Strony

2015-09-30

Herbaciany Wujek

Tego dnia Herbaciany Wujek był w wyjątkowo dobrym humorze. Obudził się w nim gawędziarz i snuł opowieści o swej młodości.
O tym, jak podrywał Herbacianą Ciocię:
W dawnym Kunmingu ulice były brukowane wielgachnymi kamieniami. Które oczywiście były nierówne. Jeździłem do pracy rowerem, koło Szmaragdowozielonego Jeziora, a potem Ulicą Wojskową. Jeśli się zagapiłem, podskakiwałem na wyboju przy tej ulicy - była taka duża wyrwa w jezdni. Nieraz zdarzyło mi się upaść wraz z rowerem.
Gdy spotkałem Herbacianą Ciocię i okazało się, że mieszka ona właśnie przy tej ulicy, powiedziałem jej, że codziennie wywracałem się pod jej domem, żeby zwrócić na siebie jej uwagę i móc się przyjrzeć jej piękności...
O tym, jak jego brat przemycił prochy ojca - starego kuomintangowca - na cmentarz na Górze Awalokiteśwary, by pochować rodziców razem i by mogli wiecznie odpoczywać w pięknym miejscu. Ponoć gdy kuzyn przyjechał w odwiedziny, płakał:
Byłeś mi niczym przybrany ojciec. Daleko odszedłeś z rodzinnego Jiangsu! Ale Kunming to dobre miejsce. Są góry, jest woda i wszystko, co potrzebne, by było dobre fengshui. Teraz możesz już patrzyć na wschód, w stronę domu...
O ludziach, którzy przychodzą do herbaciarni, o miłości, o starych czasach.
Sączymy herbatę, zaśmiewamy się z Herbacianą Ciocią do łez. Ale gdy Herbaciany Wujek zaczyna snuć opowieści, mam gulę w gardle. Ile opowieści nie zostanie nigdy zapisanych? Ilu ludzi zostanie zapomnianych? Ilu jest tylko tłem dla czarki herbaty, a ilu wcale się nie pojawi?
Herbaciane Dzieci, starsze ode mnie i mocno zapracowane, znajdują czas, żeby przyjechać do rodziców, pomóc im, posiedzieć chwilę czy zjeść wspólnie kolację. Ale to nie one słuchają tych opowieści. Czy w ogóle je znają? Czy rodzicom udało się pokonać barierę i przekazać dzieciom tajemnice przeszłości? Czy dzieci to w ogóle obchodzi?
Gdy przychodzą do nas świekrowie, rzadko pytam, ale zawsze z uwagą słucham. Jestem wystarczająco dorosła, żeby wiedzieć, jaka siła tkwi we wspomnieniach, ile piękna i goryczy. Zapisuję, nie zawsze znajdując odpowiednie słowa, nie zawsze mogąc dopytać o szczegóły.
Nigdy, nigdy nie zamykajcie ust starym ludziom, którzy znajdują jeszcze siłę, by otworzyć przed Wami serca i szkatułkę ze wspomnieniami.

2015-09-29

Tambourin chinois

Z czym się ludziom kojarzył Orient? Z przyprawami, herbatą, jedwabiem... Muzyka to zupełnie inna inszość. Oklepana pentatonika, czasem jakiś dziwaczny instrument - ot, tyle. Kreislerowi Chiny kojarzyły się tak:

Utwór ten miał tak wielkie powodzenie, że znaleźć można wiele wersji. Na skrzypce z orkiestrą:

Na wiolonczelę:

Na ksylofon:
Na flet piccolo:
Na erhu:
Mnie chyba najbardziej urzekła wersja na marimbę:
No i oczywiście na "magiczne pianino" ;)
Dla mnie to trochę za mało azjatyckie, a dla Was? :D

2015-09-28

związek

Pamiętacie jeszcze Ślicznotkę? Faktycznie, podjęli decyzję. I to mimo, że w międzyczasie facet został przeniesiony do oddziału w Wenshan, czyli na drugim końcu Yunnanu i widują się raz w miesiącu.
Zamieszkali razem. To znaczy - ona mieszka u niego, w Kunmingu, a on tu raz w miesiącu dojeżdża.
Pytam - a jak będzie wyglądać Wasze życie po ślubie?
Ona patrzy na mnie z niezrozumieniem - tak samo. Co ma się niby zmienić?
W sumie nie powinnam się dziwić. Dwa lata temu obserwowałam Lisę, która wyszła za mąż za Chińczyka z Chuxiongu. Trochę bliżej niż Wenshan, więc oni się widują raz na tydzień. W jej życiu też się po ślubie nic nie zmieniło.

W Chinach wiele jest kobiet, które uważają, że widywanie męża raz na miesiąc/raz na tydzień jest akurat. Tyle, że większość z nich wyszła za mąż nie z miłości, a z przekonania, że już czas. A Ślicznotka przecież podobno jest zakochana?...

Byłam już po ślubie. Teoretycznie - mniej zakochana, w praktyce - jestem zakochana coraz bardziej. Dostałam propozycję pracy - bardzo dobrą propozycję. Intratną, u ludzi, do których można mieć zaufanie itd. Jedyny szkopuł - życie w drodze. Ciągłe kursowanie między paroma wielkimi chińskimi miastami, komórka włączona 24 godziny na dobę.
Parę lat wcześniej rzuciłabym się na tę propozycję z pocałowaniem ręki. Teraz - ucieszyłam się, że dawni klienci o mnie nie zapomnieli, ale...
Usiadłam z ZB, pokazałam mu mejla, przetłumaczyłam, wyjaśniłam, o co chodzi. Powiedział, że jeśli ta praca miałaby mi sprawiać radość, on nie będzie stał mi na drodze, ale - mówiąc szczerze - wolałby mieć mnie przy sobie niż cały czas tylko na telefonie.
Wyobraziłam sobie te wszystkie samotne wieczory. Jego i moje. Ciągły ból uszu od samolotów. Jedzenie w knajpach, bo nigdy nie ma mnie w domu. Życie pod telefonem i na walizkach.
Już mniejsza o tę samotność i te kolacje. Ale - dla mnie to jak zniknięcie z czyjegoś życia. Nie będziemy się starzeć razem, tylko obok siebie, ale całkiem osobno. On nie będzie uczestniczyć w moim życiu, ja nie będę uczestniczyć w jego życiu. Nie będzie żadnych "czy pamiętasz?", bo jego nie było przy mnie ani mnie przy nim. Im mniej wspólnych wspomnień, tym bardziej nie ma do czego wracać.
To dlatego za psie pieniądze uczę angielskiego w beznadziejnej szkółce, wyciągającej obficie kasę z kieszeni dobrych rodziców, a nie wbijam się w garsonkę i latam z teczką po Chinach. "Robienie kariery" jest mi do życia mniej potrzebne niż obecność Najlepszego z Mężów. Żadne pieniądze nie mogłyby mi dać tego, co daje pocałunek na dobranoc.   

Nie wiem, na ile jest to różnica kulturowa, a na ile charakterologiczna. W Polsce też znam związki, które tak funkcjonują - cały czas osobno, spotykają się w przelocie. Kontrakty, studia podyplomowe, inne pasje - cała masa powodów, a efekt jeden - bycie niby razem, a jednak osobno.
Powiedziałam, że znam takie związki?
Ja ich nie postrzegam jak prawdziwe związki. Związek do dla mnie tu i teraz. Spojrzenie. Dotyk. Tak, tak - jest internet, wideorozmowy, czaty itd. Mnie by to nie wystarczyło. Znam jednak szczęśliwych ludzi, którym wystarcza to właśnie.
Dziwię się.

Chyba nie jestem w stanie nie oceniać.

Może oceniam przez pryzmat tego, jak wiele takich "związków" doszło do wniosku, że już nie są związane? Czasem stwierdzała tak tylko połowa tego związku, ale jednak.
Może oceniam dlatego, że wiem, jak to się skończyło dla ludzi, którzy parę lat przeżyli osobno i już nigdy się nie nauczyli być znowu razem? I tak trwają obok siebie, ale nie z sobą, nie potrafiąc rozmawiać ani się wspólnie cieszyć.
Nie powinnam oceniać. Ale bardzo, bardzo się cieszę, że ja tak nie muszę żyć. No i - oczywiście - cieszę się, że znalazłam kogoś, dla kogo codzienne bycie jest tak samo ważne jak dla mnie. Więc to chyba nie całkiem różnica kulturowa...

2015-09-27

Święto Środka Jesieni 中秋節

W tym roku pierwsze prezenty zaczęły się już w pierwszy weekend września. Oczywiście ciasteczka księżycowe. Od miesiąca ulice są zastawione straganami, ale my nic nie kupujemy, bo prezentów jest jak zwykle o parę kilogramów za dużo. ZB nienawidzi tych prezentów - nie bez przyczyny uważając je za przejaw chińskiego przekupstwa.
Ja te prezenty lubię, a zżymającemu się ZB wytłumaczyłam: gdyby to było tak, że dobrze uczysz tylko tych uczniów, którzy Ci dają prezenty, a resztę masz w nosie, też bym uważała, że przyjmowanie tych prezentów byłoby nie fair. Ale Twoi uczniowie wiedzą, jaki jesteś - każdego ucznia traktujesz z taką samą cierpliwością i sympatią. Dają Ci prezenty dlatego, że Cię lubią, a nie dlatego, że chcą się podlizać. Więc - ciesz się, że przez miesiąc nie trzeba będzie kupować pieczywa i nie narzekaj :D
***
W zeszłym roku zrobiłam zestawienie moich ulubionych ciasteczek, w tym roku do listy dodałam parę kolejnych pozycji. Im dłużej mieszkam w Yunnanie, tym bardziej mi smakują ciasteczka księżycowe z szynką. Wiecie, że to połączenie, choć zaskakujące, opiewają wszyscy prawdziwi kunmińczycy w smakowitej prozie. W tym roku po raz pierwszy jadłam je podane tradycyjnie: ugotowane na parze. Rewelacja!

Wesołego Święta Środka Jesieni!


