Zabieram Joasię na spacer nad Szmaragdowozielone Jezioro. Tak naprawdę to bardziej zabieram siebie, bo ona, ululana kołysaniem yunnańskiej chusty, smacznie śpi na moich plecach. Nie ma słońca; ostatnie dni są raczej dżdżyste i chłodnawe. Pranie schnie tylko, jeśli wygram z nim w papier, nożyce, kamień. Dobrze, że mam żelazko - zabicie wszystkich drobnoustrojów wysoką temperaturą bardzo pomaga wiecznie wilgotnawym rzeczom.
Minęłam bramę i Muzeum Wodociągów; na wodzie umierają ostatnie lotosy. Jesień idzie! Żal mi lotosów i ich majestatycznego piękna, ale kunmińska jesień też jest wspaniała.
Dochodzę do Tykwowej Wyspy. Nietrudno się domyślić, dlaczego została tak nazwana - ma tykwowaty kształt. Ja oczywiście nazywam ją raczej wysepką Nie Era, bo jego wielki pomnik jest punktem centralnym wysepki.
Do placu z pomnikiem dochodzą chodniczki z wielkimi kluczami wiolinowymi - tak na wszelki wypadek, żeby nikt nie zapomniał, kim właściwie ten Nie Er był. Wokół niego zaś - palmy. Dziś otoczone stertami... No właśnie, czego? Ależ tak, to "skóra" palmy, z której można wytwarzać peleryny przeciwdeszczowe suoyi i nieprzemakalne kapelusze. Dziś dzień golenia palm, do każdej po kolei podchodzi robotnik i oddziera kolejne warstwy włókien palmowych.
Do placu z pomnikiem dochodzą chodniczki z wielkimi kluczami wiolinowymi - tak na wszelki wypadek, żeby nikt nie zapomniał, kim właściwie ten Nie Er był. Wokół niego zaś - palmy. Dziś otoczone stertami... No właśnie, czego? Ależ tak, to "skóra" palmy, z której można wytwarzać peleryny przeciwdeszczowe suoyi i nieprzemakalne kapelusze. Dziś dzień golenia palm, do każdej po kolei podchodzi robotnik i oddziera kolejne warstwy włókien palmowych.
Do robotnika podchodzi starsza pani i pyta, czy może zabrać za dwie płachty. A bierz pani! - mówi robotnik. - Inaczej zostanie zutylizowane. Szkoda, prawda? Wspaniałe, ekologiczne tworzywo. Wiedza o nim wydaje się jednak umierać w narodzie, bo tuż obok ludzie zaczynają sobie pokazywać starszą panią palcami i pytać się wzajemnie, po kiego diabła pani bierze palmowe resztki. Ona, niosąc wytrwale kaganek chińskokulturowej oświaty, opowiada, jak z tych włókien zrobi zadaszenie nad balkonem, zamiast okropnej blachy falistej.
Przeszłyśmy koło Akademii Wojskowej i pawilonu Wen Yiduo; dochodzimy do kampusu Uniwersytetu Yunnańskiego, w którym śmierdzi, jakby szambolinka zderzyła się z hodowlą pleśni. Patrzę na rozpostarte wzdłuż Alei Miłorzębowej wielkie płachty i na robotników siedzących na konarach drzew - już wszystko rozumiem! Przyszedł czas na zebranie "białych owoców" 白果, czyli owoców miłorzębu dwuklapowego. Właśnie dojrzały; to właśnie one wydzielają ohydny zapaszek. Wokół płacht gromadzą się niewielkie grupki emerytów; choć większość strząsała owoce z drzew już parę tygodni temu, część nadal ma nadzieję, że coś dla siebie uszczknie. Faktycznie, płachty są dość nieszczelne, więc wszystkie owoce, które opadną za płachty, są skrzętnie zbierane do emeryckich woreczków. Miłorząb jest przecież panaceum!
Z pobliskiego liceum wylewają się dzieci w mundurkach, a ja stoję już na progu domu. Rozgrzał mnie szybki marsz z bezwładnym sześciokilowym tobołkiem na plecach, ale zrugałam się w myślach za krótkie spodenki. Przecież wszelkie znaki na ziemi i niebie mówią o tym, że do Kunmingu przyszła jesień...
Kapitalna wycieczka, a ile można się nauczyć.
OdpowiedzUsuńW nawiązaniu do niej, przypomniały mi się czasy szkoły podstawowej, kiedy z panią się szło na wycieczkę i poznawało rośliny, drzewa oraz otoczenie. I wcale nie chodziło się na sprzątanie lasu, co współczesne dzieci i młodzież bardzo dziwi. Ale wtedy śmiecenie i wandalizm było kojarzone ze złym zachowaniem, za co większość się wstydziła.
Moi nauczyciele nie byli niestety tacy ambitni. Gdyby nie Chiny, do dziś bym nie odróżniała wielu podstawowych roślin. Tutaj się je nauczyłam odróżniać tylko dlatego, że służą do jedzenia ;)
Usuń