Przeczytałam sporo książek Lisy See; lubię je nie tylko za solidne osadzenie w Azji, ale przede wszystkim za oddanie głosu kobietom. Po milionie historii napisanych z męskiego punktu widzenia warto sięgać po te, które skupiają się na czymś innym, pokazują emocje, dopowiadają brakującą część historii. Dzięki nim możemy zrozumieć społeczności inne od naszej - a może nawet i te nasze?
Ta konkretna historia opowiada o nietypowej społeczności, skoncentrowanej wokół kobiet zwanych haenyeo, zajmujących się połowem owoców morza. Nigdy wcześniej o nich nie słyszałam - są ewenementem na skalę światową. Dzięki tej książce chętnie poczytam o nich więcej.
W trakcie studiów dalekowschodnich uczyłam się trochę o Korei - historia, kultura, szamanizm wymieszany z konfucjanizmem, okupacja japońska zastąpiona amerykańską, wojna domowa, terror... Szczerze mówiąc, historia XX wieku jest tak przerażająca, że znieczuliła mnie na gołe liczby ofiar. Tym bardziej cieszę się, że dane mi było zapłakać nad Koreańczykami i ich sobie uczłowieczyć, wyjąć z tabelek ze statystykami i nadać im twarze.
Mój jedyny zarzut wobec książki polega na tym, że mam wrażenie, że autorka cały czas pisze tę samą historię: o przyjaźni kobiet, która przez brak komunikacji, wzajemne niezrozumienie i egoizm przynajmniej jednej z nich rozpada się na kawałki, by na samym końcu ta druga wreszcie zrozumiała, co tak naprawdę się stało, ale wówczas jest już za późno. Czytając Wyspę... miałam déjà vu: czy to te same dwie dziewczyny, co w Kwiecie śniegu i sekretnym wachlarzu? A może te z Dziewcząt z Szanghaju? Chciałabym, żeby autorka dowiedziała się, że relacje międzyludzkie, w tym te między kobietami, mogą wyglądać inaczej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Proszę, nie anonimowo!
Ze względu na zbyt dużą ilość trolli, musiałam włączyć moderowanie komentarzy. Ukażą się więc dopiero, gdy je zaakceptuję. Proszę o cierpliwość.