Strony

2025-11-24

Las z wełny i stali

Nie czytam blurbów. Tych krótkich streszczeń czy też recenzji książek na okładce. Są bez sensu, a przy tym często sprawiają, że mam zbyt wygórowane oczekiwania w stosunku do książki - przecież wszystkie są genialne, wspaniałe, warte przeczytania, arcyzajmujące i tak dalej. Pic na wodę fotomontaż. 

Tym razem też nie przeczytałam opisu - dostałam książkę, więc ją zaczęłam (w końcu!) czytać, nie mając pojęcia, o czym właściwie będzie. I... wsiąkłam. Pochłonęłam ją w takim tempie, w jakim ostatnio pochłaniałam książki w liceum. Nie mogłam się oderwać, a ilość cudnych opisów i poruszających fragmentów też mnie zaskoczyła - ostatnio było tak bodaj z sonetami Szekspira, że miałam tylko przepisać te, które mnie najbardziej oczarowały, a skończyłam z grubaśnym kalendarzem wypchanym Szekspirem w różnych tłumaczeniach. Nie jestem już pensjonarską nastolatką z otchłaniami rozpaczy i wyżynami ekstazy... a jednak ta książka poruszyła mnie do głębi i to na wielu poziomach. 

Poziom pierwszy: miłość do dźwięku i do muzyki przy okazji. A że rzecz dotyczy fortepianów i stroicieli, jest mi wyjątkowo bliska.

Poziom drugi: jedno trywialne zdarzenie, jedno przypadkowe spotkanie, które zmienia całe życie. Been there, done that, więc trąca czułą strunę w sercu.

Poziom trzeci: związek między talentem a pasją. Czy wystarczy jedno z nich? Czy pasja podbudowana pracą może zastąpić talent? Czymże jest talent, jeśli brak chęci do pracy? Jako niespełniona, niedoszła pianistka, która talent miała niewątpliwie, ale pasję odkryła znacznie później - znów gdybam i zerkam tęsknie na klawiaturę.

Poziom czwarty: niemal każdy cytat dotyczący fachu stroiciela możnaby z powodzeniem zastosować w opisie innych rzemiosł i pasji. Gdzieś wszystko łączy jedna zasada - cierpliwości, szukania własnej drogi, doskonalenia.

Poziom piąty: relacja mistrz-uczeń. Nie od każdego mistrza nie każdy czeladnik nie na każdym poziomie i nie w każdej chwili ma szansę się czegoś nauczyć. Czasami również to, czego uczy mistrz nie ma nic wspólnego z tym, czego faktycznie uczy się terminator.

Poziom szósty: będąc rzemieślnikiem trafiamy na różnych klientów. Czy mistrz powinien tworzyć swe dzieło tak, by zawsze spełniać własne wygórowane standardy, czy powinien dostosować efekt końcowy do oczekiwań klienta? A może relacja między klientem a mistrzem jest bardziej złożona i subtelna? Może oboje dają sobie wzajemnie coś, dzięki czemu mogą się wciąż dostosowywać, uczyć, zmieniać?

Poziom siódmy: immanentny związek całego piękna we wszechświecie. Obrazy, które widzimy słysząc muzykę, dźwięki kosmosu, słyszalne tylko w naszych głowach, gdy widzimy czy smakujemy piękno. Tu jest oddane tak pięknymi słowy, z taką subtelnością i wrażliwością, że wiele z tych obrazów zostanie ze mną na zawsze.

Poziom ósmy: wspaniała lekcja uważności. Czasem szkopuł nie w tym, że czegoś nie ma, tylko w tym, że nie potrafimy tego zauważyć.

Stałem bez ruchu, przytłoczony widokiem widmowego płomienia, który trawił góry na moich oczach; nie mogłem nic zrobić, ale ta niemoc paradoksalnie sprawiała mi radość. Po prostu stałem, oddychając głęboko. Serce chciało mi wyskoczyć z piersi, tak wyraźnie czułem, że nadchodzi wiosna, a drzewa niedługo pokryją się zielenią młodych liści.

Pod tym względem chyba niewiele się zmieniłem. Mając przed sobą coś pięnego, potrafię tylko stać w bezruchu. Nie sposób zatrzymać drzew, gór ani pór roku takich, jakimi je widziałem, nie sposób też samemu do nich dołączyć. Mogłem jednak powiedzieć, że są piękne - kiedy zdałem sobie z tego sprawę, poczułem się wyzwolony. Wymieniając coś pięknego na słowo, które je opisuje, mogłem po to coś sięgnać, kiedy chciałem, pokazywać innym, dzielić się tym. Szkatułka z pięknem była we mnie, wystarczyło otworzyć wieko. Rzeczy, których wcześniej nie potrafiłem określić tym słowem, nadlatywały wtedy z zakamarków mojej pamięci i wskakiwały do środka - same z siebie, z wielką łatwością, jak opiłki żelaza przyciągane przez magnez.

*

Moje wewnętrzne, marne kryteria tego, co mi się podoba albo jest przyjemne, pewnie miały się kiedyś zmienić - natomiast wtedy w sali gimnastycznej, gdy zobaczyłem, jak pan Itadori stroi fortepian, natychmiast zrozumiałem, że właśnie tego pragnę. Nie interesowały mnie wszystkie te sprawy, które człowiek niby chce zrozumieć czy poznać, ale równocześnie trochę odpuszcza, podejrzewając, że to niemożliwe. Trudno coś takiego nazwać prawdziwym pragnieniem. 

