Kiedy zaczęło dzwonić przy torach, byliśmy tuż koło semafora. Aż uszy bolały. Wycofaliśmy się na z góry upatrzone pozycje i obserwowaliśmy okolice peronu. Dało się, bo to peron taki... użyłabym słowa wiejski, gdybyśmy nie znajdowali się właśnie w centrum Bangkoku. Ale się znajdujemy, więc biorę poprawkę na dziewięć milionów mieszkańców i mówię, że peron jest otwarty, ogólnodostępny i niemal niezauważalnie wtopiony w strukturę miasta. Po prostu między dwiema drogami znajduje się wysypany kamieniami i potłuczoną porcelaną nasyp, odgrodzony od ulic bardzo wąskim pasem zieleni. Na peronie powinni czekać ludzie - przecież sygnał dźwiękowy zagłusza inne odgłosy miasta już ponad minutę. Ale tylko garstka ludzi siedzi i stoi na peronie. Reszta powoli przełazi przez tory, kupując na przyperonowych straganach pieczone banany, szaszłyczki, pikantne sałatki owocowe, soki... Stragany wchodzą na nasyp, kradną prawie całą przestrzeń przy pasie zieleni; żeby zrobić zakupy, trzeba niemal stać na torach. Nikomu to nie przeszkadza; dróżnik niby coś tam woła, ale właściwie nie wpływa na sposób zachowania pieszych. Inna rzecz, że szlaban jeszcze nieopuszczony, więc co się mają piesi przejmować? Po chwili zaczynam rozumieć, dlaczego szlaban jeszcze u góry. Drugi dróżnik właśnie z uśmiechem tłumaczy kierowcy minibusa, że jedzie pociąg i tak, trzeba natychmiast ewakuować się z torów. Nie rozumiem, co mówią, ale widzę, z jak wielkim spokojem, nienerwowo kierowca wychodzi z minibusa i idzie osobiście poprosić kilku kierowców samochodów stojących za nim, by raczyli się przesunąć w tył. Nikt nie trąbi, nikt się nie wykłóca. Mozolnie, bo mozolnie, ale problem powoli się rozwiązuje. Zaczynam rozumieć, dlaczego przeciętne światła na w sumie niewielkim skrzyżowaniu zmieniają się co 3-4 minuty, a nie szast-prast jak u nas.
Gdy oba szlabany zostały opuszczone, ludzie zebrali się na peronie. Co za ścisk! Miejmy nadzieję, że w pociągu będą jeszcze miejsca. Na tym peronie niby jest kasa, ale jakoś nie widzę zainteresowania wśród podróżnych; nie migają im w dłoniach bilety. Tym pociągiem jeżdżą codziennie, rano przyjeżdżając z okolicznych wiosek do pracy, a wieczorem - wracając do domu. Pewnie mają bilety miesięczne.
Pociąg powoli się doturlał i stanął. O, matko... Tak na oko szpilki już się tam nie da wetknąć, ale ludzie wchodzą, przeciskając się między siedzeniami. Niewielu ludzi tu wysiadło, więc szykuje się mało komfortowa podróż. Niektórzy palą papierosy, stojąc na buforach i małych, otwartych platformach. Poza pracownikami widzę dzieciaki w ślicznych mundurkach.
Gdy peron opustoszał, pociąg powoli się wytoczył, a okoliczni sprzedawcy zasiedli do kolacji czy drzemki. Następny pociąg dopiero za kilkadziesiąt minut, więc będzie zastój w interesie. Wiedzą jednak, że wraz z następnym pociągiem zjawi się tu wygłodniała klientela. Świetna miejscówka!
Gratulacje. To kolejny bardzo ciekawy i bardzo dobry literacko tekst. Czytając - niemal przeniosłam się w opisywany krajobraz.
OdpowiedzUsuńPodobno muszę zawsze sceptycznie? Jak widać - nie :-)
Dziękuję za miłe słowo :)
Usuń