W poniedziałki wracam z pracy na piechotę. Po pierwsze, tych 40 minut spacerkiem sprawia mi przyjemność, po drugie po drodze mam ukochany targ oraz sklepik z wietnamską kawą, której ZAWSZE jest za mało, a po trzecie zawsze trafiam na coś nowego.
Tym razem trafiłam na Ujgurów. Sam widok nie jest nowy - przecież uwielbiam ich pilaw, szaszłyczki jagnięce, leghmen czy pieczone pierogi samsa. Zazwyczaj jednak szłam do ujgurskiej knajpki, w której zanabyć mogłam te pyszności; dziś pierwszy raz miałam okazję zobaczyć mały teatrzyk z Ujgurami w roli głównej.
Godzina jedenasta. Ludzi coraz więcej, bo zbliża się pora karmienia, a w pobliżu jest targowisko. Na chodnik tuż za parkingiem dla skuterów wtacza się stragan na kółkach, jakich w Chinach wiele. Dwóch Ujgurów rozbija obóz; wycierają z kurzu metalową stolnicę, a po zdjęciu przykrywki z części drugiej zaczynają rozpalać ogień w tak zakamuflowanym piecu tandoor. W przeciwieństwie do spotykanych coraz częściej w knajpach, ten piec nie jest gazowy, a opalany węglem drzewnym. Temperatura na razie niska, chłopiec stojący przy stolnicy nie spieszy się z przygotowywaniem imponderabiliów: małej poduszeczki przykrytej ręcznikiem, dwóch misek - w jednej sezam, w drugiej sezam z cebulką, długich metalowych prętów z haczykami na końcu no i wielkich siat z przygotowanym wcześniej ciastem drożdżowym.
Z pieca zaczyna bić przyjemne ciepło - za chwilę jednak z czoła starszego Ujgura, odpowiedzialnego za pieczenie chleba, zacznie kapać pot; temperatura w tandoorze może sięgać 400 stopni, a on cały czas musi sprawdzać, który z chlebków już się upiekł.
Chłopiec wyciąga małe kulki z ciasta i zaczyna je rozgniatać i wałkować na podsypanej mąką stolnicy. Po uzyskaniu okrągłego placuszka ozdabia go dziurkując
przy pomocy małej pieczątki z bolcami. Teraz kładzie placuszek w misce z sezamem czy też sezamem i cebulką; gdy przyprawy się przylepią, placek bierze na warsztat starszy Ujgur. Układa placek na poduszeczce i wygina brzegi tak, by się lepiej przyczepiły do ścian już buchającego gorącem pieca. Wkłada poduszeczkę z ciastem do pieca i buch! o ściankę z taką mocą, by się chlebek przylepił. Pieczenie trwa kilka minut, ciasto rośnie w oczach. Już po chwili można je wydobyć z pieca przy pomocy prętów z hakami; gorący chleb parzy palce, ale jego niebiański smak nie pozwala się tym przejmować. Sezamowo-cebulowa rozkosz...
Po chińsku chleb wabi się nang, co po rozpracowaniu znaku na części pierwsze oznacza jeść tak, by napełnić się po brzegi jedzeniem. Czyli, w wolnym tłumaczeniu, wpieprzać bez opamiętania. Biorąc pod uwagę niebiański smak naan, wcale się nie dziwię, że został tak właśnie przez Chińczyków nazwany...
W pół godziny po rozłożeniu straganu, wokół naszego przenośnego tandooru roi się od ludzi. Kupują naan hurtem, po 4-5 sztuk. Tak samo, jak ja...
Naan pochodzi z Persji, ale spotkać go można w całej Azji, do Birmy włącznie. Składniki, bez których nie można się obejść to mąka pszenna, woda, drożdże i tłuszcz - zazwyczaj masło. Można dodać mleko bądź jogurt, ale to jest opcjonalne. Problem w tym, że bez tego pieca, w którym pieczenie trwa zaledwie kilka minut, zrobienie takiego chleba jest niemożliwe. Próbowałam. Wychodzi inaczej, nie jest taki miękki i puszysty, bo pieczenie w dwustu stopniach musi trwać dłużej. Tak więc, choć można w domu wykonać podróbkę, będzie to zaiste tylko podróbka...
W Chinach pojawił się naan prawdopodobnie wraz z Ujgurami, dawno temu, kiedy wszyscy nie-Chińczycy byli traktowani jak barbarzyńcy - stąd dawna nazwa chleba: 胡餅 - barbarzyńskie ciastko. Przez te dwa tysiące lat w literaturze cały czas pojawiają się ujgurskie chleby w różnych odsłonach - w Chinach pełniły rolę sucharków, czyli niepsującego się jedzenia, którym można się obeżreć ;) Jak dawno temu to było? Cóż, podczas wykopalisk w Turpanie natrafiono na naan pochodzący VII wieku, pochowany by karmić zmarłego. Podobno dzisiejsze wyglądają identycznie...
Idę zrobić sobie kanapki na naanie...
nie moge czytac Twoich postow jedzeniowych, bo mam ochote spakowac sie i jechac z powrotem na Tajwan (albo w sumie gdziebadz do Azji); szczegolnie o tej porze roku tak mi sie robi. no nic, przeczytam sobie raz jeszcze i bede snic dzis o chlebkach naan pewnie :)
OdpowiedzUsuńtak, ludzie wracający z Azji do Polski narzekają przede wszystkim na brak jedzenia. Ja sobie nie wyobrażam Azjatów mieszkających w Polsce...
OdpowiedzUsuńTen komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńJasne, no bo jak mozna zyc na co dzien o kanapkach z serem i keczupem na zmiane z parowka? (Tudziez o drozdzowkach...) Jestesmy dla siebie (i obcokrajowcow) kulinarnie okrutni :)
OdpowiedzUsuńTen komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńPrzed chwilą zjadłam wielką śniadaniokolację, a i tak się ślinię... Tajwan stanowczo ma wady, a brak naanów po 5 rmb jest jedną z większych ;)
OdpowiedzUsuńu Was były po 5??? U nas są po 3...:)
OdpowiedzUsuńPierwszy raz jadłem nan w Abu Dhabi, nie wiedziałem ówczas jeszcze jak ten smakowity placek się zowie. W UK stało się bardzo popularne dzięki emigrantom z Pakistanu i Indii, jednak wygląda trochę inaczej niż ten chiński odpowiednik.
OdpowiedzUsuńNo właśnie mnie też zdziwiło, że tak samo zwące się placki w tutejszych indyjskich knajpach wyglądają i smakują zupełnie inaczej. Potem jednak stwierdziłam, że pierogi w różnych częściach świata też są różne, a koloryt lokalny i te drobne różnice są wspaniałe :)
OdpowiedzUsuńPrawie jak kirgiski - i nazywa się tak samo :)
OdpowiedzUsuń