Dzisiejszy post powstał dla Klubu Polki na Obczyźnie. Chodzi o to, by podać pięć rzeczy, które chciałoby się wyeksportować z kraju zamieszkania do ojczyzny, a także pięć rzeczy, które chciałoby się zaimportować z Polski.
Po pierwsze: wbrew pozorom wcale nie jest łatwo ograniczyć liczbę do pięciu. I w Chinach, i w Polsce jest cała masa rzeczy pięknych, wartościowych, ciekawych. Do stworzenia utopii trzeba by było jednak zmienić więcej niż pięć rzeczy, a dodatkowo jeszcze wykorzystać wzory z innych krajów...
Co chciałabym, żeby dotknięte magiczną różdżką przeniosło się do Polski?
1. Krzepcy i dziarscy, wysportowani emeryci.
Mój osiemdziesięcioletni świekr dwie-trzy godziny dziennie ćwiczy i się rozciąga, niewiele młodsza świekra tańczy tańce ludowe. Rankami emeryci ćwiczą taichi, wieczorem tańczą do hitów puszczanych z tranzystorów. Chodzą, ćwiczą, tańczą, jeżdżą na rowerach. Młode pokolenie jest zmacdonaldyzowane i otyłe, ale ludzie starsi odżywiają się racjonalnie i dużo się ruszają - dzięki temu są zdrowi, samodzielni i weseli. Chciałabym, żeby nauczyli się tego również polscy emeryci.
2. Wyobraźnia kulinarna.
Nigdzie dotąd nie spotkałam się z krajem, w którym jedno warzywo/mięso/danie przygotowuje się na tyle różnych sposobów. Nawet purree ziemniaczane przygotowują na więcej sposobów niż Polacy. Wariacji na temat rosołu, który w Polsce jest niezmienną klasyką, tutaj widziałam już z kilkanaście. Do tego trzeba dodać całą masę dań, które w Polsce można byłoby wykonać, ale brak składników. Już mniejsza o te, do których składniki faktycznie są zbyt egzotyczne i po prostu w naszym kraju nie występują. Dla mnie najbardziej niesamowite jest jednak to, że istnieją rośliny czy zwierzęta, które w Polsce również występują, a nie jada się ich "bo nie". Na którym polskim targu kupicie złocień, który jest pyszny w sałatce? Na którym tasznik do zupy? Na którym grzyby lakówki, pospolite w Polsce, ale niejadane, bo podobno niesmaczne (nieprawda!)? Na którym świeżą koźlinę czy właśnie oporządzone żółwie? Targi i sklepy są nieprawdopodobnie bogato zaopatrzone w świeże produkty; obojętnie, czy jesteś mięsożerny, czy ciągnie cię do wegetarianizmu - na pewno znajdziesz coś dla siebie. Żadna dieta nie będzie wysiłkiem logistycznym i nie sprawi, że zbankrutujesz. Muszę przyznać, że po powrocie do Polski patrzę na targowiska z lekkim politowaniem...
