Jest słońce, jest wolne, jest samochód. Tym razem wybieramy się więc do "Bogatych Ludzi" czyli do położonego tuż przy Kunmingu miasteczka Fumin 富民. Fumin to dosłownie "wzbogacać ludność" i faktycznie coś w tym jest - chyba jeszcze w żadnym maleńkim miasteczku nie widziałam takich fur i wypasionych domków. Fiu, fiu, fiu... Widać nie bez powodu Fumin jest kunmińskim "koszyczkiem z jedzeniem" - uprawia się tu ryż, pszenicę, kukurydzę, tytoń, orzechy, woskownice, ostrudę mandżurską, kasztany jadalne, winogrona i wiśnie; nie brakuje również hodowców trzody chlewnej i drobiu. Poza tym jednak - nic tam nie ma. To znaczy: w samym mieście. To okolice Fumin słyną z przepięknych krajobrazów, krystalicznie czystej wody i absolutnego braku zanieczyszczonego powietrza. Atrakcją wymienianą bodaj najczęściej są dziewicze tereny doliny, którą płynie Longna he - Rzeka Ciesząca Smoka, nazywana czasem małym Jiuzhaigou. Zobaczyłam zdjęcia, chciałam tam pojechać już od dawna. Po rzece można pływać łódkami i pontonami, górskie źródełko jest chłodne i czyste, krajobraz piękny, a ponoć i droga dobra. Tylko 20 kilometrów od Fumin, a przecież Fumin jest tuż za granicą Kunmingu.
Do Fumin dotarliśmy w samo południe; wstąpiliśmy do pierwszej lepszej knajpy i zapytaliśmy, co jest ich specjalnością. Kelnerka spojrzała na nas jak na wariatów i powiedziała, że właściwie nic, robią po prostu zwykłe, domowe żarcie.
Dla nas to zawsze najlepsza reklama. I tym razem okazało się, że knajpa karmiła jak najlepsza babcia - ogromne półmiski wypełnione przepysznie przyrządzonymi smakołykami. Nawet Tajfuniątku smakowało. W dodatku ceny o tyle niższe od tych kunmińskich, że uiszczaliśmy rachunek z prawdziwą przyjemnością.
Z popuszczonymi pasami jedziemy dalej. Dwadzieścia kilometrów to przecież jak splunąć.
No chyba, że cała droga to wąska dróżka górska, teoretycznie asfaltowa, ale ze strumykami w poprzek, usypiskami, brakującymi częściami drogi i niespiesznie usuwającymi zadki wszędobylskimi kozami. Jeśli, nie daj buddo, z naprzeciwka jechało drugie auto, któreś musiało się cofać do ostatniego szerszego zakrętu. Dwudziestokilometrową trasę pokonaliśmy w godzinę, dojeżdżając do... nikąd. To znaczy: droga biegła dalej, ale nasz GPS stwierdził, że jesteśmy na miejscu, powiedział do widzenia i twardo stał na tym stanowisku, choć tutaj nic nie było. W oddali majaczyła jakaś rzeczka, ale nie było do niej ani dojazdu, ani nawet dojścia.
Hmmm. Okolica piękna, próbujemy pojechać dalej.
Po dwóch kwadransach kluczenia i pytania miejscowych dojechaliśmy do górskiej dróżki, która prowadziła w dół, do zbiornika wodnego. Stały już tam dwa samochody, a tubylec na pytanie, czy to już Longna he, skinął głową. Parkujemy i schodzimy.
Na końcu dróżki był, owszem, zbiornik wodny i źródełko. Śliczna okolica... i dziesięć samochodów terenowych, których właściciele uznali, że tylko w tak krystalicznie czystej wodzie warto myć auta.
W oddali majaczy ładne domostwo, trochę za duże jak na prywatny dom. Można tam dojść po niedbale przerzuconych nad strumieniem gałęziach. Pod zamkniętymi na kłódkę drzwiami wejściowymi stoją trzy namioty; naszliśmy ludzi w trakcie pikniku. Poinformowali nas, że dawniej tak, owszem, była tu knajpa, a mieszkańcy nie tylko cię karmili, ale również wozili łódką po jeziorku i organizowali piesze wycieczki, ale dom od dawna stoi pusty. Pewnie splajtowali. Skąd więc pontony na jeziorze? Cóż, kto ma w domu, ten sobie przywozi i pływa...
Poszliśmy w górę źródełka. Znalazłam kamienistą "plażę" z maleńką mierzeją. Tam woda była tak czysta i płytka, że wpuściłam do niej uszczęśliwione Tajfuniątko. Caluteńką godzinę dreptała po ciemnym piasku i drobnym żwirze, zachwycając się tym, jak zupełnie inaczej tam się chodzi, jak wspaniale piasek przecieka przez palce i jak fantastycznie czuje się dziecko upaskudzone od stóp do głów z głową włącznie. Zachwycałaby się dalej, ale zaszło słońce i zaczął wiać nieprzyjemny wiatr, co w połączeniu z lodowatym źródełkiem mogłoby się źle skończyć - wszak już październik. Mimo protestów Tajfuniątka, wróciliśmy do samochodu. Dziecię spało całą drogę jak zabite, a my... Cóż. W sumie spędziliśmy bardzo miły dzień. I tylko wieczorem, przeglądając zdjęcia z tej krótkiej wycieczki stwierdziliśmy jednogłośnie, że Jiuzhaigou to to jednak nie jest.
"Caluteńką godzinę dreptała po ciemnym piasku i drobnym żwirze, zachwycając się tym, jak zupełnie inaczej tam się chodzi, jak wspaniale piasek przecieka przez palce i jak fantastycznie czuje się dziecko upaskudzone od stóp do głów z głową włącznie. "
OdpowiedzUsuńZawsze uważałem, że brudne dziecko to szczęśliwe dziecko :)
pod warunkiem, że nie ma pedantycznych i przewrażliwionych rodziców ;)
Usuń