2015-09-26

Fasolka po tajfuńsku

Mam szwagierkę, która nie potrafi gotować. Nic a nic. Potrafi zepsuć nawet smażony ryż. Być Chinką i nie umieć usmażyć ryżu - to naprawdę katastrofa. 
Szwagierka pod pozorem lekcji angielskiego wprasza się do nas na kolacje. Bardzo to lubię - gotowanie dla czterech osób ma zdecydowanie więcej sensu niż dla dwóch. Poza tym ona uwielbia moją kuchnię. Nie dlatego, że taka smaczna. Dlatego, że zawsze ma okazję spróbować coś nowego, coś, czego nie znajdzie w żadnej kunmińskiej knajpie, coś, co jest dla niej powiewem egzotyki
Ma szwagierka owa jeden wspaniały nawyk - ilekroć trafi na jakieś nowe warzywo czy przyprawę - natychmiast kupuje. Zazwyczaj nie ma czasu ani pojęcia, jak je spożytkować. Dzwoni wówczas do mnie i zamiast pytać o przepis, po prostu pyta, o której będę w domu, żeby mogła mi je dostarczyć. Wiadomo, że następnego dnia będzie mogła wprosić się na kolację, do której dostarczyła składniki...
W ten właśnie sposób zawarłam bliższą znajomość z fasolą borlotti, najśliczniejszą fasolą świata. Jest nakrapiana, biała w różowoczerwone plamki.
Śliczna! Straszna szkoda, że po ugotowaniu traci oryginalne ubarwienie na rzecz znacznie mniej apetycznego beżu. 
Dostałam więc fasolkę borlotti, jeszcze w strączkach, świeżuteńką. Nie trzeba jej namaczać i cudów na kiju wyprawiać - wystarczy ugotować. Tylko jak? Choć uwielbiam fasolkę po bretońsku, chciałabym spróbować czegoś innego. W dodatku szwagierka przywiozła fasolkę wtedy, kiedy już rozmrażała się wołowina. No i jakoś trzeba było spożytkować te wszystkie resztki warzyw, które się pałętały po kuchni... 

Składniki:
  • wołowina, pokrojona dość niedbale, w kawałki łatwe do uchwycenia pałeczkami
  • fasola - świeża albo namoczona przez noc
  • pół kilo zielonej, ostrej papryki
  • czerwona papryka
  • cebula
  • czosnek
  • pomidor
  • co tam jeszcze w ręce wpadnie
  • przyprawy: chilli, sól, kumin, pieprz, pieprz syczuański, cząber
Wykonanie:
  1. Przyprawy zmielić razem albo wymieszać i solidnie natrzeć nimi kawałki mięsa. Najlepiej zostawić na noc, ale nawet dwie godziny zdziałają cuda.
  2. Posiekać warzywa. Uwaga! Skoro i tak zamierzałam przyrządzić ten nibygulasz na ostro, to nie wyrzucałam nasion papryki. To właśnie w nich czai się paprykowa ostrość, szkoda wyrzucać! Jeśli przyrządzam potrawy delikatne, też nie wyrzucam nasion. Suszę je pieczołowicie albo opiekam w piekarniku i dodaję do ostrych sosów.
  3. Obsmażyć czosnek i cebulę w sporej ilości tłuszczu. Obsmażone wsadzić do garnka z grubym dnem/szybkowaru. Na pachnącym przyprawami tłuszczu obsmażyć mięso. Przełożyć je do garnka.
  4. Na pozostałym tłuszczu obsmażyć całą resztę i dodać wody. Wody ma być objętościowo przynajmniej dwa razy tyle, ile dodaliśmy fasoli. Dzięki wodzie "umyjemy" patelnię/wok, w którym żeśmy wszystko smażyli, zbierając przywarte kawałki mięska czy warzyw. Przelewamy całość do garnka.
  5. Jeśli gotujemy w zwykłym garnku, nastawmy się na przynajmniej dwie-trzy godziny duszenia. Tyle trzeba, by mięso rozpływało się w ustach i by fasolka wchłonęła wszystkie smaki. Ja mam łatwiej, bo używam szybkowaru, nastawiam program "fasola" i po godzinie z haczykiem danie jest gotowe. 
Można podać z ryżem, kaszą, pieczywem - czymkolwiek. ZB wtranżala, aż mu się uszy trzęsą. A szwagierka mówi, że prędzej czy później się po prostu do nas wprowadzi...

2015-09-25

fałszywi przyjaciele

Dziś w ramach Unii Azjatyckiej, czyli razem z japonia-info.pl, przypomnę wpis o chińsko-polskich fałszywych przyjaciołach.
Dziś pora na podsumowanie Miesiąca Języków. Cały miesiąc zajmowaliśmy się związkami między poszczególnymi krajami, kulturami i językami. Teraz czas na zbadanie związków między krajami, o których na co dzień piszemy oraz... naszą ojczyzną. Czyli u mnie dziś o związku między chińskim i polskim. Wpis ten jest jednocześnie jednym z comiesięcznego cyklu "W 80 blogów dookoła świata". Czyli - jak zwykle - linków do wpisów dotyczących innych krajów możecie szukać na dole.

Czy wiecie, co to są fałszywi przyjaciele? Nie ci, którym mamy ochotę dać w mordę, bo wbijają nam nóż w plecy. Chodzi o fałszywych przyjaciół filologicznych. Słowa, które brzmią tak samo/podobnie, a mają kompletnie różne znaczenia w dwóch językach. Po włosku śniadanie to colazione, po rosyjsku zapomnit' to zapamiętać, a po czesku čerstvý chleb jest tak naprawdę świeży - widzicie, jak to działa.
Od samego początku ucząc się chińskiego, umierałam ze śmiechu słysząc niektóre słowa. Do większości się już przyzwyczaiłam, ale niektóre nadal atakują moją niespożytą wyobraźnię...
Poniżej znajdziecie fałszywych przyjaciół polsko-chińskich, przedstawionych w następujący sposób:
polski wyraz = brzmienie, chińskie znaki, chińska romanizacja pinyin oraz znaczenie wyrazu po chińsku.  Ze względu na dużą ilość homofonów w języku chińskim, czasem tych chińskich wyrazów będzie więcej niż jeden. W kwadratowych nawiasach znajdziecie moje komentarze - to właśnie przy pomocy tych skojarzeń zapamiętywałam dane znaki.

baba 爸爸 bà​ba - tato [czyli w Chinach każdy ojciec to baba ;)]/粑粑 bābā - okrągły placuszek [sformułowanie "masz babo placek nabiera od razu innego wymiaru, prawda?]
bije 畢業 bì​yè - ukończyć szkołę/uniwersytet [pod groźbą kary fizycznej ;)]
boli 玻璃 bō​li - szkło [boli zwłaszcza, gdy się stłucze i nadepnie ;)]
bóle 不樂 bú​lè - niewesoły [no pewnie, że niewesoły, jak ma bóle...]
buda 不大 bù​dà - nieduży, niewiele, niezbyt
cisi 氣息 qì​xī - oddech [zazwyczaj oddech jest cichy]/七夕 Qī​xī - chińskie Święto Zakochanych/棲息 qī​xī - przysiąść (by odpocząć) [no chyba wiadomo, że jak mamy odpoczywać, to inni powinni być cisi ;)]
cuda 粗大 cū​dà - szeroki, gruby [grube baby są cudne ;)]
czuje 初叶 chū​yè - wczesne lata (dziesięciolecia, stulecia itd.). Dosłownie: pierwsze liście; 初夜 chūyè - wczesny wieczór, ale też noc poślubna (czyli pierwsza [wspólna] noc), a przenośnie - "pierwszy raz"
dalej 打雷 dǎ​léi - grzmi (pioruny)
dama 大媽 dà​mā - żona starszego brata ojca/pani, która jest za młoda, by nazywać ją babcią, ale już w zaawansowanym wieku.
duje 毒液 dú​yè - trucizna (w płynie)
dzida 极大 jí​dà - gigantyczny [tylko ogromni ludzie władają dzidą?]
dzidzie 季節 jì​jié - sezon, pora roku
dzidziu 急遽 jí​jù - nagły, gwałtowny
dzieci 節氣 jié​qi - okres solarny (tradycyjnie chiński rok dzieli się na 24 takie okresy)
dzieli 接力 jiē​lì - sztafeta [tyle, że sztafeta ma łączyć, nie dzielić!]
fusy 福斯 Fú​sī - skrót od 福斯娱乐集团 Fú​sīyú​lèjí​tuán - Fox Entertainment Group. Albo 赴死 fù​sǐ - stanąć oko w oko ze śmiercią.
guma 姑媽 gū​mā - zamężna siostra ojca
Kuba 哭吧 kūba - płacz!
kucaj 苦菜 kucai - mlecz zwyczajny
kula 哭啦 kūla - płakał/płakała
laba 喇叭 lǎ​ba - klakson, megafon
lata 邋遢 lā​ta - niechlujny
lina 李娜 Lǐ​ Nà - Chinek o tym nazwisku i imieniu jest sporo, ale mnie najbardziej wryła się w pamięć świetna tenisistka.
Madzia 馬甲 mǎ​jiǎ - kamizelka
majdan 買單 mǎi​dān - płacić rachunek w restauracji
mali 麻利 má​li - zręcznie, zwinnie
matoł 碼頭 mǎ​tóu - przystań/ 馬頭 mǎ​tóu koński łeb [w sumie - koński łeb to prawie to samo, co matoł ;)]
misa 彌撒 mí​sa - msza
młodzi 墨跡 mò​jì - kleksy, znaki tuszem, słynne kaligrafie/磨機 mó​jī - młyn
musi 木樨 mùxī - wończa 
nie 捏 niē - szczypać [nie szczyp!]
nisza 泥沙 ní​shā - muł (w sensie osad wodny)
nuci 怒氣 nù​qì - gniew [ja tam w gniewie nie nucę. Może to dla uspokojenia?]
pili 霹靂 pī​lì - odgłos uderzenia pioruna (strasznie pili w uszy ;))
pindzia 評價 píng​jià - oceniać [kiedy kogoś nazywamy pindzią, to faktycznie ocena już jest zawarta w samym sformułowaniu...]
pipa 琵琶 pí​pa - chińska lutnia/枇杷 pí​pa - nieśplik japoński
sapie 撒撇 sāpiē - dajska potrawa
siku 西褲 xīkù - spodnie od garnituru
suszy 素食 sù​shí - wegetariańskie jedzenie (niech Was nie zwiedzie podobieństwo zapisu do japońskiego sushi...)
szadzi 杀机 shā​jī - śmiertelne niebezpieczeństwo [szadź faktycznie może być niebezpieczna. Zwłaszcza, jeśli się na niej poślizgniemy...]
szafa 沙發 shā​fā - sofa
szala 沙拉 shā​lā - sałatka
szale 傻樂 shǎlè - cieszyć się jak głupi do sera (dosłownie: głupia radość)
szali  砂砾 shā​lì - żwir, gruby piasek
szata 殺他! shātā - zabij go!
szatan 沙灘 shā​tān - piaszczysta plaża
szła 刷 shuā - malować (np. ściany), płacić kartą/耍 shuǎ - bawić się (kimś/czymś), ukazywać prawdziwe oblicze
szyba 是吧? shìba - naprawdę? czyż nie?/十八 shí​bā - 18
szybie 識別 shí​bié - rozróżniać
szycie 失窃 shī​qiè - zostać okradzionym
szyje 失業 shī​yè - stracić pracę, 視野 shì​yě pole widzenia, horyzont
szyli, np. 實力 shí​lì - siła, ​視力 shì​lì - wzrok, ​失利 shī​lì - ponieść porażkę, 失禮 shī​lǐ - popełnić faux-pas​ i wiele innych.
yeti 液體 yè​tǐ - ciecz


