Studio fotografii ślubnej reklamuje się w ten sposób:
Wiem, że dla Chińczyków marry i merry są podobne do złudzenia. Przyzwyczaiłam się. Ale mnie najbardziej rozbawiło to, że im chodziło o oświadczyny i pozytywne przyjęcie (odpowiedź na oświadczyny pomyliła im się z formułką ślubną), a wyszło raczej: raduj mnie! raduję!
Strony
▼
2015-06-30
2015-06-29
komorebi 木漏れ日
W moim japońskim słowniku pojawiło się nowe słowo - komorebi. Jest to słowo, które znaczy "słońce przesączające się przez drzewa". Słowo to MUSI zostać ze mną na stałe, bo przecież jak idiotka za każdym razem próbuję uchwycić magię tego światła, przenikającego w różnym stopniu przez liście...
Oczywiście, najczęściej próbuję to słońce złapać w moim ukochanym kampusie Uniwersytetu Yunnańskiego:
A o istnieniu tego słowa dowiedziałam się z mojej ulubionej strony z dziwacznymi bento.
Oczywiście, najczęściej próbuję to słońce złapać w moim ukochanym kampusie Uniwersytetu Yunnańskiego:
A o istnieniu tego słowa dowiedziałam się z mojej ulubionej strony z dziwacznymi bento.
2015-06-28
Małe rzeczki w mieście
Powierzchnia dawnego Kunmingu była niewielka, ale było tu wiele rzeczułek o splątanych biegach.
Z nazwy pamiętam Rzekę Żółtej Gliny, Rzekę Jasności, Rzekę Pławienia Koni, Rzekę Zielonej Wody itd. Dziś rzeczki zostały już dawno zasypane, ale zostały po nich nazwy mostów: Mostek, Most Pokoju w Państwie, Most Targu Pereł, Most Kwiatów Persymony, Gliniany Most itp. Pomyślcie, jak idylliczny był ówczesny Kunming z wszechobecnymi rzeczkami i mostkami!
Gdy byłem mały, mieszkaliśmy niedaleko narożnika murów miejskich, za tylnymi drzwiami bungalowu znajdował się brzeg fosy. Woda w fosie nie płynęła; fosa służyła za zbiornik wodny, a woda była w niej czarna i śmierdząca. Niebywale bujnie mnożyły się w niej hiacynty wodne (myśmy je nazywali "wodnymi liliami"). Każdego gorącego letniego i jesiennego dnia całymi dniami bawiliśmy się koło wody. Nie zważaliśmy na to, że jest brudna; z kilkoma kolegami, wspólnie spiąwszy siły, ściskaliśmy hiacynty w jedną wysoką stertę, którą nazywaliśmy "lotosową łodzią". Wskakiwaliśmy na nią i wiosłowaliśmy, czyli "płynęliśmy lotosową łodzią". W ówczesnej śmierdzącej wodzie w fosie wodnych hiacyntów było naprawdę dużo, nie dało się ich wszystkich pozbierać, a potem mnożyły się jeszcze szybciej - tak samo, jak to dziś można zobaczyć dzisiaj na Rzece Wielkiego Widoku*. Często bawiliśmy się w tej śmierdzącej wodzie i łatwo narażaliśmy się na zakażenia i grzybice. Pamiętam, jak raz rozciąłem sobie palec u nogi; namoczony w brudnej wodzie spuchł jak bania i zmienił się w wielki pęcherz, a ja zacząłem gorączkować. W domu potraktowano mnie babciną metodą: najpierw obwiązano mi palec pęczkiem włosów, żeby zakażenie nie poszło do góry, potem rozżarzono do czerwoności igłę i gdy ostygła, przebito nią pęcherz, a na koniec nałożono mi maść. Koniec końców i tak została mi wyjątkowo brzydka blizna. Po tym wypadku rodzice zaostrzyli mi rygor i nie pozwalali się zbliżać do brudnej wody pod groźbą bicia. Ja jednak patrzyłem na bawiących się kolegów i tak mnie świerzbiło, że w ukryciu przed dorosłymi i tak tam szedłem.
W owych czasach poza wodą w fosie, kunmińskie rzeczki były bardzo czyste. Można było w nich nie tylko pływać, ale i "macać**" ryby czy krewetki. W upalne dni tuż po szkole zostawialiśmy jednego kolegę, żeby pilnował naszych ubrań i tornistrów, a my z gołymi tyłkami wskakiwaliśmy do wody. Gdyśmy się napływali, zaczynaliśmy "macać" ryby. A sztuka to była nie lada! Trzeba się było w rzece poruszać bardzo delikatnie i ostrożnie, z rozłożonymi rękami iść w stronę grobli, a mogło się udać tak, że klaszcząc złapiemy rybę między dłonie. Ryby chowały się między kamieniami czy w otworach; gdy się je "zmacało", trzeba było mocno chwycić; w przeciwnym razie wyślizgiwały się z łatwością i uciekały - ryba w wodzie jest silna. Czasem zaś "zmacało" się coś długiego, zimnego i śliskiego, dopiero po schwytaniu było widać, że to wąż wodny! Puszczało się go szybko i uciekało, a serce biło jak szalone. W takie dni nie miało się już odwagi wejść z powrotem do rzeki.
Dziś po dawnych rzeczkach pozostało w mieście kilka odcinków; niestety wszystkie są brudne i śmierdzące. Nie tylko nie ma już w nich ryb ni krewetek, ale nawet przerażających węży wodnych też już nie można ujrzeć. Widok tych brudnych wód rani serce; może lepiej byłoby zakryć wszystkie. Wówczas przynajmniej drogi można by poszerzyć, a i smród by znikł.
A ja i tak nigdy nie zapomnę rzeczek w mieście owych czasów, tej czystej, wartkiej wody i ton rzecznej fauny!
/Zhao Zhengwan, Kunmińskie wspomnienia 赵正万,昆明忆旧/
Czytałam, a łzy stawały mi w oczach. Kiedyś Kunming był jak Wenecja; czasem łatwiej i szybciej było się gdzieś dostać łodzią niż jakimkolwiek innym środkiem transportu. Było miejsce odpoczynku i zabaw dla dzieci i dorosłych; była woda, która czyniła znośnymi tutejsze wysokogórskie upały. Było piękno.
Dzisiaj nie tylko rzeczki zostały zamurowane; nawet po mostkach zostało tylko wspomnienie. Chętnie oskalpowałabym kretynów, którzy uznali, że lepiej rzeczki zasypać niż oczyścić, uzdatnić i zostawić dla przyszłych pokoleń. Nienawidzę tego tak zwanego postępu, w imię którego niszczy się piękno.
Uff.
Wygadałam się.
To na koniec anegdotka: gdy ZB był małym chłopcem, też chodził się po lekcjach kąpać w rzece. Oczywiście mama mu zabraniała. Oczywiście nie słuchał. Przychodził, mama pytała: znowu byłeś się kąpać? On kłamał, że nie. Ona macała włosy i ubranie i dawała w skórę. Nawet nie wiadomo czy bardziej dlatego, że złamał zakaz, czy dlatego, że kłamał...
*Esej ukazał się w latach '90tych XX wieku; oczywiście dzisiaj Rzeka Wielkiego Widoku wygląda już zupełnie inaczej - nie ma na niej żadnych hiacyntów wodnych i jest najprawdopodobniej dużo czystsza od dawnej wody w fosie, choć zapach nadal nie jest najświeższy.
**czyli łowić gołymi rękami.
2015-06-27
sałatka łzawnicowa
Kiedy zaczyna się robić gorąco i przestaję mieć ochotę na typowo chińskie smaki, z prawdziwą przyjemnością sięgam do kuchni śródziemnomorskiej i czerpię z niej pełnymi garściami. Oczywiście zmieniając ją tak, by była możliwa do przyrządzenia w Kunmingu...