*

- Nie wolno się spieszyć. Trzeba powoli i wytrwale zmierzać do celu.

- Rozumiem - odpowiedziałem.

Powoli i wytrwale. Niekończący się wysiłek wymagający ogromnej wytrwałości - na tym polegała praca stroiciela.

*

Tyle razy mnie napominano: to kwestia pracy, nie talentu. Nieważne, czy ktoś gra na pianinie, czy nie, czy jest pełen zapału, czy nie, czy ma dobry słuch, czy nie - na linii startu może stanąć każdy, wystarczy ćwiczyć. 

Jaki dystans zdołałem już przebyć, od kiedy rozległ się gwizdek i zacząłem biec?

*

Ta chwila jeszcze nie nadeszła. Nie dotarłem jeszcze do etapu, na którym talent zostaje poddany próbie. Byłoby mi o wiele lżej, gdybym po prostu stwierdził, że nie mam talentu, jednak w pracy stroiciela liczyło się co innego. Przynajmniej na moim aktualnym poziomie. Tak się pocieszałem: nie mogę sobie pozwolić, by słowo "talent" mnie rozpraszało. Nie wolno mi traktować go jako wymówki, by zrezygnować. Doświadczenie, trening, zaangażowanie, wiedza, spryt, wytrwałość i zapał - tym należało nadrabiać, jeśli brakowało wrodzonych zdolności. 

*

- Moim zdaniem talent sprowadza się do uczucia, że naprawdę coś kochamy. Wytrwałość, wola walki, która nie pozwala człowiekowi odpuścić wbrew wszystkiemu.

*

Potrafiłem sobie wyobrazić, jakim człowiekiem musiał być ten, kto nauczył młodego mężczyznę grać - i jak jego lekcje zostały przyjęte. Musiał uważać, że muzyka istnieje, by umilać ludziom życie, co do tego nie miałem wątpliwości. Nie służyła do rywalizacji. Nawet jeśli dochodziło do zawodów, ich wynik był jasny: wygrywał ten, kto dobrze się bawił. 

*

[...] Nie sposób przecież stwierdzić, czy świat jest piękniejszy, gdy słońce wschodzi, czy kiedy zachodzi. To wciąż to samo słońce - zmienia się tylko forma piękna. Nie da się porównywać. Nie ma to sensu. Rzecz, której większość odmówi wartości, może być dla kogoś niezastąpionym skarbem.

*

Nie chcę żyć z muzyki. Chcę żyć muzyką.

*

Można podążać za tym, co nam drogie, albo z tego zrezygnować. Tylko czy to rzeczywiście my dokonujemy tego wyboru?

*

Ludzie, którzy starają się ze świadomością, że płacą w ten sposób jakąś cenę, siłą rzeczy chcą później oszyskać wszystko, co zainwestowali, i tylko na tym tracą - bo nie potrafią wyzwolić się z tego schematu. Ich wysiłek pozostaje tylko sumą włożonego trudu. 

*

- Jak zostać naprawdę dobrym stroicielem...? [...]

- Potrzeba dziesięciu tysięcy godzin. [...] Podobno właśnie tyle należy poświęcić, by opanować daną umiejętność naprawdę dobrze. Dlatego jeśli masz się zamartwiać, najpierw odpracuj dziesięć tysięcy godzin.

*

Być może wcale nie pomyliłem ścieżek. Ta, którą wybrałem, wymagała wiele czasu, nie prowadziła do celu najkrótszą drogą, ale wystarczyło podążać nią dalej. Myślałem, że w lesie niczego nie ma, że w otaczającej mnie scenerii nic się nie kryje - ale teraz już rozumiałem. W nim było wszystko. I wcale nie tkwiło poza zasięgiem mojego wzroku, po prostu wcześniej nie potrafiłem tego dostrzec.

To była piękna podróż. Bardzo dziękuję zarówno autorce, jak i tłumaczowi, dzięki któremu spotkanie z tym pięknem w stanie czystym było możliwe.

Dziękuję książce również za drugie po komorebi urocze japońskie słowo, które poniekąd jest również kwintesencją części moich pragnień. 海鳴り(うみなり) uminari to dźwięki morza, głównie te głośne, ale spotkałam się też z wersją mówiącą, że to ryk fal, morska cisza i wszystko pomiędzy. Nie mogę się już doczekać następnej wizyty nad morzem i spędzania czasu na opadaniu w uminari....

2025-11-22

Ośnieżony szczyt 雪顶

Dziś zaczyna się Mały Śnieg, czyli dwudziesta pora roku kalendarza słonecznego. Z tej okazji mam dla Was malutki, maluteńki zaiste śnieg. 雪顶 xuědǐng - dosłownie: ośnieżony szczyt. Za Tangów pojawiał się w poezji jako synonim skroni przyprószonej siwizną. Dziś jednak znalazł inne zastosowanie: jest kluczowym elementem kawy po wiedeńsku czy też espresso con panna - czyli górką z bitej śmietany na tej kawie.
Zresztą, nie tylko na kawie - dziś "ośnieżone szczyty" pojawiają się również na tutejszych herbatach. Na załączonym obrazku ośnieżony szczyt brzoskwiniowego wulonga, absolutnie przepysznego, choć - przyznaję - podpadającego raczej pod kategorię deserów niż herbat...