Oczywiście powyższe wyrazy nie wyczerpują listy fałszywych przyjaciół polsko-chińskich. Jeśli jakiś brak rzucił się Wam w oczy, dajcie znać :) A ja na koniec mam dla Was dwie anegdotki związane z fałszywymi przyjaciółmi.
Dawno, dawno temu przyjaciółka bez znajomości chińskiego znalazła się nagle między Chińczykami. Nie chciała uczyć się chińskiego (później się nauczyła mimo wszystko, ale wtedy jeszcze upierała się, że nie chce ;)), ale wychwytywała pojedyncze zwroty, zwłaszcza te brzmiące całkiem po polsku. Dwa takie zwroty były wyjątkowo często w użyciu - 不客氣 bù​kè​qi i 不要謝 bù​yàoxiè, dwie bardzo grzeczne odpowiedzi na "dziękuję", takie polskie "nie ma za co". Pierwsze wymawia się "bukeci" czyli prawie jak polski bukiecik. Drugie wymawia się "bujaosie" czyli prawie jak polskie "bujaj się!". Oczywiście zwłaszcza ten drugi zwrot prowokował śmiech. Sami pomyślcie: ktoś grzecznie mówi "dziękuję", a druga osoba z uśmiechem odpowiada "bujaj się!"... Fraza ta została zresztą włączona do słownika przez ZB, który zawsze tak odpowiada na podziękowania naszym polskim gościom :D
Drugi fałszywy przyjaciel to... facebook. Fejsbuk. Jego właściwa chińska nazwa to 臉書 Liǎn​shū czyli dokładnie twarzoksiążka. Jednak bardzo wielu Chińczyków używa żartobliwego "tłumaczenia" fonetycznego 非死不可 Fēi​sǐ​bù​kě (wym. fejsybuke), które w dokładnym tłumaczeniu oznacza "musisz umrzeć". Co biorąc pod uwagę wpływ fejsunia na życie niejednego internauty w sumie wcale nie jest takie odległe od prawdy ;)

Austria: Viennese breakfast - Polsko-austriacki przekładaniec
Francja: Francais-mon-amour - Francuskie zapożyczenia w języku polskim; Love for France - 10 podobieństw między Polską a Alzacją; Blog o Francji, Francuzach i języku francuskim - Polskie akcenty w języku francuskim
Gruzja: Gruzja okiem nieobiektywnym - Najsłynniejszy Gruzin w Polsce
Hiszpania: Hiszpański na luzie - O tym jak i dlaczego Hiszpanie uczą się polskiego
Japonia: japonia-info.pl - japońsko-polscy fałszywi przyjaciele
Kirgistan: O języku kirgiskim po polsku - Polacy w Kirgistanie
Niemcy: Niemiecki po ludzku - Co Niemcy wiedzą o Polsce? Codzienne sytuacje; Językowy precel - Germanizmy w języku polskim
Norwegia: Pat i Norway - Polska okiem Norwega
Stany Zjednoczone: PAPUGA Z USA Co Amerykanie wiedzą o Polsce?
Szwecja: Szwecjoblog - Szwedzkie słowa w języku polskim
Turcja: Turcja okiem nieobiektywnym: Czy przybył już poseł Lechistanu?
Wielka Brytania: English with Ann: MAM NEWSA czyli ile angielskiego jest w polskim
Włochy: Italia... Che meraviglia! - Polacy - włoski punkt widzenia?; Primo Cappuccino - Włoszki, które pokochały Polskę; Studia, parla, ama - Czy wiesz, co mówisz (po włosku)?!

2015-09-24

Buddowoc 佛型梨

Wspomniałam o nim przy okazji postu o Qiubei. Bije jednak rekordy popularności w całych Chinach - jako prezent i jako świątynna ofiara, rzadziej jako przekąska. Jest zielony, szczelnie opakowany i - faktycznie wygląda jak wesoły, zielony Budda. Czary? Koleżanka zapytała, czy "bierze się posążek buddy z określonej świątyni, zakopuje w ziemi, podlewa i odprawia stosowne rytuały a po roku mamy budda-gruszki"?
Niestety, prawda jest bardziej prozaiczna, choć wymaga znacznie więcej czasu i pracy. 
Razu pewnego Hao Xianzhang 蒿现章 (Bylica Obecnie Pieczątka), farmer z Hebei stwierdził, że nie chce już być biedny. Że chce wyeksportować swoje owocki do Anglii i zarabiać w funtach, nie w yuanach. W 2003 roku zaczął więc przysposabiać grusze; sześć lat mu zajęło, zanim stworzył pierwszych dziesięć tysięcy buddowoców. Każdy zalążek owocu otaczany jest "foremką", w której rośnie, nabierając buddokształtu. Każda foremka kosztowała pięć funtów, więc wyobraźcie sobie, ile musi kosztować owoc, żeby się opłacało go wytworzyć... Oczywiście - foremek nie trzeba co roku zmieniać, ale poziom inwestycji początkowej nadal mi imponuje :)
Początkowo Bylica zamierzał owocki eksportować. Szybko się jednak okazało, że Budda sprzedaje się w Chinach wystarczająco dobrze, by dało się na tym nieźle zarobić. Narodziła się nowa świecka tradycja rozdawania buddowoców jako prezentów itp. Buddowoc ma ponoć przynosić szczęście. No i jest taki kawaii!
Mający do interesów tęgą głowę Bylica stwierdził, że da się zarobić jeszcze lepiej. Zaczął wsadzać buddowoce do flaszek z wódką - i tak właśnie powstaje nowoczesna buddyjska święcona woda!
Oczywiście natychmiast pojawili się naśladowcy, ale pamiętajcie - prawdziwy buddowoc musi pochodzić z Hebei!

2015-09-23

Lokalny patriota 家鄉寶

Czy zdarza się Wam czasami, że poznajecie jakieś słówko w języku obcym i straszliwie brakuje go Wam w ojczystym?
Ja, choć uwielbiam polski pasjami, mam też swoje ulubione słówka w innych językach, od japońskiego komorebi poczynając, przez szwedzką fikę aż po w sumie swojski już weekend.
Mam też oczywiście ulubione słowa chińskie. Zazwyczaj je spolszczam - stąd baodzarnia* zamiast "sklepu sprzedającego nadziewane bułeczki na parze" albo słejbienowo** zamiast "postąp zgodnie z Twoimi własnymi przekonaniami i wygodą".  Jest też, oczywiście, yunnańska wersja łakomczucha, czy bardzo obrazowe chińskie pomyje.
Dziś jednak o czymś innym: o yunnańskich lokalnych patriotach.
Yunnańczycy sami na siebie mówią 家鄉寶 jiā​xiāngbǎo. Oznacza to lokalnego patriotę, ale ja pozwolę sobie najpierw rozbić słowo na części. Jia to dom w sensie rodzina, xiang to wieś, a bao to drogocenny klejnot. Jiaxiang 家鄉 to "rodzinna wieś" - czyli miejsce, z którego pochodzisz. Widzimy tu wyraźną różnicę między jiaxiang a angielskim hometown, gdzie nie ma wsi, a jest miasto. W języku chińskim istnieje tylko zbitka ze wsią, co dużo mówi o samej historii kraju.
Mamy więc klejnot rodzinnej wsi, ale to nam nadal niewiele mówi. Może łatwiej - wieś rodzinna jest dla nas jak klejnot. W ten sposób łatwiej zrozumieć, że Yunnańczycy kochają miejsce swego pochodzenia nad życie. Obojętnie, dokąd ich los rzuci - Yunnan będzie dla nich zawsze najpiękniejszy. Oczywiście - tak ma większość z nas, ale u Yunnańczyków jest "cechą narodową". Znacie te wszystkie historie amerykańskich czy australijskich chinatown, w których ludzie wypracowują całe fortuny? Na palcach jednej ręki można pewnie policzyć takich Yunnańczyków. Wyjeżdżają Chińczycy z Północnego Wschodu, wyjeżdżają Kantończycy, wyjeżdża biedota z Gansu czy Hubei. Yunnańczycy zostają.
Tak, tak. Są wyjątki. Ale - uwierzcie - Yunnańczycy po prostu nie uważają, by musieli iść odkrywać dalekie lądy, skoro wszystko, co najlepsze, jest na miejscu!
Są dumni z kuchni. Fakt, pyszna.
Są dumni z klimatu. Fakt, przyjazny.
Są dumni z różnorodności fauny i flory. Fakt - obie są zadziwiająco obfite.
Są dumni z lekarstw. Fakt - niektóre są sławne na całym świecie.
Są dumni z uczciwych i serdecznych ludzi. Fakt - rzadko się w Chinach spotyka aż tak miłych i otwartych ludzi.
Są dumni ze sławnych Yunnańczyków - od Zheng He poczynając, przez Nie Era aż do Yang Liping - każda epoka ma swojego słynnego Yunnańczyka. 
Yunnańczycy są "klejnotami rodzinnej wsi" i są z tego dumni. Nie-Yunnańczycy też ich tak nazywają, ale nie ma w tym dumy. Przede wszystkim mają ich za "żaby siedzące na dnie studni", które świata nie znają, a się chwalą. Poza tym Inni uważają, że yunnańskie wspaniałości - różne regionalne specjały i produkty - na wieki pozostają lokalne, bo kto by to chciał kupować? Tak jest na przykład z yunnańską szynką czy z yunnańskim kozim serem. Dla tzw. reszty Chin te produkty mogłyby nie istnieć, albo istnieć tylko jako ciekawostka kulinarna.
Jeśli ktoś nie rozumie Yunnanu, widzi go jako kraniec świata, gdzie psy nie mordami szczekają, gdzie bieda, brak rozwoju. Myślą, że jak Yunnańczyk się wyrwie z Yunnanu, to jest to największe szczęście na ziemi. A Yunnańczyk wyjeżdża za ryżem do Kantonu, zarabia krocie, a przy pierwszej sposobności - wraca do Yunnanu***. A skoro wiedzą, że będą tęsknić, że będą marzyć o powrocie - to po co w ogóle wyjeżdżać?
Gdzie indziej nie będzie smażonych w głębokim tłuszczu ziemniaczków na każdym rogu, nie będzie cukierków dzyń-dzyń, nie będzie misienów, nie będzie wspomnień. Yunnańczycy po prostu nie chcą opuszczać Yunnanu, nawet na minutę.
I potem mówią: "Nie wierzyłam, że jestem jiaxiangbao, dopiero, gdy wyjechałam, zrozumiałam, że Yunnan naprawdę jest świetny. Tutejsi ludzie nie dają się wkręcić w wyścig szczurów, nadal wiedzą, na czym polega grzeczność. Tutejszy klimat jest całkiem wyjątkowy. A chociaż ekonomicznie raczej nie jesteśmy rozwinięci, nasze życie jest bogate. Po prostu - jest dobrze".