Dzisiejsza sałatka to rezultat nieustannych prób wykorzystania łzawnicy ogrodowej. Tym razem gra ona główną rolę w pysznej tureckiej sałatce:
Składniki:
*szklanka ugotowanej łzawnicy (u mnie "resztki z wczoraj")
*posiekana w kosteczkę papryka
*drobno posiekana natka kolendry
*drobno posiekana świeża mięta
*drobno posiekana zielona cebulka
*do przyprawienia: sól, pieprz, sok z limonki, oliwa z oliwek
Wykonanie:
Składniki dobrze wymieszać, doprawić, wstawić do lodówki na godzinkę i szamać ze smakiem.
Dzisiejsza sałatka to rezultat nieustannych prób wykorzystania łzawnicy ogrodowej. Tym razem gra ona główną rolę w pysznej tureckiej sałatce:
Składniki:
*szklanka ugotowanej łzawnicy (u mnie "resztki z wczoraj")
*posiekana w kosteczkę papryka
*drobno posiekana natka kolendry
*drobno posiekana świeża mięta
*drobno posiekana zielona cebulka
*do przyprawienia: sól, pieprz, sok z limonki, oliwa z oliwek
Wykonanie:
Składniki dobrze wymieszać, doprawić, wstawić do lodówki na godzinkę i szamać ze smakiem.
2015-06-26
Herbaciane nonsensy
Wszystkie piosenki, które mam w komputerze, są w Winampie, który ustawiłam tak, by mi je grał losowo. Dzięki temu przypominam sobie nagle moje wietnamskie piosenkowe miłości, flamenco czy gruzińskie pieśni ludowe. A czasami - po prostu urocze starocie, których nie gra już żadne radio. A szkoda.
Dziś oczywiście wpis dedykowane herbacie - staram się, by się pojawiały w piątki, choć czasem wypada coś innego. Po drugie - piosenka dedykowana wszystkim kobietom, których życie nie traci sensu tylko dlatego, że facet sobie poszedł.
Uwielbiam spędzać czas z Najlepszym Z Mężów. Poza oczywistymi oczywistościami razem chodzimy na zakupy, gotujemy, chodzimy na spacery, gramy w badmintona i słuchamy muzyki. Spędzanie razem 24 godzin na dobę jest dla nas obojga szalenie przyjemne. Ale - jeśli go nie ma w domu, mam się czym zająć. Mam dokąd pójść, co zrobić, z kim... Umiem się tym cieszyć. Mam swoje sprawy, on ma swoje.
Cieszę się, że nasze mieszkanie jest dla mnie równie piękne, kiedy jestem w nim sama :)
A po trzecie - nigdy wcześniej nie zwróciłam uwagi na to, że w tej piosence poza herbatą pojawia się drugi chiński wątek. Trzeba mi było zakochać się w Azji, żeby takie rzeczy w starych tekstach odkrywać...
Dziś oczywiście wpis dedykowane herbacie - staram się, by się pojawiały w piątki, choć czasem wypada coś innego. Po drugie - piosenka dedykowana wszystkim kobietom, których życie nie traci sensu tylko dlatego, że facet sobie poszedł.
Uwielbiam spędzać czas z Najlepszym Z Mężów. Poza oczywistymi oczywistościami razem chodzimy na zakupy, gotujemy, chodzimy na spacery, gramy w badmintona i słuchamy muzyki. Spędzanie razem 24 godzin na dobę jest dla nas obojga szalenie przyjemne. Ale - jeśli go nie ma w domu, mam się czym zająć. Mam dokąd pójść, co zrobić, z kim... Umiem się tym cieszyć. Mam swoje sprawy, on ma swoje.
Cieszę się, że nasze mieszkanie jest dla mnie równie piękne, kiedy jestem w nim sama :)
A po trzecie - nigdy wcześniej nie zwróciłam uwagi na to, że w tej piosence poza herbatą pojawia się drugi chiński wątek. Trzeba mi było zakochać się w Azji, żeby takie rzeczy w starych tekstach odkrywać...
2015-06-25
2015-06-24
rybi szyk
Dziś językowo. Zaśpiewajcie ze mną: wyszły w pole kurki trzy i rybiego sobie szły. Dziwaczne, prawda? Sama musiałam sprawdzić, zanim zrozumiałam, że chociaż etymologia tego słowa wzięła się z obserwacji natury, Chińczycy obserwowali inne niż my zwierzęta. Dla nas naturalne jest "gęsiego", czyli jeden za drugim, w jednym rządku. U Chińczyków jest to 魚貫 yúguàn czyli w porządku rybnym. Z czystej ciekawości sprawdziłam też Anglików i okazało się, że oni obserwowali Indian (in indian file).
Wróćmy do rybiego. Mamy oczywiście rybę 魚, ale co oznacza tajemniczy znaczek guan 貫? Przyjrzyjmy mu się z bliska:
貫
To u góry to... rysunek. Konkretnie: rysunek rzeczy nawleczonej na sznurek. Oczywiście, w dzisiejszej czcionce to już mało przypomina dawny hieroglif, ale jednak.
毌 Z tym znakiem trzeba uważać, bo jest podobny do 田 i 毋.
Na dole mamy zaś muszelkę 貝, czyli dawną walutę chińską. Wiele ponawlekanych muszelek to właśnie nasz znak guan, czyli jednostka pieniężna. Oczywiście, wtedy już muszle wyszły z użycia, pozostając tylko symbolem pieniądza. Tak naprawdę jeden guan to było 1000 nawleczonych na sznurek monet brązowych, tych okrągłych z kwadratowym otworem, które dziś występują w Chinach tylko w roli ozdobnej.
Guany jako środek płatniczy dawno już wyszły z użycia; słowo guan pozostało w najpierwotniejszym znaczeniu: czegoś nawleczonego jak koraliki, czegoś, co idzie jedno po drugim, w szyku. Stąd w chińskim "rybi szyk" idzie gęsiego :)
Wróćmy do rybiego. Mamy oczywiście rybę 魚, ale co oznacza tajemniczy znaczek guan 貫? Przyjrzyjmy mu się z bliska:
貫
To u góry to... rysunek. Konkretnie: rysunek rzeczy nawleczonej na sznurek. Oczywiście, w dzisiejszej czcionce to już mało przypomina dawny hieroglif, ale jednak.
毌 Z tym znakiem trzeba uważać, bo jest podobny do 田 i 毋.
Na dole mamy zaś muszelkę 貝, czyli dawną walutę chińską. Wiele ponawlekanych muszelek to właśnie nasz znak guan, czyli jednostka pieniężna. Oczywiście, wtedy już muszle wyszły z użycia, pozostając tylko symbolem pieniądza. Tak naprawdę jeden guan to było 1000 nawleczonych na sznurek monet brązowych, tych okrągłych z kwadratowym otworem, które dziś występują w Chinach tylko w roli ozdobnej.
Guany jako środek płatniczy dawno już wyszły z użycia; słowo guan pozostało w najpierwotniejszym znaczeniu: czegoś nawleczonego jak koraliki, czegoś, co idzie jedno po drugim, w szyku. Stąd w chińskim "rybi szyk" idzie gęsiego :)
2015-06-23
2015-06-22
nietoperz 蝙蝠
To miało być zwykłe popołudnie, czyli badminton z ZB. On przeszedł mimo, ale ja, gdy zobaczyłam kawałek czarnego aksamitu na podłodze, oczywiście się pochyliłam... i wzdrygnęłam z obrzydzeniem: zdechła mysz!
Skoro zdechła, to mogłam się przyjrzeć bliżej.
Oczywiście od razu zweryfikowałam: nie żadna mysz, a nietoperz. Nietoperzyk nawet. A właściwie - nietoperzątko. Maleńkie, delikatne. Ale chyba nieżywe...