2025-11-20

Cloud Gate Dance Theatre 雲門舞集

W dzisiejszym świecie przesytu informacjami i z och-tak-łatwym dostępem do milionów książek, komiksów, przedstawień, koncertów i wszystkiego innego, łatwo się zgubić. Szukam czegoś, wsysa mnie, a dwadzieścia kart w przeglądarce internetowej później mam już dziesięć następnych szkiców wpisów na blog, przepisów, tytułów książek, piosenek do przesłuchania... Jakże często przeczytawszy, wysłuchawszy, obejrzawszy stwierdzam, że może jednak nie. Albo że szkoda, że nie we wczesnej młodości, bo teraz już mnie tak nie ekscytuje. Albo: szkoda, że tego tak dużo, bo przecież naprawdę nie mam na to czasu. No przecież się nie rozdwoję. Czasami jednak - już to dzięki ciągłym poszukiwaniom, już to dzięki rozmowom, polecajkom, od nitki do kłębka i z powrotem przez labirynt - trafiają się diamenty tak olśniewające, że po zanurzeniu się w nich mogę tylko powiedzieć: warto przejść przez pryzmę kompostu, by wyłowić z niej takie cudo. 
Cloud Gate Dance Theatre to współcześni tancerze z Tajwanu. Zespół został założony przez dwóch choreografów w 1973 roku i działa po dziś dzień - z przerwami związanymi z tym, że założyciele jeździli po całym świecie, by uzupełnić taneczną wiedzę. 
Grupa tańczy mieszankę współczesności z mitologią, folklorem i estetyką dawnych Chin, włączając w to qigong, taichi, medytację, sztuki walki, elementy baletu i kaligrafii. Są takim niespodziewanym i cudownym zjawiskiem, że podróżują po całym świecie ze swymi przedstawieniami. Dla Tajwańczyków są tak ważni, że aż ulica, przy której mieści się biuro Bramy Chmur została nazwana właśnie od nazwy trupy. Mało tego, gdy pożar zniszczył studio trupy wraz z kostiumami, rekwizytami i nagraniami, udało im się zebrać nieprawodpodobne sumy pieniędzy na odbudowę - ich obecna siedziba znajduje się w Danshui. 
Warto pooglądać każdy skrawek sztuki w ich wykonaniu. Są obłędni. A na dowód, że muzyka jest jednym z najlepszych pomostów międzykulturowych - bardzo proszę: Cloud Gate tańczący do Bacha.
 

2025-11-18

Yongli 永曆

Dziś wpis na cześć ostatniego cesarza dynastii Ming, który dokładnie 379 lat temu został obwołany cesarzem, a którego niedługie panowanie jest nierozerwalnie związane z Yunnanem... i z Polską. 
Yongli 永曆 (prywatnie 朱由榔 Zhū Yóuláng) urodzony w 1623 roku, a zmarły w kwietniu 1662 roku był ostatnim rządzącym choć skrawkiem Chin reprezentantem dynastii Ming, panującym w latach 1646–1662 w południowych prowincjach (północ została już podbita przez Mandżurów). Był synem Zhu Changyinga, siódmego syna cesarza Wanli. 18 listopada 1646 w Zhaoqing w prowincji Guangdong został obwołany cesarzem, a dwa lata później dzięki pomocy Portugalczyków udało mu się częściowo odeprzeć Mandżurów i odzyskać połowę terytorium Chin. 
I tu zaczyna się związek z Polską. W 1649 na dwór Yongli przybył jezuicki misjonarz Michał Boym. Na skutek jego działalności cesarz wraz z rodziną i całym dworem przeszedł na katolicyzm. Yongli postanowił go wysłać jako posła do Europy, błagając o pomoc w zachowaniu - teraz już katolickiego - cesarstwa. Jako towarzysza dodał mu Chińczyka o nazwisku Zheng, który okazał się być dobrym kompanem. Droga zajęła im sporo czasu, ponieważ w międzyczasie Portugalczycy doszli do wniosku, że jednak bardziej im się opłaca zainwestować w relacje z Mandżurami, którzy opanowali już większość kraju. Dlatego Boym wracał do Europy długo, w przebraniu i z przygodami. Niestety, projekt pomocy Mingom spalił na panewce, bo Europa postanowiła się nie angażować w chińskie sprawy. Kiedy po długich i ciężkich cierpieniach Boym, bez żadnego wsparcia i tylko w towarzystwie Zhenga wrócił do Chin, Mingowie już w zasadzie nie istnieli. Boym nie zdołał zobaczyć się z Yongli; w 1959 roku zmarł w Guanxi (które wraz z Yunnanem należało jeszcze do Mingów) i został przez Zhenga pochowany w grobie przy jakimś trakcie; do dziś nie udało się ustalić, gdzie konkretnie się ten grób znajduje. 
W 1661 Yongli poniósł następną klęskę w starciu z Mandżurami, tracąc ostatnie punkty oporu w Chinach i wycofał się do Birmy. Król birmański udzielił mu schronienia w Sikong. W kwietniu 1662 Yongli został jednak zdradzony i wydany generałowi Wu Sangui (tę opowieść przedstawiłam tutaj), który nakazał stracić go wraz z całą rodziną i dworem. Ponoć po zaduszeniu (ponoć udusił go własnoręcznie Wu Sangui!) cesarz został skremowany, a jego prochy rozrzucone nad Lotosowym Stawem, tym samym, nad którym Wu Sangui wybudował rezydencję i park w stylu południowym dla swej kochanicy Chen Yuanyuan, która przeżyła tu z grubsza licząc około dwudziestu lat. 
By upamiętnić historię ostatniego mingowskiego cesarza na jednym z pagórków naszego parku znajduje się rzeźba przedstawiająca stratowanego Yongli, umierającego w poniżeniu.