Ale są i inne głosy.
Kunmińczycy mówią o sobie, że są "skarbami rodzinnej wsi", pozornie chodzi o to, że bardzo kochają miejsce, z którego pochodzą, jednak gdzieś w środku stwierdzenie to skrywa lekceważenie ludzi z innych stron.
Gdy kunmińczyk wyjedzie, nie odkrywa zalet innych ludzi, a sądzi, że wszystko jest nie tak. Jadąc windą narzeka, że budynek za wysoki, gdy je, uważa, że niedoprawione, gdy szuka jakiegoś miejsca, uważa, że wszystko jest za daleko, a już najbardziej narzeka na pogodę - "jak może być taka beznadziejna?"; jak jest gorąco, jest mu źle, jak zimno - jeszcze gorzej. Konkluzja jest jedna: "a jednak w domu, w Kunmingu jest najlepiej".
Już Hegel, omawiając wpływ geografii na kondycję ludzką, twierdził, że ludzie żyjący w głębi lądu cenią sobie stabilizację i życie w gromadzie, są umiarkowanymi tradycjonalistami, są zadowoleni sami z siebie, ponieważ posiadają wszystko, co im potrzebne do spokojnego życia i rozmnażania. Na przykład w Chinach - Yunnan jest "królestwem zwierząt", "królestwem roślin", zasobnym w naturalne złoża i mało zaludnionym, kulturalnie mocno zapóźnionym. Będący stolicą prowincji Kunming wystarczy na jakimkolwiek polu porównać z resztą prowincji, by wiedzieć, skąd się wziął kunmiński kompleks wyższości.

Jeśli klimat decyduje o osobowości, to osobowość odgrywa główną rolę w kształtowaniu losu.
Yunnańczycy nie lubią opuszczać swojej rodzinnej ziemi, a już kunmińczycy zwłaszcza. Nawet uczeni - jeśli tylko nie objęli gdzieś jakiegoś stanowiska, niechętnie wyjeżdżali. Woleli siedzieć na wsi i dożyć tam kresu dni swoich w radości. Na stu kupców jeden czy dwóch opuszczało rodzinne strony, by jechać na drugi koniec kraju. To pewnie dlatego kunmińskie zwyczaje są takie proste i uczciwe. Z drugiej jednak strony - kunmińczycy mało co widzieli, a ich głowy nie są otwarte.

Wśród kunmińczyków popularna jest historia, jak to cesarz założył się o coś z kunmińczykiem. Przegrany miał oddać drugiemu swój dom. No i cesarz był przegrał sromotnie, a kunmińczyk przeniósł się do ówczesnej stolicy kraju. Dopiero wtedy zrozumiał straszną prawdę: cesarz z pełną premedytacją przegrał! I żałował kunmińczyk okrutnie, że tak się dał cesarzowi wycwanić...
[...] Producenci klimatyzatorów wiedzą, że w Kunmingu nie ma rynku zbytu. Czasem jakiś kunmińczyk żali się w necie, że w Kunmingu tak gorąco, że się nie da wytrzymać. A inni Chińczycy jak to widzą, zżymają się strasznie: 30 stopni, a ty narzekasz? To może przyjedź do Chongqingu? W 40 stopniach to już się chyba upieczesz!
Ponoć średnia temperatura chińska w lecie to około 22 stopnie. W Kunmingu w skali roku średnia temperatura to około 15 stopni, a latem faktycznie nie przekracza dwudziestu paru stopni. [...] W dodatku od czerwca do sierpnia trwa pora deszczowa, 80% deszczu spada w Yunnanie właśnie w tym czasie. A więc jest Kunming wspaniałym miejscem na ucieczkę od wszechobecnego upału. Niczym dziwnym jest więc duma z własnego klimatu. I tak dziewięciu na dziesięciu wyjeżdżających kunmińczyków szybko wraca na stare śmieci.
Tyle, że te "skarby rodzinnej wioski" to nie tylko niechęć do wyjeżdżania, ale też niechęć do przyjezdnych, która skutkuje niezwykle zamkniętymi ludźmi i kulturą.
Pełną piersią wykrzykują, że jeśli coś jest kunmińskie, to znaczy, że jest dobre. Oczywiście to jest zrozumiałe, ale oni jednocześnie odrzucają wszystko, co przychodzi z zewnątrz - rzeczy, zwyczaje i ludzi. Kunmińczycy nazywają przyjezdnych "laobiao" 老表**** albo wielkim kartoflem 大洋芋*****, co oznacza, że widzą w nich nieokrzesanych prostaków czy wręcz śmieci - w porównaniu ze wspaniałymi kunmińczykami. Niektórzy narzekają, że wspaniały klimat nie przywiał do miasta bogatych, a tylko bandę "kartofli"...
W yunnańskiej telewizji można obejrzeć programy w lokalnym dialekcie, pełne wyśmiewania się z nietutejszych. Jeśli dubbinguje się jakiś czarny charakter, to wiadomo, że wykorzysta się dialekt innych stron, który w uszach kunmińczyków brzmi szpetnie. Najbardziej charakterystyczną cechą kunmińczyków jest niechęć do parcia naprzód[..].
O, choć wpis blogowy jest niepodpisany, pisać do musiał jakiś dongbejczyk ;) 
A tak serio - kunmińczycy SĄ przekonani o tym, że ich miejsce jest najlepsze na świecie. Z moich doświadczeń wynika jednak, że to, czego nie lubią w przyjezdnych to nie ich zwyczaje czy mowa, a to, że chcą oni te zwyczaje i mowę narzucić, choć przecież - są przyjezdni. Narzekają na yunnańskie jedzenie, yunnański dialekt, yunnański tryb życia, yunnańską pogodę... Cóż. Zamiast narzekać - niech spadają. A w Yunnanie mogą zostać ci, którym się te wszystkie rzeczy podobają, prawda?
Nigdy nie byłam lokalną patriotką. Urodziłam się na Śląsku, ale nie jestem Ślązaczką i nigdy Śląska nie pokochałam. Lata całe spędziłam w Krakowie, ale od zmiany w krakusa strzegłam się pilnie. Z ręką na sercu mogę jednak stwierdzić, że jestem yunnańskim "skarbem rodzinnej wsi" - yunnańską lokalną patriotką i że dumę i miłość do Kunmingu mam wpisane w serce już na zawsze.  

*包子 baozi - nadziewane bułeczki na parze
**随便 suibian [czyt. słejbien] - jak Ci wygodnie, obojętnie, niech będzie po Twojemu, zgadzam się na wszystko itd.
***przypadek ZB ;) 
****dosłownie "stary kuzyn", ale w kunmińskim dialekcie oznacza osobę o odmiennym akcencie/wyglądzie, wyraźnie "nie stąd".  
*****odpowiednik naszego "buraka", ale mniej obraźliwy.

2015-09-22

Matteo Ricci 利瑪竇

Dziś w Miesiącu Języków przyszedł czas na Włochy. Jak zwykle - na dole wpisu znajdziecie linki do innych okołowłoskich rozważań.
Połączenia "Włochy-Chiny" są w mojej głowie dwa. Za jedno jest odpowiedzialny Tiziano Terzani, którego książka Zakazane Wrota rąbnęła mnie obuchem w łeb. Za drugie - Matteo Ricci, bodaj najważniejszy misjonarz w dziejach chrześcijaństwa w Chinach. Za wikipedią
Matteo Ricci, Mateusz Ricci - Sługa Boży Kościoła katolickiego, włoski misjonarz z zakonu jezuitów, jeden z najważniejszych misjonarzy którzy pracowali w Chinach. Stworzony przez niego Kościół przetrwał rewolucję kulturalną i trwa do dzisiejszych czasów.
Ricci przybył do południowych Chin w 1582, a do Pekinu w 1601, gdzie złożył wizytę na dworze cesarza Chin Wanli. Ricci nie tylko dobrze poznał bardzo trudny klasyczny język chiński, miał także wielkie zrozumienie dla kultury chińskiej.
W odróżnieniu od innych misjonarzy pracujących w południowej Azji, Ricci, był przekonany o bliskich związkach chińskiej kultury z filozofią konfucjańską i doszedł do wniosku, że aby w Chinach przyjęło się chrześcijaństwo, musi zostać zaadaptowane do tamtejszych realiów (inkulturacja). W pracy misyjnej nazywał się "zachodnim konfucjanistą" (西儒). Jako pierwszy zaprezentował w Chinach wiele pomysłów współczesnej nauki Zachodu i nowoczesne jak na te czasy urządzenia (np. zegar mechaniczny), co zwróciło na niego i jego nauki uwagę niektórych tradycyjnych konfucjańskich intelektualistów. W 1606 roku z nawróconym na chrześcijaństwo matematykiem Xu Guangqi przetłumaczył na język chiński początek Elementów Euklidesa.
Uważał, że konfucjańskie zasady oddawania czci przodkom były tylko uzewnętrznieniem pamięci i szacunku dla przodków i nie był to przejaw pogaństwa. Jego poglądy spotkały się z bardzo przychylnym przyjęciem ze strony chińskich filozofów, ale były zwalczane przez niektóre środowiska w Kościele zachodnim (zakony dominikanów, franciszkanów), które uważały, że konfucjańskie oddawanie czci przodkom jest kultem i powinno być zakazane. Z powodu takich poglądów, już po śmierci Ricciego, wyznawanie religii katolickiej zostało w Chinach zakazane i cała praca misjonarska zeszła do podziemia aż do wybuchu pierwszej wojny opiumowej w 1839.
Ricci prezentował Chiny w Europie w bardzo przychylny sposób. Zmarł w Pekinie. Magazyn Life umieścił Ricciego na liście 100 najważniejszych osób poprzedniego tysiąclecia.

