Strony

2015-09-15

Pawilon Peonii 牡丹亭

Wyobraźcie sobie przedstawienie, które trwa 20 godzin.
Odetchnijcie głęboko, dając mózgom odpocząć od tej wizji.
Skomplikowane historie miłosne wymagają czasu, by dało się wszystko opowiedzieć. I miłość Pięknej Panny Du 杜麗娘 do Sennego Śliwy Liu 柳梦梅, i to, że ta miłość była tylko snem, i miłosną tęsknotę za senno-niedoszłym kochankiem... Tęsknotę tak wielką, że kończy się śmiercią. Jak wiele czasu trzeba, by w przedstawieniu oddać miłość, za którą warto umrzeć?
A przecież to nie koniec. Piękna Panna Du trafia do zaświatów i dowiaduje się, że faktycznie powinna się była związać z Senną Śliwą. Zaczyna nawiedzać kochanka w snach, a on ją przywraca do życia, by móc pojąć za żonę. Jak wiele czasu trzeba, by w przedstawieniu oddać miłość silniejszą od śmierci?
A przecież to nie koniec. Bezczeszczenie grobu i szarlataneria zakończona przywróceniem życia zmarłej powinna zostać srogo ukarana - kimże jesteśmy, by sprzeciwiać się wyrokom losu? Tylko cesarz mógł uratować nieszczęśnika od śmierci w męczarniach...
Ta miłość jest jednak tylko cząstką większej całości, solidnie osadzonej w historii, z wieloma postaciami drugoplanowymi. Pierwotna wersja opery Kun 昆曲 składała się z 55 scen, a odegranie jej w całości zajmowało prawie dobę. Nic dziwnego, że wykonania tej opery we współczesnym świecie niemal zaprzestano. Zazwyczaj ograniczano przedstawienie do kilku najbardziej znanych arii - człowiek XX wieku to nie osiemnastowieczny próżniak, który dzionek cały może oglądać przedstawienia... Gdy wydawało się już, że Pawilonu Peonii i innych oper Kun nie da się uratować, pojawił się Bai Xianyong, który z taktem i kulturą zrewidował pierwotny scenariusz, przywracając Pawilon Peonii scenom. Ładnych parę miesięcy dyskutował z uczonymi kolegami o tym, jak przykroić Pawilon, by stał się on bardziej strawny. Z dwudziestu godzin zostało dziewięć, a z epopei o miłości w trudnych czasach zostawiono najważniejszy wątek miłosny i najwartościowsze sceny. Tradycjonaliści się nabzdyczają, ale prawda jest taka, że większości nudnych scen dwudziestogodzinnego przedstawienia prawie nikt nie pamiętał, prawie nikt nie potrafił śpiewać. Jeśli Pawilon... miał wrócić do życia niczym Piękna Panna Du, trzeba go było zrewidować i odświeżyć, by stał się lekkostrawny dla całkiem nowej publiczności, operę Kun znającej tylko z opowiadań.
I wiecie co? Udało się! Stwierdzenie, że Pawilon Peonii - wersja młodzieńcza robi furorę byłoby może nadużyciem, ale fakt faktem - bilety na przedstawienia są zawsze wyprzedawane na pniu. Choć w internetach krążą nagrania z przedstawień, każdy miłośnik chińskiej dawnej literatury pięknej, każdy miłośnik opery i każdy nowobogacki na pewno będzie chciał przedstawienie obejrzeć na żywo.
No i ja. Ja też chciałam. Gdy tajtaj ogłosił, że chętnie by poszedł, ale nie ma z kim, zgłosiłam się na ochotnika. Dawno minęły już czasy, gdy uważałam chińską operę za wielogodzinne tortury kociej rodziny. Powoli uczę się odróżniać typy oper (ta pekińska wcale nie jest najładniejsza!), charakterystyczne rytmy i melodie. Uczę się rozróżniać dobry i zły śpiew, uczę się rozumieć operową mowę gestów. Mam świetną nauczycielkę - świekra uczy się śpiewu i ruchu scenicznego w Świątyni Konfucjusza. A potem tłumaczy zawiłości laikowi, czyli mnie. Z każdej "lekcji" wychodzę bogatsza o nową melodię, nową wiedzę.
Poszłyśmy więc. Ogromna sala koncertowa wypełniona po brzegi. Dziewięciogodzinna wersja skrócona do trzech godzin - te najważniejsze opowieści, o miłości, śmierci i powrocie do życia. Liryka głównej bohaterki i akrobatyczne sceny w piekle. Drobiazgi - brak scenografii, wszystko w gestach. Ktoś wychodzi z domu - i teatralnie przekracza próg, którego nie ma. Ktoś chce obejrzeć księżyc - i otwiera z wysiłkiem okno, które nie istnieje. Wyobraźnia hasa.
Zespół był świetny. Byli tak zgrani, że myślałam, że to playback. Śpiewacy byli bardzo dobrzy. Nagłośnienie było do kitu (sala robi głównie za salę do "wieców", więc realizatorzy dźwięku nie są przyzwyczajeni do sztuki ;) ).
Nadążałam głównie dlatego, że po pierwsze wcześniej znałam treść, a po drugie - zerkałam na napisy z tekstem pieśni. Ze słuchu bym nie zrozumiała - inna wymowa, przeciągane w nieskończoność wyrazy no i język całkiem niewspółczesny. Ale z napisami - mogłam się w odpowiednich momentach śmiać albo i wzruszyć.
Gdyby dziesięć lat temu ktoś mi powiedział, że stanę się fanką chińskiej opery, umarłabym ze śmiechu. Byłam wtedy poważnym początkującym muzykologiem i swój gust muzyczny uważałam za ostateczny punkt odniesienia, a własną erudycję muzyczną za absolutnie wystarczającą. Trzeba mi było wyjechać na drugi koniec świata, żeby spokornieć i żeby, chowając na dnie serca odrazę do "kociej muzyki", starać się ją zrozumieć.
Zadziałało. Nie włączam może youtube szukając oper chińskich, ale gdy w parku słyszę ćwiczących amatorów, z przyjemnością słucham, ciesząc oko i ucho wspaniałym porozumieniem między improwizującymi muzykami. W końcu mogę powiedzieć to głośno: lubię chińską operę. Jej umowność, jej żywiołowość, bogate stroje i ubogą scenografię. Jej muzykę.
A tu, specjalnie dla Was, Pawilon Peonii:
 
Może i Wam przypadnie do gustu?

6 komentarzy:

  1. Wersja aranżacji z filmików bardziej "przyjazna" europejskim gustom. Trzeba się przyzwyczaić do tego typu muzyki i aktorstwa, i po pewnym czasie już się inaczej odbiera.
    Dziękuję za linki, przydadzą się w długie zimowe wieczory.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A jednocześnie wcale nie jest bardzo odległa od pierwotnej :) Dla mnie to było objawienie i zostałam wielką fanką Pawilonu Peonii :)

      Usuń
  2. 9 godzin to już mniej niż Pierścień Nibelunga :')

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. oj, europejscy kompozytorzy też nie wiedzieli, kiedy przestać ;)

      Usuń

Proszę, nie anonimowo!
Ze względu na zbyt dużą ilość trolli, musiałam włączyć moderowanie komentarzy. Ukażą się więc dopiero, gdy je zaakceptuję. Proszę o cierpliwość.