W tamtych czasach na starych uliczkach i w zaułkach często było słychać głosy "wołać-sprzedać". Kunmińczycy po jednym dźwięku potrafili rozpoznać, z czym sprzedawca przychodzi. Jeśli danego produktu potrzebowali, podążali za głosem, wstrzymywali handlarza i dokonywali zakupu. Targu dobić można było u progu własnego domu, bardzo to wygodne./赵正万, 昆明忆旧 - Zhao Zhengwan, Kunmińskie wspomnienia/
Najwięcej było handlarek odzianych w stroje mniejszości etnicznych. Na plecach miały bambusowe kosze, te umocowane do czoła szerokim palmowym powrozem*. W koszach zaś - stosowną do pory roku zawartość. Pamiętam, że przed Świętem Smoczych Łodzi handlarze nosili ziele zwane "łodygami i suszonymi strąkami komonicy". Sprzedawali je powiązane w pęczki. Zgodnie z medycyną ludową trzeba było kupić komonicę właśnie w tym czasie, wróciwszy do domu ugotować, a wywarem przemywać miejsca zmian reumatycznych - ponoć było to bardzo skuteczne lekarstwo. Ziele było w sprzedaży jak rok długi, ale najskuteczniejsze miało być właśnie w owym czasie. Miałem kiedyś okazję się takiemu pęczkowi ziół przyjrzeć, tak naprawdę było to kilka wymieszanych ziół - liści, kwiatów i łodyżek, bardzo aromatycznych. Widziałem też, że inni faktycznie tego zioła używali, sam jednak nie próbowałem. Biorąc pod uwagę to, że zioło faktycznie było skuteczne, a także to, że koniecznie trzeba było go użyć w okolicach Święta Smoczych Łodzi - to wszystko nadawało mu wielkiej tajemniczości, a kupujących było wielu. No i pieniądze były zań niewielkie, a zioło dostarczane do samych drzwi.
Kolejne zioło zwano xiao bai ji "małą bletillą" - były to korzonki i łodygi tej wieloletniej rośliny. W Kunmingu uważało się ją za lek dodający wigoru; efekty ceniły sobie zwłaszcza panie. A i dźwięk "wołać-sprzedać" bletilli był bardzo specyficzny: dwa pierwsze wyrazy wykrzykiwano króciusieńko, a ji rozwlekano w nieskończoność. Przez wiele lat okrzyk ten się w ogóle nie zmieniał, dlatego wieloletni mieszkańcy tuż po usłyszeniu wołania przed oczyma duszy mieli obraz sprzedającego.
Również i dzikie woskownice z przykunmińskich gór sprzedawali w Kunmingu "wołać-sprzedać". Wołano raz za razem "woskownice przyyyyyyyyyyyszły! (杨梅来.....啰)". A były te woskownice na wskroś dojrzałe, jedna w jedną czerwoniutkie i wielkie. Zrywano je bardzo ostrożnie, umieszczając następnie w wymoszczonych liśćmi orlicy bambusowych przetakach. Cena była cokolwiek wysoka, ale i tak wszyscy kupowali.
Była jeszcze jedna rzecz sprzedawana przez "wołać-sprzedać", niezapomniane liście pieprzu syczuańskiego. Są to młode liście i pędy zebrane z krzewów pieprzu syczuańskiego. Miesza się je z mąką i smaży na aromatyczne placuszki. W owych latach gdy tylko słyszało się, że sprzedają liście pieprzu syczuańskiego, zawsze odrobinę się kupowało. Nigdy nie widziałem, by sprzedawano je gdziekolwiek indziej niż z koszy "wołać-sprzedać". Ma się czasem ochotę zjeść, ale kupić trudno.
Ostatnimi laty coraz rzadziej słychać "wołać-sprzedać", zmienili się w odległe wspomnienie kunmińczyków ze starych ulic. Nie tęsknię za jakimiś ziołami. Woskownice da się kupić. I tylko chciałbym znów skosztować tych liści pieprzu, ale nigdzie ich znaleźć nie mogę. Bardzo wielu znajomych jadło dawniej ten przysmak i chcieliby mieć okazję znów go spróbować.
Och, poczekałby autor jeszcze kilka lat, a okazałoby się, że liście pieprzu wróciły do miasta wraz z bambusowymi koszami na plecach ubranych na ludowo kobiet. Na moim ukochanym targu każdego lata pojawiają się liście pieprzu, a my robimy z nich takie same placuszki, jakie jadali w dzieciństwie starzy kunmińczycy...
*z tego samego gatunku palmy, z którego robi się przeciwdeszczowe peleryny suoyi.
Ta woskownice to ja chyba widzialam. Czy ona moze bywa w innym kolorze, takim bardziej malinowym?
OdpowiedzUsuńod białawego aż po ciemnorubinowy poprzez wszystkie odmiany czerwieni :)
Usuń