Większość Tajfuniątkowych wakacji spędziłam pracując; niestety, ewentualny wyjazd do Polski znów odłożyliśmy na czas nieokreślony. Ja sama też się jakoś wybitnie nie naodpoczywałam, bo większość MOICH wakacji byłam chora. Ech, organizm dał mi dobitnie do zrozumienia, że mam wyjąć motorek z kuperka i zająć się slow life.
W ramach zwalniania tempa życia wybrałyśmy się z Tajfuniątkiem do polskiego wujka, który rzucił wszystko w cholerę i wyjechał w Bieszczady na yunnańską wieś. Dokładnej lokalizacji nie podam, ale jest to wystarczająco niedaleko od Kunmingu, że można wybrać się na weekend, pod warunkiem, że dysponuje się samochodem. Terenowym. Domek owego wujka znajduje się bowiem na takim odludziu, że do najbliższej wioski dysponującej asfaltówką jest ponad dziesięć kilometrów; stamtąd również można by próbować łapać autobus w stronę miasta. Kiedy zaś kończy się asfaltówka, zaczynają się górskie dróżki, które po każdym deszczu zmieniają się w niewielkie bagienka.
My auta nie mamy; mamy za to znajomych, którzy też chcieli się tam wybrać, a mają samochód z napędem na cztery koła.
I tak w pewien piękny sobotni poranek zebraliśmy się wszyscy i ruszyliśmy w drogę. Najważniejszym elementem garderoby okazały się być oczywiście kalosze i peleryna przeciwdeszczowa, ponieważ pogoda nas nie rozpieściła. Całe szczęście obie byłyśmy na to przygotowane. Równie szczęśliwie zapakowałam wystarczająco dużo spodni na zmianę. Przydały się, oj przydały! Bo ta chatka na odludziu to nie tylko sama chatka ze zmodernizowanej wieży tytoniowej, ale również najprawdziwsza farma ze świniami, kurami, gęśmi, psami i tak dalej. A oprócz farmy - las, potok, pagórki, dolinki, skałki... Jednym słowem: raj dla dziecka. Tajfuniątko, mieszczuch ostateczny, długo uczyła się, jak przejść koło gąsiora, żeby nie przyszczypał i jak karmić świnki żeby nie ugryzły. Wszystko było przygodą: karmienie zwierząt, łazikowanie niemal bez nadzoru, zbieranie grzybów w lesie, rwanie ogników, wypatrywanie krów na okolicznych pastwiskach, szukanie jaj zniesionych "na dziko"... Nawet pies - a może zwłaszcza pies?... - bo Tajfuniątko bardzo tęskni za psami w swoim życiu. Myślę, że zdjęcia lepiej pokażą Tajfuniątkowe szczęście niż nawet najlepszy opis.
Spędziłyśmy przemiły weekend. Pełnię szczęścia zamącił tylko kot, który ładował mi się do śpiwora przeszkadzając w spaniu, a także kogut-idiota, który obudził nas o 4.30. Tak, było jeszcze kompletnie ciemno. Kotu nic nie zrobiłam, ale za to w południe spożyliśmy przepyszny rosół.
I znów mam pełną głowę marzeń o własnym, choćby maluteńkim, skrawku ziemi i o życiu w spokoju i zieleni... A jednocześnie: tak bardzo cieszę się, że Tajfuniątko mieszka w mieście, przy dobrej szkole, basenie, bardzo niedaleko od szpitali. Razem z dzieckiem zmienia się perspektywa, zwłaszcza jesli miało się pecha i cywilizacja była potrzeban TERAZ NATYCHMIAST a nie po godzinie czy dwóch w samochodzie...
Dziękuję bardzo budująca historia. Powodzenia.
OdpowiedzUsuń:)
UsuńBardzo fajna historia. Powodzenia.
OdpowiedzUsuńTen komentarz został usunięty przez autora.
UsuńOn tam mieszka sam?
OdpowiedzUsuńnie, ze swoim chłopakiem :)
Usuń