2025-11-16

Góra Feniksa 凤山

Ponoć przed wiekami Złoty Feniks szukał swojego miejsca na świecie. Gdy doleciał do pięknych, zalesionych gór i czystych stumieni, zrezygnował z dalszych poszukiwań i osiadł tutaj, zmieniając się w górę, którą ludzie na jego cześć nazwali Górą Feniksa. Podobno przypomina ptaszysko z rozpostartymi skrzydłami, choć jest tak gęsto porośnięta drzewami i krzewami, że ciężko ten kształt dostrzec, zwłaszcza gdy szczyt góry zasłonią tak nisko tu wiszące chmury. Mgła i chmury ukrywające szczyt są tak charakterystyczne, że dawnymi czasy wliczano je w poczet Dziesięciu Krajobrazów Shunningu (pamiętamy, że Shunning to dawna nazwa Fengqingu) - 凤岫凝烟 "Szczyt Feniksa w mgle zastygły". Od zawsze było to ulubione miejsce lokalnej ludności - wspinali się tu, by pooddychać wilgotnymi chmurami i by zerknąć z lotu ptaka na swe miasto. Sto lat temu z hakiem nie było to jednak jedynie miejsce rekreacji, a centrum wielkiego projektu, który zmienił oblicze Fengqingu na zawsze.
W 1906 roku przybył tu trzydziestodwuletni wówczas Qilin 琦璘 (brzmi jak jedno z mitycznych stworzeń, ale inaczej się pisze) - Mandżur z Czerwonej Chorągwi Z Białym Obramowaniem 镶红旗 - by objąć etacik opiekuna miasta i regionu na następnych sześć lat (upadek cesarstwa odebrał mu nie tylko stołek, ale również życie - ale o tym za chwilę). Był znany z uczciwości, surowości, pracowitości i miłości do ludu - przez wszystkie lata swej kariery, czy na północy, czy na południu, lokalna ludność zawsze go chwaliła. Trudno się dziwić - niektóre z jego projektów do dziś przynoszą korzyści miejscowym. 
Qilin wywodził się z jednego z największych mandżurskich rodów ᡶ᠋ᠣᡳ᠌ᠮᠣ ᡥᠠᠯᠠ Foimo hala. Był na tyle sprawnym urzędnikiem, że wybierano go do projektów tyleż ciekawych, co trudnych - zanim wylądował w Shunningu, zarządzał Chengjiangiem (miasteczko koło Jeziora Pieszczenia Nieśmiertelnych), który zapewne też nie był łatwą placówką. Qilin był urzędnikiem wyjątkowym w skali Chin - surowy i nieprzekupny, a w dodatku tego samego oczekiwał od podwładnych. Oczywiście, nie wszystkim się to podobało - zwłaszcza inni urzędnicy mieli mu za złe tę uczciwość. Doskonale widać to w przekazach o jego śmierci. Otóż w stolicy prowincji wybuchł bunt (zapewne ten, przez który Chiny przestały być cesarstwem) i zaczęto zbierać żołnierzy, by ich tam wysłać w celu stłumienia rebelii. Jakiś czas wcześniej powiatowy sędzia Shunningu, Xiao Guixiang, pomógł uciec wysoko postawionemu przestępcy, co w oczach Qilina było przestępstwem. Guixiang żywił oczywiście wobec Qilina, który próbował mu szkodzić, wielką urazę, więc gdy Qilin zajął się organizacją wojsk i nie zwracał uwagi na Xiao Guixianga, ten w towarzystwie garnizonu lokalnej "policji" wkroczył do miasta i pod pretekstem spotkania w świątyni Wenchanga otoczył Qilina z jego wojskiem. Ponoć początkowo Guixiang chciał z Qilinem pójść na jakiś układ, jednak nieprzekupny i ostentacynie uczciwy Qilin zaczął go wyklinać wymyślnymi słowy. Rozwścieczeni poplecznicy Guixianga otworzyli ogień i zabili uczciwego urzędnika. W mieście wybuchł chaos, a Guixiang uciekł. 
