Wczoraj wieczorem Maly zaprosil mnie na kolacje. To nic, ze nie do siebie :P Poniewaz czuje sie...niecenzuralnie..., napisalam, ze musi wybaczyc mi nieobecnosc. No ale napisal, ze MUSZE byc, bo to jedyna szansa, zeby sprobowac tego, co on gotuje. No nie moglam sobie odpuscic... W praktyce okazalo sie, ze kazdy cos robil, tylko ja siedzialam jak to ciele, a w dodatku nie pozmywalam, bo sie wczesnie zebralam...Wybaczcie, moi drodzy, jestem kompletnie nieprzydatna...Ale za to Was lubie :*
Ewa rozebrala osmiornice (och, jak ja tesknilam za tym smakiem!).
Tymczasem w garnkach juz sie gotowalo... hmmm...nie pytajcie co, bo Wam i tak nie powiem (jak juz tlumaczylam, nie przydalam sie w kuchni na nic :P). Nie wiem, czy wiecie, na czym polega huoguo. Otoz na srodku stolu jest garnek z gotujacym sie tym, co nada zupie smak. W tajwanskich knajpach w stoliki sa wbudowane palniki, ale sa tez male przenosne...nieprodize (w prodizu do gotowania sluzy pokrywka :P). I wlasnie przy takich dwoch garnkach siedzielismy, wrzucajac kolejne przysmaki - miesko, krewetki, osmiornice, salate, tofu (gdybym byla poetka, napisalabym sonet do tofu...ale nie jestem, wiec tylko zajadam, gdzie tylko dorwe)...grzyby jak wiadomo musza sie pogotowac dluzej, wiec sie je spozywa na koncu.
Tak to mniej wiecej wyglada:
Poznalam nowa Azjatke :) Pianistka :) I robi swietne sushi...
Problem z huoguo polega na tym, ze zawsze wrzuca sie za duzo. Jest pyszne, caly czas wpieprzasz to, co lubisz najbardziej, a potem sie okazuje, ze jednak kilogram miesa to za duzo...
Fu rozwiazal problem na moja korzysc. Dostalam walowe. Dzieki!!!!!! :*
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Proszę, nie anonimowo!
Ze względu na zbyt dużą ilość trolli, musiałam włączyć moderowanie komentarzy. Ukażą się więc dopiero, gdy je zaakceptuję. Proszę o cierpliwość.