Dmuchnęłam mu w pyszczek, jak najlepszy reanimator świata i - zaczął się ruszać, oddychać, popiskiwać. Nie mógł jednak samodzielnie wstać - skrzydło wyglądało na uszkodzone. Co robić? Dotknąć nie chciałam - może przenosić wściekliznę. Przyniosłam wodę i zwilżyłam pyszczek (widzieliście kiedyś oblizującego się nietoperza? Sama słodycz!). Przenieśliśmy biedaka przy pomocy zmiotki i szufelki w bezpieczne miejsce, gdzie żadne większe stworzenie nie mogło go dopaść. Kiedyśmy go zamiatali na szufelkę, syczał na nas, wściekły był :D
Zostawiliśmy go w cieniu i w spokoju, bo stres może takiego biedaka zabić. W głowie już budowałam plany, jak to zabieram go do domu i tresuję na komary. Kiedy jednak godzinę później podeszliśmy do nietoperzowej kryjówki - jego już tam nie było...Uratowałam życie nietoperzowi i jestem z tego niesłychanie dumna!
Skoro zdechła, to mogłam się przyjrzeć bliżej.
Oczywiście od razu zweryfikowałam: nie żadna mysz, a nietoperz. Nietoperzyk nawet. A właściwie - nietoperzątko. Maleńkie, delikatne. Ale chyba nieżywe...
Dmuchnęłam mu w pyszczek, jak najlepszy reanimator świata i - zaczął się ruszać, oddychać, popiskiwać. Nie mógł jednak samodzielnie wstać - skrzydło wyglądało na uszkodzone. Co robić? Dotknąć nie chciałam - może przenosić wściekliznę. Przyniosłam wodę i zwilżyłam pyszczek (widzieliście kiedyś oblizującego się nietoperza? Sama słodycz!). Przenieśliśmy biedaka przy pomocy zmiotki i szufelki w bezpieczne miejsce, gdzie żadne większe stworzenie nie mogło go dopaść. Kiedyśmy go zamiatali na szufelkę, syczał na nas, wściekły był :D
Zostawiliśmy go w cieniu i w spokoju, bo stres może takiego biedaka zabić. W głowie już budowałam plany, jak to zabieram go do domu i tresuję na komary. Kiedy jednak godzinę później podeszliśmy do nietoperzowej kryjówki - jego już tam nie było...Uratowałam życie nietoperzowi i jestem z tego niesłychanie dumna!
2015-06-21
Wielkie domy starych ulic
W Kunmingu jest takie powiedzenie: "krewni daleko nie dorównują bliskim sąsiadom*". Trzeba jednak uściślić, że mówimy tu o sąsiadach z tradycyjnych chińskich parterowych domostw**, którzy od dzisiejszych sąsiadów z bloków bardzo się różnią.
W dawnych bungalowach mieszkało najczęściej wspólnie 3-5 rodzin. W dużych rezydencjach mogło ich być nawet osiem czy dziesięć. Istnienie wspólnych części potęgowało zażyłość sąsiedzką. Na przykład przy wspólnej studni trudno się było obejść bez wspólnego prania, płukania ryżu czy mycia warzyw. Czasem któraś z rodzin robiła pranie, a druga, ujrzawszy to, stwierdzała, że w sumie też może się dołączyć do wspólnej zabawy. Również inne elementy, jak podwórze, korytarze czy toaleta jeszcze bardziej wzmagały poczucie wspólnoty.
Gdy byłem mały, mieszkałem właśnie w takim domu, pamiętam, że mieszkały w nim trzy rodziny. Zamieszkały razem za czasów mojego taty, tych parędziesiąt wspólnych lat sprawiło, że choć o niektórych sprawach prywatnych tylko się szeptało, ale nie było wielkich kłótni na śmierć i życie; każdy starał się drugiemu ustępować. Zazwyczaj, o każdej porze dnia i nocy, do każdego domu można było swobodnie wchodzić, ja wychodzę, ty przychodzisz - każdy to uważał za całkiem naturalne. Czasem nawet szło się odpocząć do sypialni sąsiada i nikt tego nie uważał za dziwne. Jeśli do kogoś przyjechali krewni i trudno się było pomieścić, szło się do sąsiada i mówiło: "dziś pierwszy i trzeci syn będą u Ciebie spać". Nie trzeba było nawet czekać na zgodę, po prostu synowie, umywszy na noc stopy*** przychodzili spać jak do siebie, to było bez znaczenia.
Najlepiej pamiętam, jak się obchodziło Nowy Rok, gdy w każdym domu robiono erkuaje czy Święto Środka Jesieni, gdy się jadło słodkie placuszki itd. Wtedy to dopiero robiło się wszystko wspólnie! Ty masz mąkę, więc dajesz mąkę, ja dodaję cukier, a oni dołożą olej. Gdy już wspólnie zrobimy, podzielimy i zjemy. Tak było z erkuajami: gotowało się wspólnie ryż, po ugotowaniu zanosiło go do ubicia****, później dzieliło i każde dziecko we wszystkich rodzinach miało swój mały erkuaik. W życiu codziennym było nie inaczej. Jeśli w którymś domu zabijano kurę, mięso rozkładano do dwóch dodatkowych misek i dzielono między sąsiadów; gdy u sąsiadów bito kurę, oni też przysyłali część mięsa. Jeszcze bardziej było to widać na przykładzie kiszonek, sosów czy dża - jedna rodzina robiła, a trzy mogły jeść. Kiedykolwiek przydarzyło się wesele czy pogrzeb, obojętnie, w której rodzinie, wszystkie trzy rodziny ruszały do pracy, wszystkie robiły zrzutkę pieniędzy, mebli, garnków i sztućców. Zazwyczaj było tak, że sami zainteresowani opiekowali się gośćmi i pełnili rolę gospodarzy, a rękawy zakasywali właśnie sąsiedzi.
Jeśli nagle wyskoczyła jakaś sprawa do załatwienia i trzeba było wyjechać, klucze zostawiało się sąsiadom, a sąsiad naturalnie wszystkim się zajmował: karmił kury, opiekował się starszymi, nie do końca sprawnymi członkami rodziny, a także pilnował, by chodzące do szkoły dzieciaki miały co jeść i żeby chodziły wcześnie spać. Jeśli zaś podano obiad, a dziecko narzekało, że jest niesmaczny, szło do sąsiadów z miseczką, a oni kiwali głowami mówiąc: "u sąsiada trawa jest zieleńsza, wszyscy tak mają".
Innym razem krewny przyjechał z daleka. Jeśli ciebie nie było w domu, sąsiad w twoim zastępstwie opiekował się gościem: podawał herbatę, nalewał wodę do mycia twarzy, karmił głodnego, a zmęczonego zapraszał do przespania się we własnym łóżku.
My z tymi naszymi starymi sąsiadami od dawna już nie mieszkamy wspólnie. A jednak pamiętamy o sobie wzajemnie, pytamy, co słychać. Starsze pokolenie już wymarło, ale my dorośliśmy i nadal utrzymujemy kontakt, widujemy się od czasu do czasu i jesteśmy sobie bliscy.
Zaprawdę inne to od dzisiejszych bloków. Choć dzisiaj mieszka się w lepszych warunkach i po zamknięciu drzwi nie trzeba już prosić o nic nikogo, ale stosunki międzyludzkie wychłódły. W blokach mieszkają ludzie pochodzący z różnych stron. Czasem przez cały miesiąc poza dniem płacenia rachunków się na nich nie natkniesz, zazwyczaj każdy siedzi zamknięty we własnym mieszkaniu i ani mu się śni zawierani znajomości. Stąd i chłód między ludźmi, brak wzajemnej troski, a i zanik głębszych uczuć. To zaś powoduje utratę pewnego rodzaju etyki i moralności a jeszcze bardziej - daje okazję do popełniania przestępstw, takich jak choćby włamania. Starsi ludzie są często samotni nawet w chwili śmierci; o tym, że odeszli dowiadujemy się wiele dni później. Samotne są i dzieci: poza rodzicami nikt się nimi nie zajmuje, nie chroni ich ani nie wychowuje. Nie ma więc środowiska wspólnych, ogólnych norm etycznych, a to powoduje, że ich dorastanie zostaje skrzywione.