Wróćmy jednak do zasług Qilina dla regionu. Otóż podobno to on pierwszy wpadł na to, że można tu rozwinąć przemysł herbaciany! Nie zrozumcie mnie źle: już za czasów najsłynniejszego chińskiego podróżnika Xu Xiake tutejsza herbata była znana na całe Chiny i uważana za absolutnie wspaniałą - zwała się Taihua 太华茶 i jest produkowana do dziś. Jednak dawnymi czasy nie uprawiano tu herbaty na skalę przemysłową. To zmienił właśnie Qilin - kupił nasion herbacianych za nieprawdopodobne ilości srebra, które zgromadził m.in. prosząc lokalnych bogaczy o pomoc, a także wysłał ludzi do Shuangjiangu, żeby się nauczyli metod uprawy i obróbki. Trzy lata później nastąpiły pierwsze zbiory; ponoć jakość liści była tak wyśmienita, że niedługo w każdym domostwie posadzono herbatę i cały region zaczął żyć z jej uprawy. Herbata ta nazywała się od pierwszego miejsca sadzenia Herbatą z Góry Feniksa 凤山茶 i stała się zarzewiem rozkwitu regionu. Co roku organizowano Święto Herbaty Qingming, które było wielkim spotkaniem handlowym dla kupców herbacianych i plantatorów; tradycja ta trwała aż do upadku Republiki Chińskiej. Można powiedzieć, że rozwój regionu spowodował jeden człowiek, który nie tylko wpadł na wyśmienity pomysł, do czego wykorzystać shunnińskie pagórki, ale również zainwestował własne pieniądze w to, żeby stworzyć warunki rozwoju dla herbacianego przemysłu. Do dziś herbata jest filarem gospodarki Fengqingu; pijana jest chętnie zarówno w kraju, jak i za granicą. Tutejsza ludność żyje herbatą: podejmuje się nią gości, jest ona podstawą rozmów o świecie i życiu, śpiewają o niej pieśni i rozwijają lokalną kulturę i gospodarkę myśląc właśnie o herbacie. Gdy królowa Elżbieta II przyjechała do Kunmingu, m.in. to właśnie czarna fengqińska herbata Dianhong 滇红 została jej wręczona w prezencie. Herbata stała się w Fengqingu symbolem cywilizacji i rozwoju, a wszystko za sprawą Qilina. 
Dbał zresztą o wiele innych spraw, nie tylko o herbatę i związany z nią rozwój regionu. Starał się, by dotarły do Shunningu nowości telekomunikacyjne i pocztowe, a poza tym zachęcał miejscowych również do rozwijania hodowli jedwabników, by herbata nie stanowiła jedynego źródła ich dochodu. Poza tym zainwestował w rozwój edukacji: stworzył szkoły podstawową i średnią oraz centrum kształcenia nauczycieli (studium pedagogiczne?), dzięki czemu dzieciaki zyskały zupełnie nowe perspektywy, a region mógł się rozwijać wielotorowo. 
W 1990 roku właśnie te tereny, które Qilin uznał za odpowiednie dla uprawy herbaty, zostały włączone do Parku na Górze Feniksa. Powolutku, powolutku krajobraz się trochę zmienia. Oczywiście, wielkie plantacje herbaciane, z których Fengqing nadal czerpie niemało korzyści materialnych, pozostają plantacjami, po których nikomu nie wolno się bezkarnie włóczyć, jednak zdziczałe poletka na Górze Feniksa wraz z gęstym lasem, który je przenika zostały zmienione w park. Jest tu chyba tylko jedna ścieżka w stylu chińskim - czyli schody i kamienny chodnik - za to wytrwali mogą dojść na szczyt również "na dziko". Spacer uprzyjemniają pawilony, rzeźby itd. 
Ciekawostka: Góra Feniksa należy do "Stu Gór Yunling" 云岭百峰 czyli jest częścią promowanych w ostatnich latach górskich wycieczek działających trochę na zasadzie PTTK: po wdrapaniu się na szczyty należące do Stu Gór Yunling można zeskanować apkę, żeby 打卡 czyli "zaliczyć" kolejny szczyt. Nie udało mi się dotrzeć do informacji, czy za "zaliczenie" wszystkich szczytów dostaje się jakąś odznakę, jednak z całą pewnością sama aplikacja jest bardzo pomocna w robieniu planów wycieczkowych przez osoby, które lubią chodzić po górach - możemy tu znaleźć lokalizacje kolejnych szczytów należących do tej yunnańskiej setki.
zwróćcie uwagę na palindormiczny siedmiozgłoskowiec 天连云海云连天 o połączeniu nieba z chmurami.
Miejmy nadzieję, że nie będą tej góry bardziej "cywilizować" - gdyby została taka, jaką jest teraz, byłoby chyba najpiękniej. No, może tylko przydałoby się bardziej wyeksponować stare drzewka herbaciane i opisać zupełnie nieznaną laikom tutejszą florę...

