Goście przyjechali i pojechali. Trzy tygodnie - niby niedużo. Tylko skąd mi się nagle uzbierało z dziesięć kilo szmat do uprasowania? Dlaczego lodówka jest pusta? Jakim cudem nie zauważyłam, że kończy się sos ostrygowy? A z innej beczki: w komputerze czeka z tysiąc nowych zdjęć. Nad każdym trzeba usiąść, przypomnieć sobie, jaką opowiada historię i spróbować nieudolnie wykadrować, żeby bez większego wstydu móc wrzucić na bloga. W pewnym momencie jestem już tak znużona powtarzalnymi czynnościami, które mi się nagromadziły przez ten miesiąc, że z prawdziwą niechęcią włączam komputer. Ba! Z prawdziwą niechęcią wstaję z łóżka...
Pierwsza wiadomość: mój ulubiony trzylatek strasznie tęskni za naszymi lekcjami angielskiego. Ciekawe: tuż przed tymi "wakacjami" mówił, że już mnie nie lubi i nie chce się uczyć tego głupiego angielskiego. Widocznie trzeba mu było dać potęsknić.
Druga wiadomość: ogłoszenia już rozlepione, czekamy tylko na uczniów.
Trzecia wiadomość: już jesień. Przygotowuję się mentalnie na zimno w nieogrzewanym mieszkaniu. Kupiliśmy kilkulitrowy termos, elektryczne prześcieradło już czeka, ale dusza wyrywa się w jakieś tropiki. Nie lubię marznąć.
Kunming jesienią jest piękny - żółknące liście miłorzębu japońskiego, słońce, które już nie pali, a tylko przyjemnie grzeje, błękitne niebo... Potaniały dynie i jabłka, skończyły się już leśne grzyby - jak dobrze, że kupiłam trochę suszonych! - pora zabrać się za kiszenie ogórków i kapusty. Ech, ta jesień...
A wieczorami czekają książki, nowe i stare, kilogramy wspaniałych herbat, wspaniały jazzik i ciepłe ramiona mojego Pana i Władcy. No dobrze. Nie będę już narzekać. Naprawdę nie mam powodu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Proszę, nie anonimowo!
Ze względu na zbyt dużą ilość trolli, musiałam włączyć moderowanie komentarzy. Ukażą się więc dopiero, gdy je zaakceptuję. Proszę o cierpliwość.