Koszmar z Honghe trwał tylko niecałe dwie doby, ale uświadomił mi, że wychowywanie i kształcenie dzieci w Chinach jest... ryzykowne. Ale od początku.
Nauczyciel ds studenckich zapytał, czy chciałabym jechać do Honghe. Zawsze jadę, gdy mam okazję, więc się nawet nie zastanawiałam. Cztery godziny w autokarze - no ale miały mi to wynagrodzić góry, gorące źródła i to wszystko inne, czego się dowiedziałam o Honghe - starostwie (nienawidzę nazwy "prefektura", a starostwo to ziemie należące do władzy, prawda? Cała ziemia w Chinach należy do państwa, czyli właściwie się zgadza...) położonym tuż przy granicy z Wietnamem. Jest to starostwo autonomiczne mniejszości Yi 彝族 oraz Miao 苗族
- to oznacza, że w teorii mniejszości mają tu więcej praw i wpływów niż w niemniejszościowych miejscach. W praktyce bywa różnie. Wedle konstytucji mają być finansowo niezależni od Pekinu, zresztą nie tylko finansowo - również kulturalnie, kulturowo, wszelako. W tym "wszelako" mieści się m.in. prawo do indywidualnej polityki na szczeblu lokalnym (czyli na przykład teoretycznie mogliby całkowicie demokratycznie wybierać swoich kacyków), a także do używania własnego języka w urzędach itp. Cała ta szumna niezależność to oczywiście bajeczka, bo każda ważna decyzja tutejszego kacyka "autonomicznego starostwa" i tak musi zostać zatwierdzona przez Pekin. Inne stwierdzenia to też bzdura. Weźmy na przykład nasze Honghe: "należy" do dwóch głównych grup etnicznych, Yi i Miao. Nawet pomijając fakt, że jezyków Yi jest przynajmniej kilka, jak pogodzić to z językami Miao? I których Miao wybrać? Albo Yi? Z tych wszystkich, których wsadzono swego czasu do jednego worka, a którzy wcale nie czują wspólnoty kulturowej. Poza tym - większość ludzi zamieszkujących to starostwo to i tak napływowi Hanowie, chmurni i dumni ze swojego mandaryńskiego, jakkolwiek mocno zalatującego lokalnymi dialektami... W praktyce wielojęzyczność sprowadza się do wielojęzycznych drogowskazów czy napisów nad sklepami, a szkoły nie oferują lekcji lokalnych języków...
No dobrze, wróćmy do Honghe. Co w nim takiego niezwykłego? Poza tym, że Czerwona Rzeka 紅河 właśnie tu ma swe źródło, a kończy się w Wietnamie? Cóż. Przynajmniej dwie rzeczy są warte wzmianki. Po pierwsze, bliskość Wietnamu sprawia, że sporo tutaj zagranicznych sąsiadów,
robiących interesy na papierosach, przedmiotach codziennego użytku itd. Wielu Wietnamczyków widzi w Yunnanie szanse na lepsze życie; rzesze handlarzy i robotników wędrują przez granicę. Swego czasu były plany, by Chińczyków zamieszkałych przy granicy puszczać do Wietnamu bez wizy czy paszportu, na dowód osobisty, ale z tego, co widzę, obecnie nie jest to możliwe.
Druga rzecz warta wzmianki to klimat, pozwalający na całoroczną uprawę arbuzów, winogron,
trzciny cukrowej. Och, oddychało mi się tam tak swobodnie, jak na Tajwanie!
Pojechałam więc do tego raju na ziemi po to, żeby się dowiedzieć, że następne dwa dni spędzę udając nauczycielkę angielskiego. Tak, dowiedziałam się o tym dopiero na miejscu.
No tak. Biała skóra, niebieskie oczy (zielono-niebiesko-żółte, ale kto by się przyglądał), blond włosy (w każdym razie w porównaniu z Chińczykami)... To czyni Cię idealnym nauczycielem angielskiego (i tak dobrze, że nie trafiło na niektóre Rosjanki bądź Francuzki z naszej szkoły - mój akcent to Oxford w porównaniu z ichnim).
No dobra, czyli jestem nauczycielką, tak? Czyli mam uczyć dzieci, tak? O, moi drodzy, gdybym po prostu miała uczyć, byłabym naprawdę zadowolona (mam talent do dzieci). Ale nie: ja wzięłam udział w trzygodzinnej reklamie. Była to reklama szkoły ćwiczenia pamięci.
Tak, wiem, że w Polsce takie cuda też istnieją. Że niby jak poprawisz pamięć, to wyniki w szkole będą lepsze. No pewnie, że będą lepsze, jeśli wkujesz podręcznik! Ale całe szczęście w Polsce i w kilku innych cywilizowanych krajach istnieją nauczyciele, którzy potrafią odróżnić materiał wkuty od zrozumianego. Nie przeczę, dobra pamięć się przydaje. Ale w trakcie tego weekendu patrzyłam na dzieci, które bałwochwaliły dziewczynę recytującą Wielką Naukę łącznie z numerami stron; które zazdrościły osobie potrafiącej zapamiętać szereg pięćdziesięciu niezwiązanych ze sobą cyfr w ciągu 40 sekund; które piały z zachwytu nad dziewczęciem zapamiętującym swobodnie rząd dowolnie poustawianych dwudziestu liter łacińskich. I tutaj właśnie się pojawia pytanie: po co komu wrycie na pamięć konfucjańskiego tekstu? Po co komu zapamiętanie rzędu 50 cyfr? Tego nie wiem. Ale wiem, po co komu zapamiętanie 20 niezwiązanych ze sobą liter łacińskich. Otóż po to, moi drodzy, żeby się nauczyć angielskiego.
Chińczycy na lekcjach angielskiego nie uczą się mówić. Uczą się słówek i gramatyki. Żeby zdać kolejne poziomy angielskiego, musisz znać odpowiednią ilość słówek. A najtrudniejszą częścią zapamiętywania słówek angielskich jest fakt, że angielskie słowa inaczej się pisze niż słyszy. To znaczy, litery są, według przeciętnego Chińczyka, poustawiane w niewłaściwej kolejności i jeszcze na dodatek z błędami, kompletnie bez sensu. Przeciętny Chińczyk wie wprawdzie, że w chińskim słowniku jest fafnaście różnych chińskich znaków, ktore wymawia się na przykład shi. Ale nie jest w stanie zrozumieć i zapamiętać, dlaczego sheep i ship czy też bitch i beach pisze się inaczej a wymawia tak samo (nie wymawia się tak samo, ale Chińczycy zazwyczaj wymawiają identycznie). A jak trafią na 3,4,5-sylabowe wyrazy, rozkładają bezradnie ręce - tego się nie da zapamiętać. Dlaczego "come on" nie pisze się "ka meng" - jak w chińskim pinyinie? Dlatego tak ważna jest umiejętność zapamiętania wielu całkowicie niepowiązanych ze sobą nawzajem liter...
Nienawidzę uczenia się na głupa. Jestem przeciwniczką tej metody. Jestem przeciwniczką wszystkiego, czego się dowiedziałam w ciągu tego weekendu. Nie chciałabym, żeby moje dzieci uczyły się w chińskiej szkole...
PS. Niestety, na gorące źródła czy górki czasu nie starczyło :(
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Proszę, nie anonimowo!
Ze względu na zbyt dużą ilość trolli, musiałam włączyć moderowanie komentarzy. Ukażą się więc dopiero, gdy je zaakceptuję. Proszę o cierpliwość.