierdzenie, że nie wszyscy sprzedawcy dzwonią tak specyficznie - ding ding dong w septymie, czasem w nonie, z wysokim, przenikliwym ding i głuchym dong gdzieś na dole. Pojęcia nie miałam, o co chodzi; wiedziałam tylko, że dzwoniący sprzedawcy noszą na wyplatanych talerzach wielkie płaty czegoś białego. Dowiedziałam się też, czym dzwonią - takim dłutkiem i młoteczkiem, którym rozbijają wielkie białe płaty na małe kawałki. Razu pewnego nie wytrzymałam z ciekawości i kupiłam trochę tych małych białych cosiów.
I właśnie tak zakochałam się w cukierkach dzyń dzyń. Odtąd specyficzne dzwonienie sprawia, że się ślinię - zawsze tęsknię za tym smakiem. Na początku nie wiedziałam nawet, z czego cukierki są zrobione. Dziwaczne: twardawe, ale po wsadzeniu do ust miękną i kleją mordę. Lekki posmak sezamu i mordoklejenie to atrybuty cukierka idealnego... Najlepsze, że wcale o tym nie wiedząc, odkryłam przypadkiem nazwę tych cukierków, tutaj się bowiem na nie mówi "cukierki dingding", gdzie dingding to właśnie dzwoniąca onomatopeja. Zresztą - i w Hongkongu, z którego słodycz ten ponoć pochodzi, mówi się na nie deuk deuk tong 啄啄糖, gdzie deuk to znów onomatopeja - ale nie tylko. 啄 to bowiem rzeźbić, ciosać dłutem - czyli mamy i onomatopeję, i sposób dzielenia masy na cukierki w jednym. W mandaryńskim ta nazwa nie przetrwała, bo ten sam znak wymawia się "zhuo", a zhuozhuo po prostu nie brzmi jak rąbanie dłutkiem o cukierek...
Wróćmy do cukierków. Zrobione są one z maltozy z dodatkami. Te tradycyjne dodatki to sezam i imbir, ale współcześnie dodaje się i inne: kokos, czekoladę, banany... Do Kunmingu ta moda chyba nie dotarła, bo jeszcze nie trafiłam na niesezamowe.
Maltozę z dodatkami trzeba długo gotować na wolnym ogniu, a zanim zgęstnieje i zastygnie, wyłożyć na coś płaskiego i gładkiego. Następnie uformować dysk - i już! Jak tylko wystygnie, dłutko w dłoń i można podzielić masę na cukierki. Dawniej dźwięk dłutka był najważniejszym dźwiękiem w życiu każdego dziecka. W sklepach nie było słodyczy, a nawet jeśli były - to kto by wydawał pieniądze na jakieś zbytki? Jedynie dla taniutkich cukierków maltozowych rodzice robili wyjątek. Jeśli zaś nie robili - i tak można się było na nie załapać. Wystaczyło zaoszczędzić pieniądze przeznaczone na skorzystanie z publicznej toalety (30 lat temu w kunmińskim starym budownictwie nie było kanalizacji), pobiec z kilkufenową monetą do "pana Dzyń Dzyń" i kupić sobie trochę radości...
Tajfunie, zerknij proszę tutaj - czy to o tych cukierkach piszesz? Mniej więcej w połowie filmu pojawia się pan sprzedawca :-)
OdpowiedzUsuńhttps://www.youtube.com/watch?v=vbfvkyuGP9w
tak, pan sprzedaje właśnie cukierki dzyń dzyń i dzwoni :)
Usuń