Mówiąc szczerze, nie tęsknię jednak za starymi domami. Nowe domy są wygodniejsze; najlepiej byłoby jednak współmieszkać w nich z bliskimi nam sąsiadami.
/Zhao Zhengwan, Kunmińskie wspomnienia 赵正万,昆明忆旧/
Oczywiście w naprawdę dawnych Chinach w jednym siheyuanie mieszkała jedna rodzina - w szerokim ujęciu - z ewentualną służbą. Autor wspomina jednak czasy, gdy nie było prywatnej własności, właściciele dużych domostw skończyli z przestrzelonymi czaszkami, a królowały dokwaterowania. W PRLu też wielkie mieszkania w kamienicach dzielono na pokoiki; mnie z powyższą opowieścią skojarzyła się najbardziej powojenna Warszawa z Ucha od śledzia - tam też wszyscy siedzieli "na kupie" i wpływali na siebie wzajemnie. Może nie aż do tego stopnia, żeby nie zamykać drzwi i u siebie wzajemnie sypiać, ale jednak... Ech, ta wspólnota musiała być wspaniała, ale zakładam, że skoro tak chętnie poprzenosili się Chińczycy do bloków, to jednak nie zawsze było wesoło. A co, jeśli ktoś coś sobie "pożyczył" i nie oddał, a i tak trzeba było mieszkać wspólnie? Co, jeśli sąsiadki skakały sobie do gardeł? Co, jeśli mężowi bardziej smakowała kuchnia sąsiadki? Co, jeśli "wujek" z mieszkania obok skorzystał z nieobecności rodziców i obmacał nieletnią sąsiadeczkę?
Idylliczne wspomnienia autora eseju podobają się i mnie, ale jakoś nie bardzo widzę możliwość, by w dzisiejszych czasach tak mieszkać. Czytamy gazety, oglądamy wiadomości. Nieufność i oddalenie nie zawsze bierze się z nieznajomości - czasem znamy kogoś aż za dobrze. Chyba jednak wolę nasze malutkie, dobrze zamknięte mieszkanie...
Chciałam zwrócić Waszą uwagę na powiedzenie: u sąsiadów trawa jest zieleńsza. Względnie cudze chwalicie, swego nie znacie. W Kunmingu mówi się o tym 隔锅香 - czyli zapach z sąsiedniego garnka. Że bardziej nam pachnie to, co w cudzym garnku, rozumiecie. To sformułowanie poznałam jednak nie ze słowników, a z neonów. Jedna z kunmińskich restauracji, w tej chwili ogromna już sieciówka, nazywa się właśnie tak. Można tam zamówić prawdziwie smaczne domowe yunnańskie żarcie. Polecam :)
*w całych Chinach, nie tylko w Kunmingu. Powiedzenie znane przynajmniej od czasów mongolskich. Oznacza oczywiście, że nawet najwspanialszy krewny na niewiele się zda, jeśli mieszka daleko, a ty potrzebujesz nagle pomocy. Wtedy w sukurs przychodzi sąsiad, z którym utrzymujesz zażyłe stosunki, a który blisko mieszka.
**oczywiście mowa o siheyuanach i im podobnych budynkach.
***po dziś dzień przetarcie ręczniczkiem twarzy i wymoczenie stóp są jedynymi CODZIENNYMI elementami higieny niektórych Chińczyków. Brrr.
****jeśli chcecie wiedzieć, jak to dokładnie wyglądało, zapraszam tutaj.
2015-06-20
Gu 蠱
Niedawno poznałam fascynujące słowo gu, składające się z robali 虫 w naczyniu 皿, a oznaczające między innymi "otruć" i "obłożyć klątwą".
Pewna, że za tym słowem musi się kryć fascynująca historia, zaczęłam szperać.
Powiada się, że dawni chińscy szamani/czarnoksiężnicy/wiedźmy potrafiły sprowadzić na człowieka chorobę a nawet śmierć przy pomocy tajemniczego gu. Jednocześnie to samo trujące gu mogło być lekarstwem - choć oczywiście częściej wykorzystywano je, by nieść zgubę, dlatego we współczesnym języku chińskim jest synonimem wszystkiego, co złe. No dobrze, ale czym w ogóle jest to tajemnicze gu? Miało to być jadowite stworzenie, które zostało wyhodowane przez ludzi w bardzo okrutny sposób: do jednego naczynia wkładano sto jadowitych i w inny sposób niebezpiecznych zwierząt - od wszy, szerszeni, tarantul i skorpionów po ropuchy, jaszczurki, jadowite węże i inne skolopendry. One, by zdobyć pożywienie i przetrwać, musiały z sobą nawzajem walczyć i żywić się pokonanymi wrogami. To zwierzę, które po roku ostawało się na placu boju, nasączone setkami trucizn, a jednak żywe - to właśnie zwierzę nazywano gu. Jeśli został wąż - nazywano go wężem gu, jeśli wesz - była to wesz gu itd. Sporządzona zeń trucizna, dodawana do jadła czy napojów, mogła wyrządzić straszną krzywdę człowiekowi.
Opowieści o tym, jak taką truciznę przyrządzić, jest wiele. Można ponoć zakopać takie zwierzę w ziemi, a gdy na tej ziemi wyrosną grzyby, podać je człowiekowi. Można było zatruć nim wodę, w której pływały karpie czy inne węgorze i potem je dla kogoś przyrządzić. Trucizna taka miała być bardzo skuteczna - najpierw występowały objawy silnego zatrucia, potem bóle klatki piersiowej, opuchlizna, a po tygodniu ofiara się wykrwawiała na śmierć. To było wyjście dość humanitarne. Można przecież było podrzucić skolopendrę czy inne paskudztwo w takim miejscu, by mogło bezpośrednio zaatakować wroga. Znane są miejskie legendy o gu, którym udało się wejść w ludzkie kolano i męczyć ofiarę przed śmiercią nawet 4-5 lat!
Najskuteczniejsze w tworzeniu gu są oczywiście mniejszości etniczne, które ich używały - a jakże! - do niszczenia Prawdziwych Chińczyków Han. Znane są przepisy na gu mniejszości Zhuang, Miao, Pumi, Yi, a także licznych mniejszości yunnańskich. Czy jednak istniała jakaś metoda na rozróżnienie otrucia gu od zwykłej choroby? Ależ oczywiście! Po pierwsze, jeśli zjesz surową soję bądź surową czarną fasolkę i Cię nie zemdli, to znaczy, że Cię otruto. Po drugie, jeśli zjesz cal lukrecji chińskiej i zwymiotujesz, to znaczy, że Cię otruto. Po trzecie: wbij srebrną igłę w ugotowane na twardo kacze jajo i trzymaj to w ustach godzinę. Jeśli po wyjęciu okaże się, że białko zmieniło kolor na czarny, to znaczy, że Cię otruto.
No dobrze. Ktoś nas chce otruć. Czy jest jakaś rada?
1) Trzeba sprzątać w domu, żeby się nie dało niezauważenie podrzucić stworzenia.
2) Przed spożyciem dowolnego jadła, z napojami włącznie, zapytaj gospodarza (zakładamy, że jesteśmy w gościnie u jakiegoś zaprzysięgłego wroga) w głos: czy w pożywieniu jest trucizna? Wypowiedzenie takiego zarzutu na głos ponoć odbiera moc truciźnie.