Zawsze podobała mi się idea adaptacji czegokolwiek do lokalnych zwyczajów. Ricci, z tym całym jego uwielbieniem i głębokim zrozumieniem dla Chin, wydaje mi się postacią zupełnie wyjątkową. Miał chińskie imię (利瑪竇 Lì Mǎdòu), które przyjął, choć w tamtych czasach nie było to tak powszechne jak dzisiaj.
Nauczył się języka w stopniu, który wystarczył do dogłębnego zrozumienia chińskich intelektualistów i do dyskusji z nimi.
Jako pierwszy przetłumaczył na łacinę sporo klasycznych chińskich tekstów.  
By zaszczepić chrześcijaństwo na gruncie chińskim, używał pojęć zakorzenionych w chińskiej kulturze, starając się znajdować wspólne wartości i treści.
Współtworzył pierwszy chińsko-europejski słownik i pierwszą latynizację chińskich brzmień.
Był pierwszym Europejczykiem zaproszonym do Zakazanego Miasta i nawet dostał cesarskie stypendium! Po co i na co? By stworzyć pierwszą "europejską" mapę Chin.
Był również pierwszym Europejczykiem, który dowiedział się o istnieniu chińskich żydów.
Biorąc pod uwagę jego otwarty umysł, na pewno nie obraziłby się, że został pochowany na terenie buddyjskiej świątyni.  
Jeśli dziś zapytać wykształconego Chińczyka, za co najbardziej ceni Ricciego, odpowie, że za szacunek do Chin i za to, że uznał chińską kulturę wartą poznania. Jego praca chrystianizacyjna jest tylko dodatkiem; najważniejsze jest to, że nie przyjechał nawracać ciemnych pogan, tylko rozmawiał z chińskimi intelektualistami jak równy z równym. Przekonywał ich, że tak naprawdę chrześcijańskie wartości nie stoją w sprzeczności z konfucjanizmem i chińskimi tradycjami. Pokazywał, że pewne idee są uniwersalne. 
A ja... do dziś się zastanawiam, co miał w sercu. Boga, to pewne. Naukę. I Chiny, z ich kulturą i wartościami. Ciekawam, czy kiedykolwiek dałby radę tak po prostu wrócić do Włoch i spokojnie żyć dalej, traktując Chiny tylko jako epizod, egzotyczną przygodę. Bo jest jeszcze coś - zgodnie z aktualnymi nastrojami był przeganiany z miejsca na miejsce. Czy trwał w Chinach z poczucia obowiązku względem biednych pogan czy z miłości do Chin? Chiny wlazły mu na ambicję, czy zaczęły tętnić w żyłach? Polecenie zwierzchników czy oddolna inicjatywa? Co takiego te Chiny w sobie mają, że setki lat przyzywają uczonych, awanturników i zwykłych zjadaczy chleba? 
Zawsze się zastanawiam, do jakiego stopnia sam był heretykiem, bo Chiny odebrały mu europejskie widzenie katechizmu. 
I zastanawiam się, czy Bogu faktycznie by przeszkadzał ten synkretyzm, czy pochyliłby się nad nim z uśmiechem, jak nad każdym  dziełem mającym służyć dobru...

Włochy z innych perspektyw:
Anglia: Angielski C2 - Wspólny przodek angielskiego i włoskiego i dzisiejsze jego ślady; Angielski dla każdego - Rzymianie tu byli! ; Specyfika języka - Rzym w idiomach
Francja: Français-mon-amour - "Wspólne" słowa francuskiego i włoskiego; Love for France - Włoska piosenka po francusku 
Hiszpania: Bzik Iberyjski - Włoskie ślady na hiszpańskiej mapie
Niemcy: Językowy Precel - Tyrol Południowy
Szwecja: Szwecjoblog - Szwedzi chwalą się po włosku
Włochy: Studia, parla, ama - Miesiąc Języków, czyli wiele różnych włoskich; Wloskielove - Po włosku czyli po jakiemu?; CiekawAOSTA - Jak nauczyłam się języka włoskiego

2015-09-21

herbata dla ZB

ZB nie potrafi parzyć herbaty. Poszłabym dalej i powiedziała, że nie potrafi też jej pić. To znaczy - potrafi przełykać gorący napój, który bazuje na liściach herbaty, ale kompletnie nie ma pojęcia, o co w tym tak naprawdę chodzi. Wrzuca garść liści zielonej herbaty do plastikowej butelki, zalewa je wrzątkiem i zadowolony. Żadne gaiwany, czajniczki, czareczki, temperatura parzenia - on o tym nie wie i nie chce wiedzieć. Jeśli ja zaparzę zieloną herbatę tak, jak trzeba, ZB wypije trochę, powie, że za słaba i pójdzie zepsuć, pardon, zaparzyć herbatę po swojemu.
Nie próbuję go zmieniać. Naśmiewam się tylko czasami, a i to raczej subtelnie, żeby mu nie zrobić przykrości. Bawi mnie, że ja, białas, wiem więcej o herbatach i tradycyjnym chińskim parzeniu, niż on. Jestem jednak dobrą żoną i, znając jego preferencje, codziennie rano przygotowuję jego butelkę. Wylewam wczorajszą herbatę, płuczę z resztek pyłu herbacianego, wsypuję garść liści. Nie zalewam wrzątkiem, tylko dodaję trochę zimnej wody, żeby liście miały się okazję rozwinąć zanim ZB oparzy je wrzątkiem. Biedne liście...
Butelka stoi na stole i czeka na ZB; po śniadaniu będzie mógł ją zabrać do pracy.
ZB przychodzi, patrzy na butelkę i zaczyna nawijać:
"Beznadziejną herbatę kupiłaś. Cały dzień się parzyła i popatrz - liście nadal nierozwinięte. Pomarszczone. W ogóle nie ma aromatu. Co to w ogóle jest?".
Wiem, że chce mi w ten sposób żartobliwie zakomunikować, że zauważył zmianę liści w butelce i wie, że to świeża. Ale ja wzdycham ciężko i mówię: "choć raz mógłbyś zamiast tysiąca wyrazów i dziesięciu tysięcy słów ograniczyć się do dwóch".
ZB śmieje się w głos i mówi: "dziękuję kochanie".

PS. Tysiąc wyrazów i dziesięć tysięcy słów to oczywiście przysłowie, tak pięknie wyśpiewane przez Teresę Teng:
千言萬語 [千言万语] qiānyánwànyǔ - mieć dużo do powiedzenia, być gadułą, gadać bez przerwy, ale też po prostu: dziesiątki tysięcy słów.

2015-09-20

Zwyczajność jest drogą 平常是道

春有百花秋有月
Sto kwiatów ma wiosna, a jesień - księżyc
夏有涼風冬有雪
Lato - wiatr zimny, a zima - śnieg.
若無閒事掛心頭
Jeśli tylko serca nie trapią błahostki
便是人間好時節
Każda chwila jest dobra.

Nie dajcie się zwieść siedmiozgłoskowości. To nie jest zwykły wiersz, a  część dziewiętnastego kōanu z Bezbramnej bramy Wumen Huikaia. I choć koany służyć mają medytacji, nie sztuce dla sztuki, akurat ten koan zaczął żyć własnym życiem. Pewnie dlatego, że jest taki prosty i uniwersalny...
W 2002 roku He Xuntian, bardzo znany współczesny kompozytor chiński, wykorzystał ten tekst jako podstawę "Pieśni wiosennej" 春歌.
Pieśń ukazała się na płycie Paramita, będącej w moim odczuciu poszukiwaniem Drogi. Bo czymże jest paramita? Próbą osiągnięcia nirwany. He Xuntian testuje i odkrywa na nowo teksty i muzykę buddyjską, chińską i tybetańską. Opracowuje ją wedle własnych, całkiem nowoczesnych założeń - i sprzedaje w świat. A ludzie to kupują. Nie wiem, czy dla azjatyckości, czy może właśnie dla lekkostrawnego New Age'owego stylu. Dla lekkości czy dla głębi buddyjskiej podstawy. Dlatego, że chcą razem z He szukać Drogi, czy dlatego, że akurat jest modny.
A ja?...
Ja wyciągam się pod oknem, patrzę na deszcz. Na niebo, jaśniejące i chmurniejące znów. Na wiatr, niewidzialny, ale widoczny. I włączam następny utwór He. I następny. I następny...
Jeśli tylko serca nie trapią błahostki, każda chwila jest dobra.
Czyli - mieć serce puste jak orzeszek? 
O, buddyjska droga nie jest dla mnie. Dla mnie drogą jest miłość. Wypełnia mi ona serce, ale nie jest błahostką. 

A jeśli macie ochotę na więcej koanów, zajrzyjcie tutaj.