3. System opłat w autobusach.
W mieście, które stało się moim domem, najwygodniejszym środkiem transportu jest rower/skuter - tylko jednoślady nie stoją w korkach. Ach, no i autobusy. One też nie stoją w korkach, ponieważ większość dużych ulic ma również specjalne pasy dla autobusów. Wchodzi się zawsze przednimi drzwiami, wychodzi tylnymi. Przy kierowcy znajduje się czytnik kart miejskich oraz skarbonka. Większość mieszkańców posiada karty miejskie, które oczywiście są najwygodniejszą metodą uiszczenia opłaty, ale jeśli ktoś nie wziął karty z domu, może uiścić opłatę wprost do skarbonki. Jedynym mankamentem skarbonki jest to, że nie wydaje ona reszty, trzeba więc mieć zawsze przygotowanych trochę drobnych. W ten prosty sposób nie marnuje się drzew i niczego innego na produkcję nikomu niepotrzebnych biletów. Znikają również koszta związane z utrzymaniem rzeszy kanarów, pilnujących kasowania biletów. Po prostu: wchodząc musisz zapłacić. Jeśli próbujesz się przemknąć niezauważony, nakrzyczy na Ciebie kierowca. Jeśli będziesz udawał, że Ciebie to nie dotyczy i wzbraniał przed uiszczeniem, kierowca wezwie straż miejską. Zanim jednak straż miejska się pojawi, współpasażerowie Cię zmuszą do zapłaty za przejazd - kierowca bowiem nie ruszy, dopóki wszyscy nie zapłacą, a wszystkim się przecież spieszy. Najlepsza jest jednak cena za przejazd - w zależności od tego, czy autobus jest klimatyzowany, czy nie, wynosi ona 1 bądź 2 yuany, czyli 50 groszy albo złotóweczkę.
Przy każdym powrocie do Polski serio rozważam przemieszczanie się tylko na piechotę - bo ceny biletów w Polsce są zatrważające...
4. Herbata
W Polsce dobra herbata jest nie do kupienia albo nieprawdopodobnie droga; to, co jest do dostania w sklepach to zwykły syf z podłogi, a to, co w herbaciarniach - zazwyczaj jest niewiele lepsze. Oczywiście, zdarzają się chlubne wyjątki, ale generalnie Polacy się na herbacie po prostu nie znają - więc dają sobie wcisnąć byle co. Dlatego przy każdym powrocie do Polski nasz bagaż jest wypchany herbacianymi prezentami dla wszystkich Krewnych-I-Znajomych-Królika.
5. Badminton
Jest to sport narodowy Chińczyków. Grają wszyscy: emeryci plastykowymi lotkami i miernymi rakietami w parkach i na podwórkach, dzieci na boiskach, zwykli zjadacze ryżu na kortach badmintonowych, lotkami zrobionymi faktycznie z piór. Mnie się dawniej ten sport kojarzył tylko z zabawą "na zielonej trawce". Nie wiedziałam, że wymaga lepszego refleksu i większej szybkości niż tenis czy ping-pong. Nigdy nie narzekałam na własne wysportowanie - zawsze sporty różne lubiłam; uwielbiałam tenis, a w pingponga mogłabym grać całymi dniami. Ku mojemu ogromnemu zdziwieniu okazało się, że badminton jest bardziej męczący i wymagający niż inne moje ukochane sporty; po godzinie gry czuję się jak wyżęta ścierka, ale jestem zachwycona. W stosunku do tenisa jest to sport zdecydowanie mniej urazowy, a na sylwetkę wpływa lepiej niż ping-pong. Szkoda straszna, że w Polsce kortów badmintonowych jest tak niewiele i są tak drogie. My za godzinę badmintona płacimy, w zależności od miejsca 25-45 yuanów (12-22 złote), a w Polsce jest to dwa razy droższe.
Co natomiast chciałabym przenieść z Polski do Chin?
1. Życie muzyczne
Mieszkam w mieście większym od Warszawy. Działa tu orkiestra symfoniczna, istnieją zespoły muzyczne. Orkiestra nie potrafi zagrać czysto nawet Ody do Radości, a dobre zespoły szybko stąd wyjeżdżają. Bo tutaj nie ma życia muzycznego. Och, zdarzają się koncerty przyjezdnych muzyków, ale... Oddałabym wszystko na świecie, żeby tu było tak, jak w Krakowie. Setki knajpek z jam session do rana, chóry, porządna filharmonia, niezła opera, rockoteki w Rotundzie i potańcówki latynoamerykańskie w Szarej. Festiwale jazzowe, muzyka żydowska, zespoły folkowe - dla każdego coś miłego.
Przyjechałam do dużego miasta, ale w skali Chin - do mocno prowincjonalnej mieścinki. I niestety jest tu pustynia muzyczna...