3) Przed rozpoczęciem posiłku spożywaj zawsze główkę czosnku. Jeśli trafimy na pokarm skażony gu, natychmiast zwymiotujemy.
4) Jeszcze lepsze jest ponikło słodkie. Wystarczy je wysuszyć i zmielić na proszek, a potem co rano zalewać wrzątkiem i spożywać jako napar - trucizna gu nawet na nas nie zadziała.
Hmmm. Jeśli zastosujemy ostatnie, to wprawdzie będziemy bezpieczni, ale nie będziemy nawet wiedzieć, czy ktoś nas chce otruć. Druga rada z kolei mogłaby nas ogołocić z przyjaciół - bo przecież nikt nie chciałby, by gość wstępnie podejrzewał, że możemy chcieć go otruć. Wersja z czosnkiem jest chyba najsensowniejsza, ale z drugiej strony - po wrąbaniu główki czosnku być może zwymiotowałabym każdą potrawą, nie tylko zatrutą...
OK. Nie udało nam się uchronić przed zatruciem. Czy jest jakieś lekarstwo?
Jest. A nawet są - trzy. Pierwsze to spożycie Wspaniałej Trawy - to zioło, które po uważnym wyguglaniu okazuje się być po prostu miogą (imbirem japońskim). Drugie to zwalczanie żelaza żelazem - czyli spożycie innej, odpowiednio dobranej trucizny gu. Trzecie to modlitwa...
Dlaczego jednak w ogóle ktoś chciał użyć gu, które jest w przygotowaniu takie trudne, jako zabójczej broni? Przecież łatwiej jest kogoś powiesić albo utopić. Cóż, wierzono, że właściciel gu staje się tym silniejszym czarnoksiężnikiem, im więcej ludzi jego gu uśmierci...
Dlaczego jednak piszę o tym akurat dziś? Zgodnie z tradycją był tylko jeden dzień w roku odpowiedni dla wsadzenia biednych, jadowitych stworzeń razem do pojemnika celem stworzenia gu. Był to piąty dzień piątego miesiąca księżycowego - Święto Smoczych Łodzi - które wypada właśnie dziś...
Wesołego Święta Smoczych Łodzi!!
PS. Więcej o gu chociażby w anglojęzycznej wikipedii.
Pewna, że za tym słowem musi się kryć fascynująca historia, zaczęłam szperać.
Powiada się, że dawni chińscy szamani/czarnoksiężnicy/wiedźmy potrafiły sprowadzić na człowieka chorobę a nawet śmierć przy pomocy tajemniczego gu. Jednocześnie to samo trujące gu mogło być lekarstwem - choć oczywiście częściej wykorzystywano je, by nieść zgubę, dlatego we współczesnym języku chińskim jest synonimem wszystkiego, co złe. No dobrze, ale czym w ogóle jest to tajemnicze gu? Miało to być jadowite stworzenie, które zostało wyhodowane przez ludzi w bardzo okrutny sposób: do jednego naczynia wkładano sto jadowitych i w inny sposób niebezpiecznych zwierząt - od wszy, szerszeni, tarantul i skorpionów po ropuchy, jaszczurki, jadowite węże i inne skolopendry. One, by zdobyć pożywienie i przetrwać, musiały z sobą nawzajem walczyć i żywić się pokonanymi wrogami. To zwierzę, które po roku ostawało się na placu boju, nasączone setkami trucizn, a jednak żywe - to właśnie zwierzę nazywano gu. Jeśli został wąż - nazywano go wężem gu, jeśli wesz - była to wesz gu itd. Sporządzona zeń trucizna, dodawana do jadła czy napojów, mogła wyrządzić straszną krzywdę człowiekowi.
Opowieści o tym, jak taką truciznę przyrządzić, jest wiele. Można ponoć zakopać takie zwierzę w ziemi, a gdy na tej ziemi wyrosną grzyby, podać je człowiekowi. Można było zatruć nim wodę, w której pływały karpie czy inne węgorze i potem je dla kogoś przyrządzić. Trucizna taka miała być bardzo skuteczna - najpierw występowały objawy silnego zatrucia, potem bóle klatki piersiowej, opuchlizna, a po tygodniu ofiara się wykrwawiała na śmierć. To było wyjście dość humanitarne. Można przecież było podrzucić skolopendrę czy inne paskudztwo w takim miejscu, by mogło bezpośrednio zaatakować wroga. Znane są miejskie legendy o gu, którym udało się wejść w ludzkie kolano i męczyć ofiarę przed śmiercią nawet 4-5 lat!
Najskuteczniejsze w tworzeniu gu są oczywiście mniejszości etniczne, które ich używały - a jakże! - do niszczenia Prawdziwych Chińczyków Han. Znane są przepisy na gu mniejszości Zhuang, Miao, Pumi, Yi, a także licznych mniejszości yunnańskich. Czy jednak istniała jakaś metoda na rozróżnienie otrucia gu od zwykłej choroby? Ależ oczywiście! Po pierwsze, jeśli zjesz surową soję bądź surową czarną fasolkę i Cię nie zemdli, to znaczy, że Cię otruto. Po drugie, jeśli zjesz cal lukrecji chińskiej i zwymiotujesz, to znaczy, że Cię otruto. Po trzecie: wbij srebrną igłę w ugotowane na twardo kacze jajo i trzymaj to w ustach godzinę. Jeśli po wyjęciu okaże się, że białko zmieniło kolor na czarny, to znaczy, że Cię otruto.
No dobrze. Ktoś nas chce otruć. Czy jest jakaś rada?
1) Trzeba sprzątać w domu, żeby się nie dało niezauważenie podrzucić stworzenia.
2) Przed spożyciem dowolnego jadła, z napojami włącznie, zapytaj gospodarza (zakładamy, że jesteśmy w gościnie u jakiegoś zaprzysięgłego wroga) w głos: czy w pożywieniu jest trucizna? Wypowiedzenie takiego zarzutu na głos ponoć odbiera moc truciźnie.
3) Przed rozpoczęciem posiłku spożywaj zawsze główkę czosnku. Jeśli trafimy na pokarm skażony gu, natychmiast zwymiotujemy.
4) Jeszcze lepsze jest ponikło słodkie. Wystarczy je wysuszyć i zmielić na proszek, a potem co rano zalewać wrzątkiem i spożywać jako napar - trucizna gu nawet na nas nie zadziała.
Hmmm. Jeśli zastosujemy ostatnie, to wprawdzie będziemy bezpieczni, ale nie będziemy nawet wiedzieć, czy ktoś nas chce otruć. Druga rada z kolei mogłaby nas ogołocić z przyjaciół - bo przecież nikt nie chciałby, by gość wstępnie podejrzewał, że możemy chcieć go otruć. Wersja z czosnkiem jest chyba najsensowniejsza, ale z drugiej strony - po wrąbaniu główki czosnku być może zwymiotowałabym każdą potrawą, nie tylko zatrutą...
OK. Nie udało nam się uchronić przed zatruciem. Czy jest jakieś lekarstwo?
Jest. A nawet są - trzy. Pierwsze to spożycie Wspaniałej Trawy - to zioło, które po uważnym wyguglaniu okazuje się być po prostu miogą (imbirem japońskim). Drugie to zwalczanie żelaza żelazem - czyli spożycie innej, odpowiednio dobranej trucizny gu. Trzecie to modlitwa...
Dlaczego jednak w ogóle ktoś chciał użyć gu, które jest w przygotowaniu takie trudne, jako zabójczej broni? Przecież łatwiej jest kogoś powiesić albo utopić. Cóż, wierzono, że właściciel gu staje się tym silniejszym czarnoksiężnikiem, im więcej ludzi jego gu uśmierci...