2015-09-19

Kawałek Szwecji w Kunmingu

Dziś w akcji Miesiąc Języków przyszedł czas na Szwecję. Skojarzenie było natychmiastowe. Jest bowiem jedno jedyne miejsce w Kunmingu, mające bezpośredni związek ze Szwecją - Cafe Nordica.
Wróćmy myślami do czasów, gdy Kunming był otoczony murami miejskimi. Za nimi zaczynała się wieś - pola uprawne, pola kwiatów, a także kanały, którymi można było wyprodukowane dobra przewieźć do miasta. Najwięcej takich pól było w południowozachodniej części przedmieść - znajdowały się one dokładnie między Starym Miastem a Jeziorem Dian. Najpierw same pola i pojedyncze domy, potem wioseczki, świątynki itd. No i słynny zakład farmaceutyczny produkujący Yunnańskie Białe Lekarstwo.
Gdy Kunming zaczął się industrializować, to właśnie te pola poszły do odstrzału jako pierwsze. Zakład farmaceutyczny zostawiono, a przy nim zaczęły powstawać fabryki i przyfabryczne osiedla mieszkaniowe.
Później rozrastające się miasto wchłonęło i te fabryki. Yunnańskie Białe Lekarstwo od lat jest wytwarzane daleko poza Kunmingiem, ale biurowce firmy nadal się mieszczą tutaj, przy ulicy Zachodniej Grobli 西坝. Inne fabryki opustoszały - choć same osiedla mieszkaniowe nadal tętniły życiem. Jakoś pod koniec XX wieku ktoś wpadł na pomysł, by te lofty zagospodarować. Po długich pertraktacjach miasto oddało je za psie pieniądze artystom. Zaczęły powstawać tu małe galerie i warsztaciki. Można było kupić ręcznie robiony papier, takąż kamionkę, były wernisaże, wymiana kulturalna - stare fabryki odżyły.
W 2000 roku chińska bizneswoman Wu Yuerong i szwedzka animatorka kultury Anna Mellegard postanowiły otworzyć w tym miejscu galerię Nordica - miejsce łączące kawiarnię, galerię, scenę i biuro festiwalowe. Głównym założeniem od początku była współpraca kulturalna między Chinami a Skandynawią, ale z czasem miejsce zaczęło po prostu zapełniać różne luki na mapie dzisiejszego Kunmingu. Nie ma gdzie posłuchać dobrego jazzu? Idziemy do Cafe Nordica. Nie ma gdzie zjeść ciasta marchewkowego? Idziemy do Cafe Nordica. Nie ma gdzie szukać albumów ze współczesną yunnańską sztuką? Idziemy do Cafe Nordica...
Miejsce to najbardziej żyje, gdy przyjeżdżają skandynawscy artyści - malarze, muzycy, trupy teatralne czy pisarze. Ale to działa również w drugą stronę - Nordica regularnie wysyła do Skandynawii yunnańskich artystów. Przyjmuje również wolontariuszy z północnej Europy - przyjeżdżają oni uczyć się języka (Nordica współpracuje z jednym z tutejszych uniwersytetów oferujących kursy językowe dla obcokrajowców), chińskiej kultury, a także organizacji imprez kulturalnych. Wszyscy pracownicy Nordiki są również zaangażowani w rozmaite projekty charytatywne; tzw. obsługa jest silnie związana z tym miejscem i rzadko się zmienia.
Jest tu galeria - 500 metrów kwadratowych, 7 metrów wysokości. Jest scena, a na niej - projekcje filmów, przedstawienia teatralne, warsztaty tańca, koncerty i wieczorki poetyckie. Jest kawiarnia - bodaj jedyna w Kunmingu buzująca intelektualną atmosferą, przyciągającą artystów, intelektualistów, studentów z otwartymi głowami.

Po raz pierwszy byłam tam siedem lat temu, gdy pierwszy raz pojechałam do Kunmingu. Zabawna historia: zaprowadziła mnie tam Tajwanka, która wcześniej o tym miejscu wiele słyszała. Ja nie miałam o nim bladego pojęcia, bo rzadko przebywałam w towarzystwie innych białych, którzy mogliby je znać, a żaden z moich znajomych Chińczyków nie był artystą. Pamiętam, że ludzi było niedużo, ale - byli ciekawi. Pamiętam też, że w okolicznych loftach roiło się od artystów i rzemieślników, którzy byli jak "cyganeria" dawnego Krakowa.
Przy okazji tworzenia dzisiejszego postu uświadomiłam sobie, że nie mam żadnych aktualnych zdjęć Nordiki. Wybrałam się tam więc - trochę daleko od domu, ale stwierdziłam, że muszę zobaczyć, czy miejsce się zmieniło.
Zderzenie z rzeczywistością było bolesne. Większość loftów zburzono, zostało gruzowisko/plac budowy otoczony ohydnym murem. Jak to?! Więc i jedyne miejsce dedykowane od A do Z artystom i intelektualistom - i ono ma zniknąć?
Ku mojej wielkiej uldze odnalazłam Nordikę.
Tej grupy budynków jeszcze nie zniszczono. Weszłam - właśnie trwają przygotowania do wystawy, więc panuje miły rozgardiasz, ale menadżerka znajduje chwilę, by ze mną pogadać. Mówi, że wysłali już do Skandynawii kilkudziesięciu chińskich artystów, że parę razy w miesiącu odbywają się tu ciekawe wydarzenia kulturalne, że odkąd nawiązali współpracę z tutejszymi uniwerkami i organizacjami rządowymi, właściwie przestali się bać, że zostaną wyrzuceni na bruk albo wyburzeni.
Sącząc pyszną herbatkę z cytrona przyglądam się ścianom. Zaintrygowała mnie jedna z prac. Krwista czerwień, a w środku wypukłe bazgroły.
Takie niby nic. Ale jeśli podejść z prawej strony i stanąć przy ścianie, bazgroły zaczynają nam się układać w chińskie znaki: miłość, wolność, prawda, sprawiedliwość, przyjaźń.
Za to jeśli stanąć z drugiej strony, bazgroły ułożą się w zupełnie inne słowa: nienawiść, kłamstwo, represje, terror.
Dychotomia pojęć okraszona dychotomią odczuwania koloru: czerwień jak krew, jak przemoc, ale w Chinach - symbol szczęścia, kolor sukni ślubnej.
To praca szwedzkiego artysty, Janerica Johanssona, który dzięki Nordice zyskał dodatkową, chińską inspirację i otworzył w Kunmingu studio. Takich artystów jak on jest już wielu. I choćby właśnie za tę pracę u podstaw komunikacji międzykulturowej należą się Nordice wielkie brawa.
Gdybyście kiedyś wybierali się do Kunmingu, jest to zdecydowanie miejsce warte polecenia.
TCG Nordica (TCG诺地卡文化中心)
Adres: Xi Ba Road No. 101 Chuang Ku/LOFT, Kunming
地址: 昆明西坝路101号,创库内(昆明市机模厂里面,云南白药厂旁边)
Godziny otwarcia: Poniedziałek: 17:30-23:00, Wtorek-Czwartek: 12:00-22:00, Piątek-Sobota: 12:00-23:00
Więcej informacji znajdziecie na ich stronie internetowej.
A inne okołoszwedzkie wpisy znajdziecie poniżej. Miłej lektury!
Angielski: Angielski c2 - Skandynawskie zapożyczenia w angielskim
Hiszpański: Hiszpański na luzie - Czy Hiszpanie mają na myśli Szwedów gdy mówią "hacerse el sueco"?
Niemiecki: Językowy Precel - Szwecja w niemieckich idiomach; Niemiecki po ludzku - Skandynawistyka na niemieckich uniwersytetach; Viennese breakfast - Schwedenbomben - austriackie słodycze
Szwedzki: Szwecjoblog - Najpiękniejsze słowa języka szwedzkiego (według Szwedów)

2015-09-18

w samolocie

Raz na jakiś czas internet obiega informacja o tym, jak to kolejny chiński rodzic wsiadłszy do samolotu z dzieckiem uważa, że samolotowe WC nie spełnia jego standardów i pozwala dziecku zrobić kupę w przejściu między siedzeniami. 
Niektórzy rodzice znajdują zabawne tłumaczenia typu "kabina była za mała", inni w ogóle nie wiedzą, o co reszta świata robi wielkie halo. Przecież dziecko zrobić kupę musi. 
Potem internety są zawsze pełne komentarzy o tych chamskich Chińczykach, którzy jako naród bardziej są podobni szczurom albo karaluchom niż ludziom i że w sumie trudno się dziwić Japończykom, że ich traktowali jak zwierzęta. 
ZB przyszedł do mnie czerwony z gniewu. "Słyszałaś?!". Tak, czytałam w necie. "Chińczycy muszą wymrzeć! Nie wszyscy, oczywiście. Trzeba zrobić wielki sprawdzian i po prostu rozstrzeliwać tych, którzy nie zdadzą". Ale, kochanie, ci rodzice, którzy pozwalają dzieciom defekować w przejściu, wszyscy są po maturze! "Ale ja nie mówię o sprawdzianie typu matura. Mnie by wystarczyło jedno pytanie: czy można srać w przejściu samolotowym? Odpowiadasz "nie" - idziesz na prawo. Odpowiadasz "tak" - strzał w tył głowy. Nie dość, że poziom wychowania natychmiast by w Chinach skoczył, to i problem przeludnienia zostałby rozwiązany".
Nie, ZB nie jest zwolennikiem "ostatecznego rozwiązania kwestii chińskiej". Po prostu - jak wszystkim dobrze wychowanym Chińczykom - a jest ich dużo więcej niż sądzicie - jest mu wstyd za rodaków. 
Kiedy czytacie takie newsy, pamiętajcie, że dla reszty chińskiego społeczeństwa te zachowania są tak samo nieakceptowalne jak dla Was...

2015-09-17

有本事 zdolniacha

Kiedy idę z ZB w nowe miejsce, zazwyczaj przyciągamy spojrzenia. W Chinach wciąż jeszcze mieszanka AMWF (Asian Male, Western Female) jest rzadko spotykana, zwłaszcza na moim krańcu świata. Przeciętny Chińczyk zakłada, że nie mówię po chińsku, a zwłaszcza - nie w dialekcie. Dlatego bez specjalnego skrępowania komentują.
"O, masz amerykańską/rosyjską żonę! Pewnie świetnie mówisz po angielsku".
Uśmiecham się pod nosem. ZB i angielski mają się mniej więcej tak jak ja i suahili.
"O, biała żona! Ale z Ciebie zdolniacha!".