2025-11-14

Willa rodziny Lu 魯氏別墅

W skład południowej części Parku Wielkiego Widoku wchodzi nie tylko słynny Ogród Yu; znajduje się tu także przepiękna Willa Rodziny Lu. Willa ta, będąca w istocie rzadkim przykładem "kolonialnego" bungalowu w sercu Kunmingu, należała pierwotnie do Lu Daoyuana, generała walczącego bez wytchnienia z Japończykami, wielkiego yunnańskiego patrioty. Powstała w 1927 roku - w owych czasach Lu Daoyuan był dowódcą pułku yunnańskiej armii, więc było go stać na willę pod miastem i na ciągłe upiększanie położonego tuż nad moczarami (草海) ogrodu. Budyneczek ma z grubsza kształt litery L, podstawowym budulcem było drewno, cegły i kamień. Bodaj najwspanialsze wrażenie robi weranda wychodząca wprost na jezioro, niestety niedostępna dla zwiedzających (cały budynek jest zresztą zamknięty na cztery spusty). W parku natomiast poza stawem, bambusowym laskiem i maleńkim pawilonem, znajduje się również ciekawostka - Kamienna Łódź, stworzona na wzór i podobieństwo tej pekińskiej. W 2009 roku willa wraz z ogrodem została wpisana na listę zabytków, więc jest nadzieja, że nikt jej nie rozbierze, choć generał Lu po II wojnie światowej wybrał tę drugą stronę i w końcu wylądował na Tajwanie. Aż dziw, że wcześniej tej willi nie rozebrano! Cóż, może za daleko od centrum? A może po prostu Lu był tak wielkim lokalnym bohaterem, że nawet późniejsze wybory życiowe nie skazały go na potępienie? 
Urodzony w 1900 roku w Changningu (prefektura niedaleko birmańskiej granicy), ukończył Akademię Wojskową w Kunmingu. Został szybko przyuważony przez Tanga Jiyao, w związku z czym szybko piął się po szczeblach kariery. Kiedy w 1927 roku Hu Ruoyu i Zhang Ruji przeprowadzili „zamach stanu 14 czerwca”, w wyniku którego Long Yun - Smocza Chmura został zatrzymany, Lu Daoyuan wraz z Zhu Xu, dowódcą 4. Pułku Gwardii, ponieważ sprzyjali Long Yunowi, połączyli siły z innymi protegowanymi Tanga Jiyao, aby rozprawić się z Hu i Zhangiem - w końcu zmusili Hu Ruoyu do uwolnienia Long Yuna. Long Yun powrócił do Kunmingu, aby objąć dowództwo nad rządem, Zhu Xu awansował na dowódcę dywizji, a Lu Daoyuan awansował najpierw na dowódcę pułku w tej dywizji, a później na generała dywizji i dowódcę brygady. Jesienią 1928 roku Czang Kaj-szek mianował Long Yuna naczelnym dowódcą 13. Armii i wysłał wojska, aby zaatakowały Zhou Xichenga w Guizhou. Ponoć to właśnie wojska Lu Daoyuana uśmierciły Zhou Xichenga i pokonały wrogie armie w Guizhou. W Nowy Rok 1930 roku wojska Lu Daoyuana pod dowództwem Long Yuna, zaatakowały Hu Ruoyu. W bitwie nad rzeką Muli, Meng Kun utonął, Hu Ruoyu został pokonany, a Zhang Ruji został pojmany żywy, co umożliwiło Smoczej Chmurze zjednoczenie Yunnanu. 
Święty spokój nie potrwał długo. Jesienią 1934 roku Armia Czerwona zdobyła Zunyi i zbliżyła się do Guiyang. Czang Kaj-szek nakazał wojskom Lu Daoyuana zablokować Armię Czerwoną w Huchang. Armia Czerwona poszła w kierunku Huangnishao; Lu Daoyuan dowiódł przytomności umysłu, bezzwłocznie kierując tam swą dywizję. Czang Kaj-szekowi podobało się szybkie myślenie generała - nie mógł się go nachwalić i Lu awansował przy każdej możliwej okazji. 
A potem Japończycy zdobyli Nanchang. Był marzec 1939 roku, a Lu poprowadził yunnańską armię, która po miesiącu i pokonaniu ponad 1600 km dotarła w okolice Nanchangu. Roznieśli wroga w puch - nie tylko pozabijali tysiące żołnierzy, ale również zniszczyli wiele środków transportu i łączności, a także zebrali sporo łupów. Ten wielki sukces został doceniony przez Czang Kaj-szeka, który przyznał Lu medal i wysoką nagrodę. Lu nie spoczął na laurach - walczył z Japończykami również w Changsha i wschodniej części prowincji Jiangxi, a w listopadzie 1943 roku jego armia brała udział w słynnej bitwie o Changde. Może spotkał się tam z naszym Latającym Tygrysem, Witoldem Urbanowiczem
Pół roku później Lu znów był w Hunanie, tym razem po to, by walczyć w bitwie o Changsha. I wszystko byłoby pięknie, gdyby nie to, że w 1948 roku wojska Lu zostały zaatakowane przez ALW. Po kilkudniowych walkach okrążone wojska nacjonalistów poddały się, a Lu uciekł w przebraniu. Odtąd czekały go już tylko kolejne klęski, aż w końcu uciekł najpierw do Wietnamu, potem do Hongkongu, a w końcu na Tajwan, gdzie zmarł po chorobie w wieku lat osiemdziesięciu pięciu. Nigdy nie zdołał wrócić do Yunnanu.












Wędrując pięknym ogrodem i wzdychając ze smutkiem nad zapuszczoną, osieroconą willą, myślę o Lu. Annały nie zatroszczyły się o dopowiedzenie historii - czy uciekając zabrał z sobą żonę i dzieci, czy też czekały one tutaj, mając nadzieję, że to właśnie jego wojska wygrają? Czy i kiedy przestali czekać? Zdołali uciec, czy też złapano ich i dręczono mówiąc, że ojciec/mąż ich porzucił i już nigdy go nie zobaczą? A może do końca życia incognito przychodzili "na stare śmieci" i płakali za utraconymi marzeniami? 
Każde nasze odejście może być ostatnim. Nigdy nie wiemy, czy jeszcze kiedyś się uda, czy nastąpi kolejna wizyta. Robimy plany, oszczędzamy, zostajemy w kontakcie... Ale przecież jesteśmy tylko pionkami. Nie wszystko da się zaplanować, nie zawsze przyszłość spełnia nasze oczekiwania. 
Dziś patrzę na willę rodziny Lu i staram się nie wybiegać myślami zbyt daleko w przyszłość. Akurat dziś trudno mi się zdobyć na optymizm.

PS. Łatwo zauważyć, że zdjęć nie zrobiono jednego dnia. Pierwszych kilka od tych ostatnich dzielą - bagatela - dwa lata. Tak, to kolejny wpis, który czekał dwa lata na swą kolej i pewnie by się nie doczekał, gdybyśmy tydzień temu nie poszli na spacer do parku Wielkiego Widoku. Cyknęłam parę fotek i pewnie znów by się na tym skończyło, gdybym nie zorientowała się, że mam szkic wpisu... który wraz z siedmiuset innymi szkicami czeka na moją wolną chwilę. Powiedzcie mi, skąd wytrzasnąć czasopodwajacz?...