Dlaczego jednak piszę o tym akurat dziś? Zgodnie z tradycją był tylko jeden dzień w roku odpowiedni dla wsadzenia biednych, jadowitych stworzeń razem do pojemnika celem stworzenia gu. Był to piąty dzień piątego miesiąca księżycowego - Święto Smoczych Łodzi - które wypada właśnie dziś...
Wesołego Święta Smoczych Łodzi!!
PS. Więcej o gu chociażby w anglojęzycznej wikipedii.
2015-06-19
wieprzowina smażona z mango 芒果炒肉
Kiedy zrobiłam to danie po raz pierwszy, byłam z siebie bardzo dumna: wymyśliłam tajskie danie, zupełnie sama! Ja się zakochałam od pierwszego kąska, a ZB... Cóż, jak to Chińczyk, spróbował, powiedział, że może być i zajął się innymi potrawami. Już w trakcie tej pierwszej kolacji zmieniał nastawienie: powoli dobierał sobie coraz więcej, że niby w sumie pasuje do ryżu. W końcu zdecydował się na wiele mówiący krok - dołożył sobie solidną łychę do bento na następny dzień.
Następnego dnia zadzwonił do mnie z pracy, tym razem nie po to, żeby oznajmić, że nadal mnie kocha i tęskni, bo nie widział mnie całe pięć godzin, ani nawet nie po to, żeby zabić czas między uczniami, a żeby powiedzieć, że to mięsko z mango jest jednak fantastyczne :)
To była rekomendacja. A teraz przepis.
Składniki:
*wieprzowina pokrojona w cienkie plasterki, albo jakkolwiek inaczej, byle się szybko smażyła
*mango, obrane ze skórki i pokrojone w niezbyt małe kawałki
*sos tamaryndowy, albo pulpa tamaryndowa. Ewentualnie do zastąpienia sokiem z cytryny, ale to naprawdę nie to samo...
*ewentualnie chilli
*sól, pieprz
*łyżeczka mąki ziemniaczanej
Wykonanie:
1)pokrojone mięso posypujemy odrobiną soli i pieprzu, a następnie mieszamy z mąką ziemniaczaną i odstawiamy.
2)w międzyczasie przygotowujemy mango - obieramy je ze skórki i niezbyt drobno kroimy miąższ. Jeśli nam żal tego wszystkiego, czego nie udało nam się odkroić od pestki, wrzucamy tę pestkę do szklanki wina i pijemy sangrię o smaku mango. To taki bardzo miły produkt uboczny ;)
3)Smażymy mięso w woku; gdy już jest niesurowe, dorzucamy mango i przyprawy. W zależności od konsystencji, jaką już mamy, a jaką chcemy uzyskać, możemy na przykład dodać wody, żeby było więcej sosu, albo wręcz przeciwnie - poczekać aż woda odparuje.
4)Smak powinien być słodko-kwaśno-ostry, ale oczywiście można doprawiać według własnych upodobań.
Następnego dnia zadzwonił do mnie z pracy, tym razem nie po to, żeby oznajmić, że nadal mnie kocha i tęskni, bo nie widział mnie całe pięć godzin, ani nawet nie po to, żeby zabić czas między uczniami, a żeby powiedzieć, że to mięsko z mango jest jednak fantastyczne :)
To była rekomendacja. A teraz przepis.
Składniki:
*wieprzowina pokrojona w cienkie plasterki, albo jakkolwiek inaczej, byle się szybko smażyła
*mango, obrane ze skórki i pokrojone w niezbyt małe kawałki
*sos tamaryndowy, albo pulpa tamaryndowa. Ewentualnie do zastąpienia sokiem z cytryny, ale to naprawdę nie to samo...
*ewentualnie chilli
*sól, pieprz
*łyżeczka mąki ziemniaczanej
Wykonanie:
1)pokrojone mięso posypujemy odrobiną soli i pieprzu, a następnie mieszamy z mąką ziemniaczaną i odstawiamy.
2)w międzyczasie przygotowujemy mango - obieramy je ze skórki i niezbyt drobno kroimy miąższ. Jeśli nam żal tego wszystkiego, czego nie udało nam się odkroić od pestki, wrzucamy tę pestkę do szklanki wina i pijemy sangrię o smaku mango. To taki bardzo miły produkt uboczny ;)
3)Smażymy mięso w woku; gdy już jest niesurowe, dorzucamy mango i przyprawy. W zależności od konsystencji, jaką już mamy, a jaką chcemy uzyskać, możemy na przykład dodać wody, żeby było więcej sosu, albo wręcz przeciwnie - poczekać aż woda odparuje.
4)Smak powinien być słodko-kwaśno-ostry, ale oczywiście można doprawiać według własnych upodobań.
2015-06-18
2015-06-17
5 najpiękniejszych miejsc Yunnanu
Poniższy wpis powstał w ramach majowego projektu Klubu Polki na Obczyźnie.
Jak w ogóle można próbować wybrać najpiękniejsze miejsca, skoro Yunnan jest przepiękny w całości? W samym Kunmingu można się zakochać (czego jestem najlepszym dowodem), a przecież w porównaniu z resztą Kunming jest wyjątkowym brzydactwem.
W internecie roi się od różnych "top 10 attractions of Yunnan" i innych list z yunnańskimi must-see. Tą, którą właśnie zalinkowałam naprawdę z ręką na sercu mogę polecić. Yuanyang z tarasami ryżowymi, Kamienny Las, okolice Jeziora Erhai czy parki w Shangri-la - to wszystko jest piękne i bardzo dobrze opisane w internetach. Ale dziś, specjalnie dla Klubu Polki na Obczyźnie, pokażę Wam 5 miejsc, które na tych różnych listach pojawiają się rzadko albo wcale, a piękno ich mnie zaczarowało. Kolejność przypadkowa :)
1) Luoping
Luoping to "województwo" położone we wschodnim Yunnanie, na styku trzech prowincji: Yunnanu, Guizhou i Guangxi. Jest znany z pięknych widoków - Wodospady Dziewięciu Smoków,
Rzeka Duoyi
z pięknymi młynami wodnymi,
urocze pagórki Złotego Kogucika to tylko niektóre z pięknych miejsc. Miejsce jest znane również z lokalnych produktów - oleju rzepakowego, miodu, papierosów itd. Największą atrakcją turystyczną są pola rzepaku, kwitnącego w drugiej połowie marca. Luoping i okolice zmieniają się wtedy w "Morze Żółte", olśniewające kolorem i zapachem.
Miejsce słynie z rękodzieła oraz z kolorowego ryżu.
2) Jianshui
Urokliwe miasteczko w "województwie" Honghe, czarujące gości starą, dobrze zachowaną (bądź odrestaurowaną) architekturą, a także pięknymi okolicznościami przyrody. Domostwo klanu Zhu,
tamtejsza Świątynia Konfucjusza,Most Pary Smoków czy qingowska wioska Tuanshan położona tuż za miastem - to miejsca, w których można się zatracić na dobre.
W mieście warto spróbować lokalnych smakołyków - grillowanych robaków, pysznych słodyczy czy nietypowych warzyw. Jianshui słynie również z ceramiki, która będzie doskonałą pamiątką z podróży.
3) Shaxi
Shaxi to dziw na skalę światową: chińskie stare miasto, które, zamiast zostać zburzone i odbudowane w betonie, jak się dzieje z 99% chińskich "zabytków", jest poddawane wspaniałej, doskonale udokumentowanej renowacji. Były suszone cegły z drewnem? Są nadal. Były kamienie? Są i one. Była glina ze słomą? A jakże, teraz też jest. Brakujące kawałki drewna można uzupełnić świeżym drewnem, zamiast zalewać betonem. Da się! To dlatego spacer po tym drewniano-gliniano-słomiano-kamiennym miasteczku jest taki przyjemny: można dotknąć historii. Warto w Shaxi spędzić piątkowy poranek - piątek to dzień targowy i do miasteczka schodzą z okolicznych gór reprezentanci tutejszych grup etnicznych, odmiennych od etnicznych Chińczyków, z rękodziełem i przysmakami.