2. Kulinaria
Przy całym moim uwielbieniu dla kuchni chińskiej mam też swoje drobne kulinarne tęsknoty. Najlepsze pieczywo, jakie można tu dostać to bagietki z Carrefoura. Najlepsza wędlina - robione na polską modłę kiełbasy z Harbinu, gorsze wszakże od naszej zwykłej kiełbachy. Są setki ciastkarni, ale wszystkie wypieki smakują jak papier albo słodki płyn do mycia naczyń. Całe szczęście udało mi się kupić piekarnik. Odkąd sama piekę ciasta, ciasteczka, pizzę i pieczywo - łatwiej znoszę rozłąkę z europejską kuchnią. Tym niemniej - czasem mi się marzą europejskie pyszności, których tutaj - jak na lekarstwo...
3. System edukacji
Nie to, żeby polski mi się podobał. Ale przedszkolaki śpiewające o wspaniałości Mao plus podstawówkowicze, którzy dopiero o północy są w stanie dokończyć odrabianie idiotycznych, mechanicznych zadań domowych... Współczuję chińskim dzieciom. Męczą się zupełnie niepotrzebnie - bo kończąc szkołę i tak nic nie potrafią, a dostanie dobrej pracy zależy głównie od znajomości rodziców.
4. Kontrola bezpieczeństwa
Oto główny mój strach. Nikt tu nie sprawdza stężenia szkodliwych substancji w produktach spożywczych czy w glebie, a nawet jak sprawdza - i tak nic z tym nie robi. Chłopi nie jedzą owoców z tych drzew, z których owoce idą na sprzedaż. Przy domu hodują na własne potrzeby kurczaki bez wstrzykiwania hormonów, drzewka owocowe bez hektolitrów chemikaliów. Wiedzą, że szkodzą innym. Tak długo, jak długo sami nie muszą jeść kupnego pokarmu, tak długo się tym w ogóle nie przejmują. Mój mąż powtarza, że Chińczycy kiedyś samych siebie wykończą właśnie w taki sposób. Oj, przydałoby się tu trochę zachodnioeuropejskich porządków! Nie żebym wierzyła, że zachodnia żywność jest w 100% zdrowa i bezpieczna, ale chińskim normom ufam jeszcze mniej.
5. Wszyscy, których kocham
Przyjaciele i rodzina. Chętnie bym ich tu importowała. Zdecydowałam, że Kunming będzie moim domem. Mam tu Pana i Władcę, wspaniałych Świekrów, nową Rodzinę, która przyjęła mnie z otwartymi ramionami. Mam tu znajomych, z którymi czas płynie przyjemnie; mam kilkoro przyjaciół, którzy bardzo mi pomogli. A przecież każde odwiedziny, każdy list, pocztówka, każda rozmowa przez skajpa czy mejl są na wagę złota. Wyjeżdżając na drugi koniec świata nie mogłam niestety zabrać z sobą ludzi, których kocham. I tak naprawdę to jest jedyne, co uczyniło moją decyzję trudną.
Bardzo czekałam na Twój post, bo bardzo lubię Chiny, miałam radość i stres zwiedzić spora cześć Chin rok temu przez miesiąc. Byliśmy z mężem, sami i choć w podróżach po świecie jesteśmy zaprawieni sto razy mieliśmy sie w Chinach ochotę poddać i wrócić. Ale pomogli nam ludzie (tylko w Chinach spotkała nas taka życzliwość i pomoc np. płacili za nas drobniakami w autobusach bo na początku nie wiedzieliśmy jak). Zastanawialiśmy sie jak tutaj radzą sobie Polacy- imigranci, czy tez zaczynaja jeść pieczone osmiornice i jeździć bez składu i ładu po ulicach (trafik Chinach nas przerażal). Dlatego podziwiam Polakow i Ciebie, ze Ty sie tam klarujesz i widzisz w wielu rzeczach tyle pozytywnego. Żałuje, ze nie znałam Cue wcześniej bo byliśmy tez w Kunmimg (pamietam ten piękny ogród, nocą tam spacerowalismy, tak ciekawie był oświetlony, no i pełno faktycznie tam było starszych ludzi cwiczacych, tanczacych). Piękny, wzruszajacy post! Pozdrawiam ze słonecznego Sztokholmu!