2025-11-12

Paifang Cywilizacji w Fengqingu 凤庆县文明坊

Jak w pewnie każdym chińskim mieście, włączając w to chinatown, jest w Kunmingu sporo paifangów. Paifang Sprawiedliwości (正义坊), którego, mimo imponujących rozmiarów, nie zdołała zauważyć moja najlepsza przyjaciółka; paifangi Złotego Konia i Szmaragdowego Koguta, związane z lokalną legendą; paifang prowadzący do starówki Guandu; paifang Wierności i Miłości poświęcony najważniejszemu ekspatowi Kunmingu... Wszystkie fałszywe. To znaczy będące replikami dawnych paifangów, stojących w przybliżeniu w podobnych miejscach, ale znacznie bardziej okazałe, zrobione z innych materiałów, a przede wszystkim - wolno stojące i nie pełniące funkcji użytkowej. Dopiero przeglądając fotografie z czasów Republiki z zaskoczeniem stwierdziłam, że dawniej paifangi były integralną częścią ulic; jeśli nawet budowano je osobno, były ukoronowaniem drogi, która biegła pod nimi; znacznie jednak częściej łączyły pięknym łukiem budynki po dwóch strona ulicy - pamiętajmy, że budynki owe były zazwyczaj najwyżej jednopiętrowe. Długo wzdychałam z boleścią nad faktem, że kunmińczycy nie zdołali ocalić tych perełek architektonicznych. A teraz wzdycham jeszcze boleśniej - bo fengqińczykom się udało, choć też tylko trochę. 
Paifang Cywilizacji w Fengqingu znajduje się przy jednej ze starych uliczek w okolicy Świątyni Konfucjusza. Jest jedną z nielicznych pozostałości po Mingach. Zbudowany w 1603 roku, dawniej był nazywany wraz z całym kompleksem Budynkiem Cywilizacji 文明楼. Był trzyczęściowy - taki tryptyk z jednym głównym łukiem i dwoma "uszami", wysoki na 7 metrów, szeroki na 15, a głęboki aż na siedem metrów - w ścianach było nawet miejsce na okna! Dwukrotnie remontowany (w 1725 i 1854 roku), za Qingów wzbogacony o dobudówki: wieżę bębna i dzwonnicę, rokrocznie odświeżane. W 1975 roku rozebrano część będącą budynkiem i pozostawiono sam paifang, który w roku 1982 ogłoszono zabytkiem, a w latach 1983-87 odnawiano.
Jak widać, dziś jest po prostu paifangiem, jednak wrośniętym w tkankę ulicy. Cóż, lepsze to niż wyburzenie wszystkiego i postawienie w bardziej okazałej wersji w jakimś innym miejscu...

2025-11-10

muffiny sernikowe z batatem

Tej soboty ZB zabrał Tajfuniątko do babci, a ja się relaksowałam. Tak zawzięcie, że dopiero po dwunastej zorientowałam się, że w domu nie ma nic do jedzenia z wyjątkiem jednego ugotowanego na parze fioletowego batata, który został ze śniadania, resztki yunnańskiego koziego sera w lodówce i paru jajek. Tak właśnie narodził się ten przepis, którego największe piękno polega na tym, że możecie mieć w nosie proporcje, ważna jest tylko konsystencja. 

Składniki
  • biały ser - u nas oczywiście rubing, ale twaróg lub bundz też się nadadzą 
  • ugotowany batat lub nawet kilka - ważne, żeby było ich około dwa razy mniej od sera
  • trochę masła lub innego tłuszczu (można pominąć, ale z tłuszczem będzie lepsze)
  • jajka - ja użyłam dwóch, ale to będzie zależało od ilości sera 
  • łyżka czy dwie ksylitolu lub zwykłego cukru 
  • aromat waniliowy 
  • ewentualnie polewa: łyżka kakao, dwie łyżki mleka w proszku, łyżka cukru, odrobina wrzątku (bez polewy też są przepyszne)
Wykonanie
  1. Rozgrzać piekarnik do 180 stopni. 
  2. Obrane bataty rozdziabać widelcem wraz z jajkami i olejkiem.
  3. Zetrzeć na tarce o drobnych oczkach biały ser, dodać miękkie masło oraz cukier. 
  4. Dołożyć do batatów i wymieszać do uzyskania w miarę jednolitej masy. Masa powinna mieć konsystencję gęstego budyniu. 
  5. Można przekładać do muffinkowych foremek. 
  6. Do nagrzanego piekarnika wstawić na najniższy poziom blaszkę z wodą lub na samo dno miseczkę, a wyżej wstawić muffinki. Piec najpierw 20 minut w 180 stopniach, a potem zerknąć. Dla mnie sygnałem do wyłączenia piekarnika jest zarumienienie wierzchu; podanym czasem pieczenia się nie przejmuję, bo za każdym razem mam inną ilość składników i czasy mi się nie zgadzają. Jeśli nie przeszkadza Wam pękanie muffinek, to blaszkę z wodą można pominąć.
  7. W międzyczasie zrobić polewę: zmiksować składniki z niewielką ilością wrzątku do uzyskania pożądanej konsystencji. Polać wystudzone muffinki. 
Ważne! Najlepiej poczekać z otwarciem piekarnika pół godziny do godziny, żeby muffinki nie opadły. Jednak jeśli Wam opadnięcie nie przeszkadza, to można je jeść choćby na gorąco - są wtedy przepyszne!
Przesadziłam z ilością kakao i mi polewa troszku gęsta wyszła...
PS. Przepis zainspirowany tym sernikiem.

2025-11-07

Początek Zimy 立冬

 

Cóż, w Kunmingu by ujrzeć bałwana w Początek Zimy trzeba go sobie faktycznie narysować...