Słowo zdolniacha jest całkowicie poprawnym i całkowicie niepoprawnym jednocześnie tłumaczeniem chińskiego 有本事. 
本事 běn​shi to takie trochę  słowo-zagadka. Pierwotnie oznaczało "fakt autentyczny" czyli rzecz taką, jaka ona była w istocie. Używane też było na określenie rolnictwa. Fakt - rolnictwo to pierwszoplanowa i pierwotna sprawa.
Jakoś w okolicach dynastii Song zaczęto słowa używać na określenie jakiejś zdolności czy umiejętności, wyróżniającej z tłumu. Jeśli ktoś potrafił świetnie śpiewać albo lepić garnki - miał tę swoją běn​shi.
Współczesne znaczenie słowa wywodzi się właśnie z tego źródła, ale zmieniło znaczenie. Choć słownikowo będzie się tłumaczyć właśnie na zdolność czy umiejętność, gdy używane jest w kontekście znalezienia "amerykańskiej" żony, jakoś nie brzmi. No bo jaką wyjątkową zdolność czy umiejętność mieć trzeba, żeby takową znaleźć?
Dzisiejsze běn​shi może być związane z umiejętnością radzenia sobie w społeczeństwie, z pozycją, której się człowiek umiał dochrapać, z pieniędzmi, które zdołał zarobić. Można by je przetłumaczyć jako "zaradność", ale znów: co ma zaradność do białej żony?
I tak wracamy nie do samej zdolności, a raczej - wyjątkowości. Trzeba być niezwykłym, by zdołać przygruchać sobie zagramaniczną żonę. "Ale z Ciebie zdolniacha!" zawsze wypowiedziane jest z podziwem, czasem nawet z nutką zazdrości.
“Co on takiego ma w sobie, czego ja nie mam? Wcale nie wygląda, jakby zasługiwał na białą żonę. Musi być dobry w te klocki/musi mieć dużo pieniędzy/musi świetnie mówić po angielsku..." - w głowie każdego Chińczyka ta tajemnicza běn​shi, którą posiada mój mąż, jest czymś innym.
Pewnie żadnemu z nich nie wpada do głowy, że główną běn​shi ZB jest jego dobroć, miłość i troska, które mi okazuje na setki różnych sposobów...
A jakie běn​shi mają Wasi towarzysze/towarzyszki życia?

2015-09-16

Muzeum Yunnańskie 雲南省博物館

Dzisiaj w akcji Miesiąc Języków przyszedł czas na skojarzenia okołorosyjskie. Pierwsze moje skojarzenie to oczywiście kunmiński "Pałac Kultury". Z tej okazji przypominam więc wpis o tym rzucającym się w oczy budynku i historii jego powstania.

Każdemu przyjezdnemu, zwłaszcza z "bratnich państw", MUSI się w Kunmingu rzucić w oczy ten budynek:
Jest to budynek Yunnańskiego Muzeum, a położony jest na skrzyżowaniu ulic Pierwszego Maja (五一路) i Wschodniego Wiatru (東風西路). Gdy go ujrzałam po raz pierwszy, skojarzenie z Pałacem Kultury i Nauki było natychmiastowe. Nie byłam wówczas wystarczająco dobrze oblatana z historią Kunmingu, żeby wiedzieć, skąd on się tu mógł wziąć, ale podejrzewałam, że było to za czasów wielkiej miłości chińsko-radzieckiej czyli w latach '50-tych XX w. Przyznam, że niewiele uwagi poświęciłam temu obiektowi, zwłaszcza, że budynek od ładnych paru lat jest w remoncie. A potem trafiłam w Skarbach miasta. O Kunmingu (城市典藏。话昆明) na esej o tym właśnie budynku i postanowiłam nadrobić luki własne i P.T. Czytelników :)

Budynek w stylu radzieckim

Obojętnie, czy w telewizji, czy w radiu, za każdym razem, gdy zabrzmią te dobrze znane melodie, przywołują one odległe acz pełne pasji wspomnienia wielu osób. Pięćdziesiąt lat temu młodość pokolenia naszych rodziców płonęła była tą pasją; iluż młodościom i miłościom, jakimże chwałom i marzeniom, łzom i trudnościom towarzyszyły te właśnie stare radzieckie piosenki? Ile razy te czyste pieśni niosły ulgę w nieszczęśliwym uczuciu? Pokolenie rodziców jakby gryzło się w język; nie chcą powiedzieć. Większość słodko-gorzkich historii już dawno zatarła się w pamięci; a przecież te sowieckie pieśni śpiewa się do dziś. Do dziś pobrzmiewają echa "sowieckiego kompleksu".
Ponad 50 lat temu, gdy nasi rodzice byli jeszcze pięknymi, młodymi i pełnymi ducha młodzieńcami i dziewczętami, zaczęto propagować sowiecką naukę i kulturę; nastała moda na sowiecką literaturę i pieśni, a "sowiecki kompleks" zapuścił korzenie w czasach młodości rodziców. Dziś jednak nie będziemy wspominać pieśni czy historii, a opowiemy o budynku w stylu radzieckim, który jest pozostałością po tym prosowieckim szaleństwie.
W każdym mieście w danym okresie istnieje budowla, która to miasto symbolizuje. Pięćdziesiąt lat temu, pod wpływem kontaktów chińsko-radzieckich, gdy przypadał szczyt popularności uczenia się od Związku Radzieckiego, radziecka nauka i sztuka były szeroko rozpowszechniane w całym kraju. W tym właśnie czasie radziecka architektura wywarła wpływ na współczesne budownictwo chińskie. Położone w Kunmingu Muzeum Yunnańskie urodziło się właśnie w taki sposób. Co ciekawe, gdy powstawał budynek Muzeum, intencją wcale nie było stworzenie dostępnego dla ludności muzeum. Kryje się za tym interesująca historia.
W owym czasie stacjonująca w Kunmingu Armia Ludowo-Wyzwoleńcza planowała utworzenie muzeum wojskowego*. Mniej więcej w połowie budowy Kunming nawiedził premier Zhou Enlai, który był właśnie w drodze na Konferencję w Bandungu**. Gdy kunmińscy oficjele zdawali mu raport, wspomnieli o tej budowli. Premier Zhou, patrząc z szerszej perspektywy, zasugerował, by budowla, która miała pełnić rolę muzeum wojskowego, stała się Muzeum Yunnańskim.
Położony w centrum Kunmingu, przy skrzyżowaniu Pierwszego Maja i Wschodniego Wiatru budynek, to właśnie Muzeum Yunnańskie. Jest bardzo charakterystycznym budynkiem utrzymanym w stylu radzieckim; gromadzi i wystawia przede wszystkim zbiory dotyczące Yunnanu, antropologiczne, etnograficzne i archeologiczne. Tuzin majestatycznych kolumn i szeroka loggia od razu przykuwają wzrok i skłaniają do zatrzymania się przybyłych tu po raz pierwszy.
Budowa Muzeum Yunnańskiego została ukończona w 1964 roku. Gmach główny składa się z sześciu pięter, a skrzydła z dwóch; budynek jest utrzymany w stylu pagodowym***, a w najwyższym punkcie ma ponad 40 metrów wysokości. Sale wystawowe mieszczą się na parterze i dwóch piętrach, a ich łączna powierzchnia to 4200 metrów kwadratowych. Przed wejściem do budynku pyszni się 12 grubych kolumn; dach błyszczy złoceniami i migoce czerwona gwiazda, imponujący monument. Okapy i narożniki są wspaniale udekorowane i jedyne w swoim rodzaju.
Przestronna loggia doskonale komponuje się z wysokimi drzwiami i oknami, dając wrażenie delikatnej elegancji w mocnej obudowie. Te drzwi i okna nie z byle jakiego drewna zostały zrobione, wykonano je ze sprowadzanych wieleset kilometrów olbrzymich drzew lasu pierwotnego.
Po wejściu do środka odkryjesz, jak wielka jest sala centralna i towarzyszące jej sale boczne. Stworzenie tak ogromnej pustej przestrzeni wewnątrz budynku to nie lada sztuka, było to z pewnością wielkie wyzwanie dla ówczesnych architektów.
Nie wiem, czy obejrzawszy budynek ze wszystkich stron, zwróciłeś uwagę na sięgający chmur szczyt. Błyszcząca złotem iglica jest pozłacany. Choć te złote płytki są cieńsze od papieru, do wykończenia użyto ponad dziesięciu kilogramów złota! Tego typu iglica łatwo przywodzi na myśl wysokie iglice moskiewskiego Soboru Chrystusa Zbawiciela i Kremlu.
Budynek ten ucieleśnia cechy formalne rosyjskiego dziewiętnastowiecznego budownictwa. Iglica na szczycie, a na jej czubku czerwona gwiazda, które jakby krok za krokiem się wspięły na stertę budynków, wypychając się na szczyt centralnej wieżyczki. Fasada budynku jest szczelnie pokryta płaskorzeźbami, kamiennymi nadprożami, łukami itp., dostojna jak starodawne zamki.
Styl budynku Muzeum Yunnańskiego ma wyraźne cechy starożytnego budownictwa europejskiego; skąd jednak się one wzięły w budowli na wskroś sowieckiej?
Styl budynku Muzeum Yunnnańskiego podobny jest Kremlowi. Wszystkie ówczesne budowle radzieckie to łączyło, a to dlatego, że przywódca ZSRR - Stalin - nie lubił awangardy. Uważał on, że powinno się "wessać" całą śmietankę najwspanialszych historycznych budowli; doświadczenia antyku greckiego, rzymskiego, rosyjskiego i wschodniego, usankcjonowane nieskończenie długą historią, winno się napełnić nową socjalistyczną treścią. Treścią tą zaś miały być symetryczne i strzeliste w centralnych poziomach budynki. Budowla pokryta gęsto reliefami i rzeźbami, wyjątkowo bogato zdobiona, całkowicie ucieleśniała stalinowską utopię. Tego typu budowle są przez świat zachodniej architektury nazywane "moskiewskimi tortami"****.
W zasadzie, gdy spojrzeć z dzisiejszej perspektywy na te budynki w stylu rosyjskich ciast, wcale nie trącą one myszką. Mało tego - właśnie dzięki nim późniejsi ludzie mogą poczuć historię tego miasta i pokolenia ludzi, którzy stworzyli tą olśniewającą kulturę*****.
Ten budynek w sowieckim stylu symbolizuje chwałę owej epoki. Jest jak ten "sowiecki kompleks" pokolenia rodziców, ukazuje wpływ, jaki wywarła ona na całe pokolenie czy nawet kilka pokoleń. Może budowla owa jest jak słynna pieśń sowiecka, Katiusza - nie ma w niej smutku, jest tylko głębokie uczucie******.
Dzięki nowelom Czechowa poznaliśmy dziewiętnastowiecznych Rosjan, zaś dzięki starej budowli w stylu radzieckim z lat '50 XX w. możemy poznać pokolenie naszych rodziców, zrozumieć ich miłości, nienawiści, nadzieje, pasje i wszystkie trudności i smutki życiowe. To takie budynki dały duszę naszemu miastu i po dziś dzień poruszają ludzkie serca.
[Chen Lina, Zhang Xin w: Skarby miasta. O Kunmingu 陈丽娜、张昕;城市典藏。话昆明]

