Wigilia to dla mnie, abstrahując od wszelkich znaczeń religijnych, nosicielka polskich tradycji. Specyficzne dania, zachowania, atmosfera.
Wyszłam za mąż za człowieka, którego pragnę nauczyć miłości do tego, co jeszcze we mnie polskiego zostało. Nie jest tego specjalnie dużo - tym ważniejsze jest to, żeby on przyjmował Polskę równie dobrze, co ja Chiny.
Weekend zajęło mi przygotowywanie wigilijnych dań. Oczywiście, były modyfikacje. Po pierwsze - z braku opłatka (nie doszedł był w terminie) łamaliśmy się ujgurskim chlebem. Po drugie, nienawidzę fasoli, więc ją pominęliśmy na rzecz dodatkowego ciasta. Ponieważ w domu zimno jak w psiarni i drożdże nie rosną, podarowałam sobie robienie drożdżowego. Zresztą, maku nie ma tutaj, przynajmniej nie tego naszego. Jest inny, znacznie bardziej interesujący, ale nie bardzo nadający się do ciasta. Z braku normalnego, nieprzyprawionego suszu, również kompot nie wchodził w grę - ogrzaliśmy się zamiast tego grzanym piwem. A zamiast białego sera w pierogach ruskich, które zrobiłam głownie po to, żeby nie marnować ciasta, zmieliłam tutejszy kozi ser. Tak więc tradycja została dostosowana do lokalnych warunków. Ale część dań smakowała właśnie tak jak powinna... A wszystkie bez wyjątku zasmakowały mojemu Panu i Władcy. Więc jest git :)
Zaczęliśmy oczywiście od dzielenia się chlebem i życzeń. Pan i Władca nie popisał się inwencją, ale składam to na karb faktu, że jeszcze nigdy w takim obrzędzie nie uczestniczył.
Potem barszcz na wywarze grzybowym, z uszkami grzybowymi.
Następnie zupa grzybowa, mocno gęsta. Zdjęć nie mam, nie zdążyłam cyknąć, zmietliśmy wszystko w błyskawicznym tempie. Do środka wrzuciliśmy pokruszony chleb.
Potem pierogi. Były dwa typy: z kapustą i grzybami oraz ruskie. Pierwotnie nie miało być ruskich, bo nietradycyjne, ale akurat miałam pod ręką wszystkie składniki, a nie chciałam zmarnować ciasta. Potem wjechały na stół dwa nietradycyjne dania z ryb. Po pierwsze - nie przepadam za karpiami. Miliony ości i smak nieszczególny. Kupiłam więc jakiegoś mięsożernego potwora, który ości właściwie nie miał. Z części zrobiłam fileciki, delikatne i pyszne, a część zabejcowałam już kilka dni temu w ziołach prowansalskich i w Wigilię upiekłam. To znaczy, mój mąż upiekł, bo ja pracowałam do późna, ale pod moje dyktando. Wyszło przepyszne...
Do ryby podałam mój prywatny wynalazek. Jako, że został mi farsz do ruskich, uformowałam zeń kuleczki i obtoczywszy je w bułce tartej usmażyłam na złoto. Do popicia podałam grzane piwo (w całym domu pachniało goździkami i imbirem).
A potem przyszedł czas na słodkości...
W kolacji uczestniczyła koleżanka z pracy, która, ku mojemu zdumieniu, wmłóciła wszystko jak się patrzy - choć smaki dla niej co najmniej egzotyczne...Ubrani-śmy mało wigilijnie, bo zimno jak w psiarni. Wystrój też nieświąteczny. Z jednym wyjątkiem.
Mój Pan i Władca pytał, czy chcę drzewko bożonarodzeniowe. Ja powiedziałam, że sztucznego to nie chcę - od zawsze czuję serdeczną nienawiść do plastikowych podróbek roślin. Z drugiej strony, iglak tutaj nie do dostania. Pogodziłam się więc z tym, że nie będzie choinki.
Fakt. Choinki nie było. Dostałam za to całkiem inne drzewko, od razu z bombkami :)Ktoś wie, jak się opiekować małym kumkwacikiem? :)
Primo: swinia jestes, prosze o paczke z resztkami!
OdpowiedzUsuńSecundo: Fan sie robi grubiutkiiiiiiiiiiiiii!!! :D :D :D
:D:D:D:D Resztek już nie ma :) A Fan ostatnio z przerażeniem powiedział mi, że "zmienił kształt".
OdpowiedzUsuńDrzewko mnie ujęło :))
OdpowiedzUsuńBoże, kocham Was :)
OdpowiedzUsuń