Kolacja była pyszna. Mielona wieprzowinka na parze z zhacaiami (świekra), kwiaty taro smażone z bakłażanami (ZB), kurczak curry po birmańsku (ja), smażony wieprz z papryką i cebulą (ja), zupa z gorzkich liści (ZB) i smażona na pikantnie mała kapustka chińska (ZB). Obżarliśmy się jak świnie.
Zakołderkowani (bo zimno) bawimy się swoimi kompami, gdy nagle ZB wzdycha: - Zjadłbym coś.
Patrzę na niego jak na wariata, bo wiem, ile zjadł żarcia przed chwilą. Ale pytam - może makaron jakiś?
- Nie, mam ochotę na pieczone mięsko (ekhm, takie niby szaszlyczki :D).
- To idz i sobie kup - wzruszam ramionami, nieczuła na potrzeby mojego przyszłego.
ZB wzdycha. Nie wiem, czy mial nadzieje, ze pójdę po szaszłyki, nic mnie to nie obchodzi, hue, hue, hue.
Minęło pół godziny.
ZB znowu wzdycha i mówi - tak dawno już nie jadłem szaszłyczków!...
Patrzę nań z rozbawieniem i powtarzam: to idź i sobie kup.
ZB się ubiera możliwie szczelnie, wrzuca do kieszeni komórkę, kasę, klucze. Zakłada buty. Przychodzi po komórkę, bo zapomniał, że już ją zabrał. A potem, jak tylko otworzył drzwi, wrócił jeszcze po słuchawki.
Wyszedł.
Minęła minuta.
Wraca.
Pytam: kochanie, czego zapomniałeś?
ZB: ze złością: nic nie zapomniałem!
Ja, ze zdziwieniem: to dlaczego wróciłeś?!
ZB: Pada! Przecież nie będę łaził w deszczu szukając szaszłyczków...
Czyli jednak jest bardziej piecuchem niż łasuchem, dziwne, cały czas sądziłam, że chętnie poświęci wygodę dla żarcia... :D
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Proszę, nie anonimowo!
Ze względu na zbyt dużą ilość trolli, musiałam włączyć moderowanie komentarzy. Ukażą się więc dopiero, gdy je zaakceptuję. Proszę o cierpliwość.