Inne od tych tajwańskich, inne od chińskich. Nie trójkątne, a walcowate. Ogromne! Opakowane w świeże liście bananowca, w środku kleisty ryż, surowe wieprzowe mięso i pasta fasolowa (długo nie mogłam skojarzyć, do czego wydaje mi się podobna w smaku, w końcu na to wpadłam: do farszu na ruskie pierogi! Wietnamczycy też dosmaczają pieprzem i solą, lekki smak cebulki... Tak!). Rewelacyjne.
Przygotowanie liści bananowca wydaje się łatwe - położyć, pociąć na równe kawałki, jakaż to filozofia? Ale liście są ostre, kaleczą palce.
Samo zawijanie tych ekhm wietnamskich gołąbków to też sztuka nie lada. W domu Małego Wnuka żadna z sióstr nie potrafi (niby potrafią, ale Pani Domu fuka, że partaczą, a nie zawijają), więc i ja się nie pchałam do pomocy. I to mimo, że na Tajwanie bez żadnego problemu robiłam tamtejsze zongzi...
Potem się je bardzo długo gotuje, żeby mięso nie było surowe. Tuż po ugotowaniu są przepyszne, jeden plaster jest tak sycący, że kilka godzin nie czuje się głodu. Ale to nie dla nas, śmiertelnych, ten posiłek jest przygotowany. W Wietnamie zongzi to najważniejsza część ofiary dla przodków. Dopiero kilka dni po obchodach noworocznych mozna zacząć dzongdze zajadać. Najczęściej się je kroi w plastry i podsmaza. Pycha! Podsmażony kleisty ryż jest obłędny.
Tęsknię za Wietnamem...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Proszę, nie anonimowo!
Ze względu na zbyt dużą ilość trolli, musiałam włączyć moderowanie komentarzy. Ukażą się więc dopiero, gdy je zaakceptuję. Proszę o cierpliwość.