Spuśćmy zasłonę miłosierdzia na uwielbienie dla architektury radzieckiej i tego typu kwiatki. Skupmy się na samym muzeum. Lubię je, bardzo lubię. Często przychodziłam oglądać stałą wystawę, skupiającą się wokół zabytków znalezionych na terenach dzisiejszego Yunnanu, a ukazującą w sposób jasny i czytelny, że Yunnan jest raczej mało chiński i wyraźniejsze piętno na tutejszej sztuce i historii odcisnęły dawne królestwa Dali, Nanzhao czy Sibsongbanna. Dlatego też przyprowadziłam tutaj przyjaciół, którzy przybyli w odwiedziny i... czekało nas niemiłe doświadczenie. Nie dość, że wystawa archeologiczno-etnograficzna została zastąpiona przez dzieła współczesnych i qingowskich artystów babrzących się w glinie, to jeszcze została ograniczona do jednego piętra! Portier rzekł, że właściwa wystawa wróci dopiero w październiku. Całe szczęście w sukurs przyszła strona internetowa muzeum, na której można sobie obejrzeć ładnie sfotografowane obiekty z dawnej wystawy.
Okazało się później, że portier pojęcia nie miał o niczym. Muzeum Yunnańskie zostało przeniesione do nowej lokalizacji o gigantycznych gabarytach, za to nasz "Pałac Kultury" został przemianowany już na stałe w Yunnańskie Muzeum Sztuki i odbywają się tu czasem fantastyczne wernisaże i wystawy.

*jak wiemy, planowane jest obecnie w znacznie lepiej pasującym miejscu, czyli w dawnej szkole wojskowej.
**Konferencja ta odbyła się w 1955 roku i stała się słynna między innymi dlatego, że ktoś (podejrzewani są Kuomintangowcy) postanowił nie dopuścić do pojawienia się na niej Zhou Enlaia i utrącił skrzydełka samolotowi, którym premier miał lecieć. Zhou albo miał niebywałe szczęście, albo nieprawdopodobnie cwanych szpiegów, bo w ostatniej chwili zrezygnował z lotu Kaszmirską Księżniczką... Była to pierwsza afro-azjatycka konferencja; głównym jej celem było utarcie nosa kolonialistom i rozpoczęcie szeroko zakrojonej współpracy między dawniej niespecjalnie ważnymi państwami. Trzeci Świat doszedł do głosu!
***cokolwiek by to miało oznaczać - mnie się nie wydaje podobny do pagody w niczym...
****Szukałam spory kawałek czasu, nie spotkałam się. A Stalin bogato zdobionych budynków w stylu Kremla ponoć nie lubił; cały zresztą akapit wydaje mi się chińską wariacją na temat estetyki europejskiej i rosyjskiej, z rzeczywistością nie ma chyba dużo wspólnego...
*****Olśniewająca kultura sowiecka?! Zęby bolą.
******Z góry odpowiadając na pytania: tak, Chińczycy znają i lubią Katiuszę, istnieje niezłe chińskie tłumaczenie, które można śpiewać pod melodię, a podkład do piosenki można znaleźć w chyba każdym chińskim karaoke.

Jeśli macie ochotę na inne okołorosyjskie skojarzenia, zapraszam poniżej. Miłego czytania!
Francuski: Francuskie i inne notatki Niki - Rosjanie w Paryżu; Madou en France - Kusmi Tea, czyli herbata imigrantka w Paryżu
Gruziński: Gruzja okiem nieobiektywnym - Dumka na dwa języki
Hiszpański: Hiszpański na luzie - Hiszpanie, którzy czytali rosyjskich klasyków
Kirgiski: O języku kirgiskim po polsku - Rosyjskie zapożyczenia w języku kirgiskim
Rosyjski: Blog o tłumaczeniach i języku rosyjskim - Polonizmy w języku rosyjskim

2015-09-15

Pawilon Peonii 牡丹亭

Wyobraźcie sobie przedstawienie, które trwa 20 godzin.
Odetchnijcie głęboko, dając mózgom odpocząć od tej wizji.
Skomplikowane historie miłosne wymagają czasu, by dało się wszystko opowiedzieć. I miłość Pięknej Panny Du 杜麗娘 do Sennego Śliwy Liu 柳梦梅, i to, że ta miłość była tylko snem, i miłosną tęsknotę za senno-niedoszłym kochankiem... Tęsknotę tak wielką, że kończy się śmiercią. Jak wiele czasu trzeba, by w przedstawieniu oddać miłość, za którą warto umrzeć?
A przecież to nie koniec. Piękna Panna Du trafia do zaświatów i dowiaduje się, że faktycznie powinna się była związać z Senną Śliwą. Zaczyna nawiedzać kochanka w snach, a on ją przywraca do życia, by móc pojąć za żonę. Jak wiele czasu trzeba, by w przedstawieniu oddać miłość silniejszą od śmierci?
A przecież to nie koniec. Bezczeszczenie grobu i szarlataneria zakończona przywróceniem życia zmarłej powinna zostać srogo ukarana - kimże jesteśmy, by sprzeciwiać się wyrokom losu? Tylko cesarz mógł uratować nieszczęśnika od śmierci w męczarniach...
Ta miłość jest jednak tylko cząstką większej całości, solidnie osadzonej w historii, z wieloma postaciami drugoplanowymi. Pierwotna wersja opery Kun 昆曲 składała się z 55 scen, a odegranie jej w całości zajmowało prawie dobę. Nic dziwnego, że wykonania tej opery we współczesnym świecie niemal zaprzestano. Zazwyczaj ograniczano przedstawienie do kilku najbardziej znanych arii - człowiek XX wieku to nie osiemnastowieczny próżniak, który dzionek cały może oglądać przedstawienia... Gdy wydawało się już, że Pawilonu Peonii i innych oper Kun nie da się uratować, pojawił się Bai Xianyong, który z taktem i kulturą zrewidował pierwotny scenariusz, przywracając Pawilon Peonii scenom. Ładnych parę miesięcy dyskutował z uczonymi kolegami o tym, jak przykroić Pawilon, by stał się on bardziej strawny. Z dwudziestu godzin zostało dziewięć, a z epopei o miłości w trudnych czasach zostawiono najważniejszy wątek miłosny i najwartościowsze sceny. Tradycjonaliści się nabzdyczają, ale prawda jest taka, że większości nudnych scen dwudziestogodzinnego przedstawienia prawie nikt nie pamiętał, prawie nikt nie potrafił śpiewać. Jeśli Pawilon... miał wrócić do życia niczym Piękna Panna Du, trzeba go było zrewidować i odświeżyć, by stał się lekkostrawny dla całkiem nowej publiczności, operę Kun znającej tylko z opowiadań.
I wiecie co? Udało się! Stwierdzenie, że Pawilon Peonii - wersja młodzieńcza robi furorę byłoby może nadużyciem, ale fakt faktem - bilety na przedstawienia są zawsze wyprzedawane na pniu. Choć w internetach krążą nagrania z przedstawień, każdy miłośnik chińskiej dawnej literatury pięknej, każdy miłośnik opery i każdy nowobogacki na pewno będzie chciał przedstawienie obejrzeć na żywo.
No i ja. Ja też chciałam. Gdy tajtaj ogłosił, że chętnie by poszedł, ale nie ma z kim, zgłosiłam się na ochotnika. Dawno minęły już czasy, gdy uważałam chińską operę za wielogodzinne tortury kociej rodziny. Powoli uczę się odróżniać typy oper (ta pekińska wcale nie jest najładniejsza!), charakterystyczne rytmy i melodie. Uczę się rozróżniać dobry i zły śpiew, uczę się rozumieć operową mowę gestów. Mam świetną nauczycielkę - świekra uczy się śpiewu i ruchu scenicznego w Świątyni Konfucjusza. A potem tłumaczy zawiłości laikowi, czyli mnie. Z każdej "lekcji" wychodzę bogatsza o nową melodię, nową wiedzę.
Poszłyśmy więc. Ogromna sala koncertowa wypełniona po brzegi. Dziewięciogodzinna wersja skrócona do trzech godzin - te najważniejsze opowieści, o miłości, śmierci i powrocie do życia. Liryka głównej bohaterki i akrobatyczne sceny w piekle. Drobiazgi - brak scenografii, wszystko w gestach. Ktoś wychodzi z domu - i teatralnie przekracza próg, którego nie ma. Ktoś chce obejrzeć księżyc - i otwiera z wysiłkiem okno, które nie istnieje. Wyobraźnia hasa.
Zespół był świetny. Byli tak zgrani, że myślałam, że to playback. Śpiewacy byli bardzo dobrzy. Nagłośnienie było do kitu (sala robi głównie za salę do "wieców", więc realizatorzy dźwięku nie są przyzwyczajeni do sztuki ;) ).
Nadążałam głównie dlatego, że po pierwsze wcześniej znałam treść, a po drugie - zerkałam na napisy z tekstem pieśni. Ze słuchu bym nie zrozumiała - inna wymowa, przeciągane w nieskończoność wyrazy no i język całkiem niewspółczesny. Ale z napisami - mogłam się w odpowiednich momentach śmiać albo i wzruszyć.
Gdyby dziesięć lat temu ktoś mi powiedział, że stanę się fanką chińskiej opery, umarłabym ze śmiechu. Byłam wtedy poważnym początkującym muzykologiem i swój gust muzyczny uważałam za ostateczny punkt odniesienia, a własną erudycję muzyczną za absolutnie wystarczającą. Trzeba mi było wyjechać na drugi koniec świata, żeby spokornieć i żeby, chowając na dnie serca odrazę do "kociej muzyki", starać się ją zrozumieć.
Zadziałało. Nie włączam może youtube szukając oper chińskich, ale gdy w parku słyszę ćwiczących amatorów, z przyjemnością słucham, ciesząc oko i ucho wspaniałym porozumieniem między improwizującymi muzykami. W końcu mogę powiedzieć to głośno: lubię chińską operę. Jej umowność, jej żywiołowość, bogate stroje i ubogą scenografię. Jej muzykę.
A tu, specjalnie dla Was, Pawilon Peonii:
 
Może i Wam przypadnie do gustu?