OdpowiedzUsuńMonika Henriksson
www.polkawszwecji.wordpress.com
O tak! Moja Mama narzeka, że się schińszczyłam, bo jem "paskudztwa", przechodzę na czerwonym, bo tak jest bezpieczniej i jeżdżę rowerem pod prąd na sześciopasmówce :D A przecież gdzieś w środku jestem cały czas Polką... Może jeszcze kiedyś przyjedziecie? :)
Usuńz tym zyciem muzycznym to mnie zaskoczylas, nie zebym byla znawca Chin ale az trudno uwierzyc ze moga byc miejsca gdzie porzadnych muzykow i koncertow brakuje. W Deszczowej znalazlabys pod tym wzgledem raj na ziemi, chyba nie ma innego narodu tak utalentowanego muzycznie jak Irlandczycy. Pozdrawiam serdecznie
OdpowiedzUsuńW miastach typu Pekin czy Szanghaj - faktycznie życie muzyczne nie jest złe. W Kunmingu - bilet na koncert niezłej, ale wcale nie pierwszoligowej japońskiej piosenkarki kosztuje prawie 500 polskich złotych. I ludzie tyle płacą, bo skoro raz na ruski rok jest okazja posłuchać przyzwoitej muzyki, to uważają, że warto. A mnie rozpieścił Kraków. Tam w większości knajp można było posłuchać niezłej muzyki na żywo...
UsuńHerbatę też bym przeniosła :)
OdpowiedzUsuńJak byłam w Chinach, to nakupiłam jej na zapas. Ale szybko się skończyła. Muszę się chyba tam ponownie wybrać ;)
Pozdrawiam!
O.
Chiny, ze szczególnym uwzględnieniem Kunmingu, serdecznie zapraszają na zakupy herbaciane :)
UsuńO! Zaciekawił mnie bardzo wątek herbaty! Bo do tej pory uważałam polską herbatę za smaczną w porównaniu z tym, co pod pojęciem herbaty sprzedaje się, na przykład, w Hiszpanii albo we Francji. A czy u Ciebie było tak, że mieszkając w Polsce lubiłaś polską herbatę, a dopiero po przeprowadzce do Chin odkryłaś nową jakość? Czy ta polska nigdy Ci nie smakowała? Pozdrawiam :)
OdpowiedzUsuńOd momentu, kiedy pierwszy raz spróbowałam chińskiej herbaty, wiedziałam, że to, co dotąd piłam w Polsce, trzeba przestać zacząć nazywać herbatą ;) Ale tak - zdarzyło się to dopiero, gdy wyjechałam na Tajwan, bo dopiero tam spróbowałam prawdziwej herbaty, dobrze zaparzonej. Wcześniej w Polsce pijałam to, co wszyscy i uważałam za smaczne ;)
UsuńCzyli jeszcze jeden argument na to, że podróże kształcą nie tylko intelektualnie, ale i kulinarnie/smakowo. :) Tymczasem zorientuję się, czy u mnie w Londynie są jakieś sklepy azjatyckie, które importują prawdziwą herbatę, bo obudziłaś we mnie ciekawość nowych smaków!
OdpowiedzUsuńWiem, że w londyńskim chinatown można dostać dobre chińskie herbaty, np. jaśminową czy zieloną :)
UsuńTak? Super, bo za jaśminową przepadam (na razie tą, którą znałam do tej pory ;) Dzięki za informację :)
OdpowiedzUsuń