Tuż obok, w Górach Kamiennego Skarbu, znajdują się jedne z najsłynniejszych yunnańskich świątyń buddyjskich, z "ołtarzami" wyrzeźbionymi w skałach - z pewnością kompleks jest wart obejrzenia.
4) Fuxianhu
Czyli Jezioro Pieszczenia Nieśmiertelnych.
Wcale się nie dziwię, że Nieśmiertelni poddają się pieszczocie tego jeziora - jest przepiękne. Tuż koło miasta Yuxi, na południe od Kunmingu, 216.6 metrów kwadratowych powierzchni, drugie co do głębokości jezioro w Chinach - średnia głębokość 95.2 metry, w najgłębszym miejscu aż 158.9 metro=ów, a w dodatku woda pierwszej klasy czystości, nadaje się do picia i wszystko przez nią widać. Po prostu marzenie! W dodatku na dnie znaleziono... miasto, nazywane oczywiście chińską Atlantydą. Piękne widoki, wspaniałe miejsce odpoczynku, możliwość poszperania w historii regionu i najlepsze ryby w Yunnanie - czego chcieć więcej?
Można tu nabyć lotosową wersję kisielu, która może być wspaniałą przekąską i dobrym prezentem.
5) Jiuxiang
To urokliwe miejsce. Do tego stopnia urokliwe, że wylądowało na liście najważniejszych parków krajobrazowych w Chinach. Dlaczego? Yunnańskie zjawisko krasowe pokazuje tu, zgodnie z nazwą, całą krasę. Kompleks naszych jaskiń jest po pierwsze ogromny: znajduje się tu około setki jaskiń, przy czym niektóre biją na głowę nawet podziemny kościół w Wieliczce jeżeli chodzi o wielkość. Po drugie, znajdują się tu cudowne, podziemne krajobrazy - nie tylko nudne stalaktyty, stalagmity i stalagnaty, ale też jaskinie uformowane jak tarasowe pola ryżowe czy też naturalne skalne mosty.
Po trzecie, znajdują się tu skalne malowidła ludu Yi z III w.p.n.e., a do muzeum przyjaskinnego trafiają wciąż wydobywane zęby czy narzędzia paleolitycznych przodków. Doskonałe miejsce na jednodniową wycieczkę.
Jeśli więc los przygna Was kiedyś do Yunnanu, postarajcie się odwiedzić nie tylko "top miejsca" z zestawień biur turystycznych, ale i kilka mniej znanych miejsc - są tego warte.
Ten projekt jest dedykowany Stowarzyszeniu Piękne Anioły.
Jeżeli spodobał Ci się mój post, możesz wesprzeć Fundację dowolną kwotą. Więcej informacji na naszym blogu.
Jak w ogóle można próbować wybrać najpiękniejsze miejsca, skoro Yunnan jest przepiękny w całości? W samym Kunmingu można się zakochać (czego jestem najlepszym dowodem), a przecież w porównaniu z resztą Kunming jest wyjątkowym brzydactwem.
W internecie roi się od różnych "top 10 attractions of Yunnan" i innych list z yunnańskimi must-see. Tą, którą właśnie zalinkowałam naprawdę z ręką na sercu mogę polecić. Yuanyang z tarasami ryżowymi, Kamienny Las, okolice Jeziora Erhai czy parki w Shangri-la - to wszystko jest piękne i bardzo dobrze opisane w internetach. Ale dziś, specjalnie dla Klubu Polki na Obczyźnie, pokażę Wam 5 miejsc, które na tych różnych listach pojawiają się rzadko albo wcale, a piękno ich mnie zaczarowało. Kolejność przypadkowa :)
1) Luoping
Luoping to "województwo" położone we wschodnim Yunnanie, na styku trzech prowincji: Yunnanu, Guizhou i Guangxi. Jest znany z pięknych widoków - Wodospady Dziewięciu Smoków,
Rzeka Duoyi
z pięknymi młynami wodnymi,
urocze pagórki Złotego Kogucika to tylko niektóre z pięknych miejsc. Miejsce jest znane również z lokalnych produktów - oleju rzepakowego, miodu, papierosów itd. Największą atrakcją turystyczną są pola rzepaku, kwitnącego w drugiej połowie marca. Luoping i okolice zmieniają się wtedy w "Morze Żółte", olśniewające kolorem i zapachem.
Miejsce słynie z rękodzieła oraz z kolorowego ryżu.
2) Jianshui
Urokliwe miasteczko w "województwie" Honghe, czarujące gości starą, dobrze zachowaną (bądź odrestaurowaną) architekturą, a także pięknymi okolicznościami przyrody. Domostwo klanu Zhu,
tamtejsza Świątynia Konfucjusza,Most Pary Smoków czy qingowska wioska Tuanshan położona tuż za miastem - to miejsca, w których można się zatracić na dobre.
W mieście warto spróbować lokalnych smakołyków - grillowanych robaków, pysznych słodyczy czy nietypowych warzyw. Jianshui słynie również z ceramiki, która będzie doskonałą pamiątką z podróży.
3) Shaxi
Shaxi to dziw na skalę światową: chińskie stare miasto, które, zamiast zostać zburzone i odbudowane w betonie, jak się dzieje z 99% chińskich "zabytków", jest poddawane wspaniałej, doskonale udokumentowanej renowacji. Były suszone cegły z drewnem? Są nadal. Były kamienie? Są i one. Była glina ze słomą? A jakże, teraz też jest. Brakujące kawałki drewna można uzupełnić świeżym drewnem, zamiast zalewać betonem. Da się! To dlatego spacer po tym drewniano-gliniano-słomiano-kamiennym miasteczku jest taki przyjemny: można dotknąć historii. Warto w Shaxi spędzić piątkowy poranek - piątek to dzień targowy i do miasteczka schodzą z okolicznych gór reprezentanci tutejszych grup etnicznych, odmiennych od etnicznych Chińczyków, z rękodziełem i przysmakami.
Tuż obok, w Górach Kamiennego Skarbu, znajdują się jedne z najsłynniejszych yunnańskich świątyń buddyjskich, z "ołtarzami" wyrzeźbionymi w skałach - z pewnością kompleks jest wart obejrzenia.
4) Fuxianhu
Czyli Jezioro Pieszczenia Nieśmiertelnych.
Wcale się nie dziwię, że Nieśmiertelni poddają się pieszczocie tego jeziora - jest przepiękne. Tuż koło miasta Yuxi, na południe od Kunmingu, 216.6 metrów kwadratowych powierzchni, drugie co do głębokości jezioro w Chinach - średnia głębokość 95.2 metry, w najgłębszym miejscu aż 158.9 metro=ów, a w dodatku woda pierwszej klasy czystości, nadaje się do picia i wszystko przez nią widać. Po prostu marzenie! W dodatku na dnie znaleziono... miasto, nazywane oczywiście chińską Atlantydą. Piękne widoki, wspaniałe miejsce odpoczynku, możliwość poszperania w historii regionu i najlepsze ryby w Yunnanie - czego chcieć więcej?
Można tu nabyć lotosową wersję kisielu, która może być wspaniałą przekąską i dobrym prezentem.
5) Jiuxiang
To urokliwe miejsce. Do tego stopnia urokliwe, że wylądowało na liście najważniejszych parków krajobrazowych w Chinach. Dlaczego? Yunnańskie zjawisko krasowe pokazuje tu, zgodnie z nazwą, całą krasę. Kompleks naszych jaskiń jest po pierwsze ogromny: znajduje się tu około setki jaskiń, przy czym niektóre biją na głowę nawet podziemny kościół w Wieliczce jeżeli chodzi o wielkość. Po drugie, znajdują się tu cudowne, podziemne krajobrazy - nie tylko nudne stalaktyty, stalagmity i stalagnaty, ale też jaskinie uformowane jak tarasowe pola ryżowe czy też naturalne skalne mosty.