Zgodnie z tradycyjnym kalendarzem solarnym, dziś Początek Zimy 立冬 czyli początek dziewiętnastej pory roku. Z punktu widzenia kunmińczyków jest to o tyle dziwne, że tradycyjnie jednym z przejawów nadejścia zimy miało być to, że przez co najmniej pięć dni z rzędu temperatura musiała spaść poniżej dziesięciu stopni Celsjusza - w Kunmingu jeszcze na to sporo za wcześnie. Trzy tradycyjne "pięciodniówki" (三候) to 
  1. Woda zaczyna zmieniać się lód, 
  2. Ziemia zaczyna zamarzać, 
  3. Bażanty wchodzą do wody by zmienić się w wielkie małże. 
Świetnie sobie wyjaśnili to, że ptaszków widać coraz mniej, za to wielkie małże mogą dostarczyć pożywienia, prawda?
Jest to radosna pora roku. Po dożynkach, z pełnymi spichlerzami, możemy w spokoju i dostatku czekać wiosny, odpoczywając po kolejnym ciężkim roku pracy. W niektórych rejonach Chin z okazji Początku Zimy składano ofiary przodkom, organizowano popijawy, a nawet "zapraszano zimę" 迎冬 - co mogło się wiązać nie tylko z ukręceniem karków bażantom, ale i bardzo praktycznym robieniem sobie prezentów z nowych zimowych strojów. Ponieważ zima związana jest w tradycji chińskiej z kolorem czarnym, ubierano się wówczas w czarne stroje i używano czarnych narzędzi czy pojazdów. Z kulinarnego punktu widzenia - na stole nie mogło zabraknąć pierogów (na Północy), trzciny cukrowej (na Południu) i zielonej cebulki (w Nankinie). Z tą zieloną cebulką ciekawa sprawa, bo w Nankinie powiadano, że jeśli się zje pół cebulki dziennie, to po nadejściu zimy w nogi nadal będą mogły pędzić z wiatrem w zawody. W Pekinie nie mogło zabraknąć również baraniny, głównie w postaci tradycyjnego gorącego kociołka 涮羊肉. Tradycyjnie był to moment, w którym należało skończyć z sałatkami i innymi potrawami podawanymi na zimno. Jednocześnie na północy był to ostatni dzwonek, by zacząć gromadzić warzywa i je kisić. Nie jakiś tam gar ogórków, a setki kilogramów kapusty czy białej rzodkwi. W końcu musiało im wystarczyć aż do nadchodzącej bardzo późno wiosny... Oczywiście, w różnych częściach Chin obchody znacznie się różniły. W Shaoxing zaczynano pędzić "żółty winiak" 黄酒 - dopiero gdy było trochę chłodniej, dało się dobrze kontrolować proces fermentacji. W okolicach Henanu, Jiangsu i Zhejiangu znany był za to zwyczaj zwany "wymiataniem świerzbu" 扫疥, który polegał na to, by na bazie ziół z dodatkiem chryzantem i wiciokrzewu zrobić sobie kąpiel chroniącą od chorób. W regionach, w których ustawały wszelkie prace gospodarcze był to jedyny moment, kiedy otwierano tzw. zimowe szkoły (开冬学), organizowane przez bogatych członków społeczności bądź mnichów. Ale to dla młodszych - starsi w tym czasie "zbierali się wokół palenisk, by gotować herbatę i pić wódeczkę" 围炉煮茶饮酒. Nie tylko w ten sposób poprawiali sobie humor i zdrowie, trzeba było jeszcze "uzupełnić zimowe niedobory" 补冬. Jednym z najlepiej znanych przepisów była tzw. zupa na korzeniach. Nie mylcie jej jednak z rosołkiem! To były korzenie o wielkiej mocy: korzeń dzięglu dahuryjskiego, sumaku chińskiego, werbeny egzotycznej, melastomy i innych. Pocięte w plastry były gotowane tak długo, aż powstawał aromatyczny wywar, w którym następnie gotowano mięso własnego wyboru - kurczaka, kaczkę, królika, ale też raciczki wieprzowe czy flaki. Traktowano to mniej jak przysmak, a bardziej - jak lekarstwo wzmacniające przed zimą. Na tej samej zasadzie w wielu południowych prowincjach jada się kaczkę traktowaną jako lekarstwo wzmacniające, razem z psiną, która ląduje na stołach od Dni Żółtej Ziemi.
Hmmm... Wydaje mi się, że już wiem, co będziemy dziś jeść na kolację. Jakąś pieczoną tadornę. Nie z łakomstwa bynajmniej. Przecież musimy uzupełnić zimowe niedobory, prawda?...

2025-11-04

Wystawa Chryzantem w Parku Wielkiego Widoku

Matko, jaka tegoroczna jesień jest obrzydliwa. Leje, mży, deszczy, wieje i od początku. Całymi tygodniami nie widać słońca. Kunming się zepsuł... 
W ostatni weekend jesień podarowała nam jednak jeden słoneczny dzień. No, pół słonecznego - ranek był jeszcze mocno pochmurny, dopiero później się rozjaśniło. To wystarczyło. Udało nam się wyskoczyć na spacer i nacieszyć nie tylko słoneczkiem, ale i niedobitkami chryzantem (wystawa zaczęła się miesiąc temu, więc dni świetności ma już zdecydowanie za sobą). Zajrzeliśmy nie tylko do głównej części parku, ale również do przepięknego Ogrodu Yu, w którym właśnie kwitną róże.
Słoneczko nasze, wróć do Kunmingu! Bardzo cię potrzebujemy...