Kiedy poczułam, że chiński to mój język?
Chyba od pierwszego usłyszenia. Bo niby dlaczego miałabym wracać na obcy, nieznany, pachnący, kolorowy Tajwan, jeśli nie przez śpiew, który brzmiał w moich uszach jeszcze długo po wyjeździe? Tak, śpiew, to tony mnie urzekły i to absolutna niemożliwość podzielenia zdań na słowa, a słów na sylaby. Nie miałam punktu zaczepienia, nie umiałam wychwycić znaczeń ani stale powtarzanych brzmień. Zachwyciła mnie za to muzyczność języka i jego ciepło.
A jednak tak naprawdę mój stał się dopiero z chwilą, gdy umiem na bazie chińskiego tworzyć prywatny język codziennej komunikacji z ZB; udało nam się dojść do momentu, w którym jesteśmy zrozumiali tylko dla siebie nawzajem; chiński stał się narzędziem, a nie celem samym w sobie. Stał się fundamentem, codziennie upiększanym jakimś nowym odkryciem, poplątaniem z innymi językami, uzgadnianiem innych znaczeń dla zwykłych słów.
Właśnie dlatego od wczoraj chińskie słowo na balet - 芭蕾 balei (idiotyczne są te tłumaczenia fonetyczne, prawda? Dosłownie przetłumaczony chiński balet jest pąkiem banana...) jest dla mnie podobnymi fonetycznie słowami balei 把累, które rozwijamy z moim Panem i Władcą w zdanie 把自己弄得很累 - męczyć się...
PS. Tak, podskakując w czasie badmintona ZB wygląda jak tancerz. Zmęczony tancerz.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Proszę, nie anonimowo!
Ze względu na zbyt dużą ilość trolli, musiałam włączyć moderowanie komentarzy. Ukażą się więc dopiero, gdy je zaakceptuję. Proszę o cierpliwość.