Po trzecie, znajdują się tu skalne malowidła ludu Yi z III w.p.n.e., a do muzeum przyjaskinnego trafiają wciąż wydobywane zęby czy narzędzia paleolitycznych przodków. Doskonałe miejsce na jednodniową wycieczkę.
Jeśli więc los przygna Was kiedyś do Yunnanu, postarajcie się odwiedzić nie tylko "top miejsca" z zestawień biur turystycznych, ale i kilka mniej znanych miejsc - są tego warte.
Ten projekt jest dedykowany Stowarzyszeniu Piękne Anioły.
Jeżeli spodobał Ci się mój post, możesz wesprzeć Fundację dowolną kwotą. Więcej informacji na naszym blogu.
2015-06-16
ćmy
Każdego wieczora, gdy zaświecimy już światła i szczelnie zamkniemy okna, przychodzą do nas goście. Czasem są dosyć ohydni, ale czasem trafiają się pięknotki takie jak poniżej.
Biało-szare z czarnym makijażem jest prześliczne. Oczywiście, dotknąć bym się brzydziła - nie cierpię robactwa - ale urody temu stworzeniu odmówić nie mogę. I ta aksamitna sierść! :)
Biało-szare z czarnym makijażem jest prześliczne. Oczywiście, dotknąć bym się brzydziła - nie cierpię robactwa - ale urody temu stworzeniu odmówić nie mogę. I ta aksamitna sierść! :)
2015-06-15
śmiech
Znacie te cudne koszulki: "I can speak Polish, what's your superpower?"?
Oprócz tej cudownej zdolności mam jeszcze inną. Homerycki, niepowstrzymywalny śmiech. W dodatku na wysokich częstotliwościach. Swego czasu część rodziny wróżyła mi z racji tego okropnego śmiechu staropanieństwo. A jednak - każda potwora znajdzie swego amatora. ZB rozśmiesza mnie z pełną premedytacją, wiedząc, jakie mu grożą konsekwencje. Ba! On to robi publicznie! Na ulicy na przykład. Albo w sklepie. Powtarzam: wiedząc, jakie mu grożą konsekwencje.
Czasem jednak konsekwencje są miłe. Ostatnio rozśmieszył mnie ZB na ulicy, zanosiłam się donośnym śmiechem, a tu nagle zaczął nas ktoś wołać. Kolega ZB o dźwięcznym mianie Siatka Specjalna. Dziwny koleś, ja bym się do takich furiatów nie przyznawała... Zawołał nas, powiedział, że nas (ta liczba mnoga zabrzmiała naprawdę uroczo) poznał po głosie i wręczył słoik pysznych oliwek. W nagrodę. Za ten śmiech.
Idziemy sobie ostatnio ulicą, późnym wieczorem, a ten znowu mnie zaczyna rozśmieszać. Na początku jeszcze się jakoś trzymałam, ale pół ulicy dalej już się zwijałam ze śmiechu (nie, to nie jest przenośnia), rżąc jak koń.
A ZB zaczyna mnie mitygować: opanuj się, nie tak głośno, jak Ty tak możesz, jak jeszcze chwilę się pośmiejesz, to Siatka Specjalna znów będzie musiał przyjechać z prezentami, a od niego strasznie tu daleko...
Do domu doczołgałam się z bólem przepony, prawie na czworakach.
Oprócz tej cudownej zdolności mam jeszcze inną. Homerycki, niepowstrzymywalny śmiech. W dodatku na wysokich częstotliwościach. Swego czasu część rodziny wróżyła mi z racji tego okropnego śmiechu staropanieństwo. A jednak - każda potwora znajdzie swego amatora. ZB rozśmiesza mnie z pełną premedytacją, wiedząc, jakie mu grożą konsekwencje. Ba! On to robi publicznie! Na ulicy na przykład. Albo w sklepie. Powtarzam: wiedząc, jakie mu grożą konsekwencje.
Czasem jednak konsekwencje są miłe. Ostatnio rozśmieszył mnie ZB na ulicy, zanosiłam się donośnym śmiechem, a tu nagle zaczął nas ktoś wołać. Kolega ZB o dźwięcznym mianie Siatka Specjalna. Dziwny koleś, ja bym się do takich furiatów nie przyznawała... Zawołał nas, powiedział, że nas (ta liczba mnoga zabrzmiała naprawdę uroczo) poznał po głosie i wręczył słoik pysznych oliwek. W nagrodę. Za ten śmiech.
Idziemy sobie ostatnio ulicą, późnym wieczorem, a ten znowu mnie zaczyna rozśmieszać. Na początku jeszcze się jakoś trzymałam, ale pół ulicy dalej już się zwijałam ze śmiechu (nie, to nie jest przenośnia), rżąc jak koń.
A ZB zaczyna mnie mitygować: opanuj się, nie tak głośno, jak Ty tak możesz, jak jeszcze chwilę się pośmiejesz, to Siatka Specjalna znów będzie musiał przyjechać z prezentami, a od niego strasznie tu daleko...
Do domu doczołgałam się z bólem przepony, prawie na czworakach.
2015-06-14
Chen Yanning 陈衍宁
Znów jedna z Cioć nauczyła mnie czegoś nowego o Chinach. Pokazała mi bowiem obrazy Chen Yanninga. Ten urodzony w 1945 roku Kantończyk jest obecnie bodaj najbardziej rozpoznawalnym w Europie i Stanach chińskim malarzem popełniającym obrazy olejne. Chyba nawet nie dlatego, że jest taki dobry, a dlatego, że mieszkając od połowy lat '80tych w Stanach, tworzy dla białasów "chińskie" obrazy. Na każdym z nich znajduje się chińska parasolka, wachlarz, qipao czy inny tradycyjny chiński element. Modelkami są również Chinki - takie, jakimi je sobie wyobrażamy. Egzotyczne piękności są urocze, delikatne, a przede wszystkim - chińskie. Takie chińskie do kwadratu.
Są tacy, którzy twierdzą, że jest on realistą. Ja bym jego obrazy nazwała ulepszoną wersją realizmu. Niby wszystko się zgadza, ale jest... za piękne.
W 1999 roku kopnął go zaszczyt: za modelkę posłużyła mu królowa angielska. Na podstawie jego obrazu stworzono nawet znaczek pocztowy. Nie była to jedyna biała, którą Chen namalował, ale - szczerze powiedziawszy - jeśli odjąć całą egzotykę, to jego obrazy stają się nagle bardzo przeciętne. Coś jak ładnie podszlifowana fotoszopem fotografia, tylko że olejna...
Tak czy owak, na ładne Azjatki zawsze miło popatrzeć, prawda? ;)
PS. To był dwutysięczny post na blogu. Szybko zleciało, co? :)
Są tacy, którzy twierdzą, że jest on realistą. Ja bym jego obrazy nazwała ulepszoną wersją realizmu. Niby wszystko się zgadza, ale jest... za piękne.
W 1999 roku kopnął go zaszczyt: za modelkę posłużyła mu królowa angielska. Na podstawie jego obrazu stworzono nawet znaczek pocztowy. Nie była to jedyna biała, którą Chen namalował, ale - szczerze powiedziawszy - jeśli odjąć całą egzotykę, to jego obrazy stają się nagle bardzo przeciętne. Coś jak ładnie podszlifowana fotoszopem fotografia, tylko że olejna...
Tak czy owak, na ładne Azjatki zawsze miło popatrzeć, prawda? ;)
PS. To był dwutysięczny post na blogu. Szybko zleciało, co? :)