Czytam sobie książkę o Japonii, traktując ją trochę jak powtórkę części materiału ze studiów dalekowschodnich. Trochę. Bo reszta to jest przyjemność m.in. językowa - pięciosylabowe wyrazy po polsku sprawiają mi wielką przyjemność - co jakiś czas przeplatana irytacją - przecież mangę się (jak widać) odmienia! Nie będę się jednak skupiać na irytacji, skoro mogę na rzeczach przyjemniejszych. A tych jest sporo.
Przede wszystkim - bardzo wiele rzeczy czułam dokładnie tak jak Autorka. A konkretniej - czułam, gdy byłam na Tajwanie i w pierwszych latach pobytu w Chinach. Ba, nadal czasem tak czuję. Cudowna, siostrzana więź w japońskich łaźniach (na Tajwanie też ich sporo), otwieranie się na nowe doznania, próby nawiązania nowych znajomości, które nie skończą się po jednym spotkaniu... Każda rozmowa może się - zupełnie niespodziewanie - stać przyczynkiem do szperania w źródłach, do pogłębiania wiedzy, która zawsze pozostanie zbyt płytka, do nowych doznań, które czasem tak ciężko opisać. Nie wiemy bowiem, czy doświadczyliśmy czegoś typowego, czy wyjątkowego. Nie wiemy, czy będziemy jeszcze mieli okazję ujrzeć coś podobnego, czy też była to okazja jedna na tysiąc. Tradycja czy nowa świecka tradycja? Rzecz oczywista dla każdego tubylca czy znana tylko lokalnie? Pół bidy, jeśli możemy coś wyguglać albo podpytać znajomych. Co jednak, jeśli wszystkie opisy są w języku, którego nie znamy, a tubylcy to akurat grupa etniczna, z którą w ogóle nie potrafisz się dogadać? Zostaje zewnętrzny opis, Twój opis - ale jeśli się na czymś nie znasz, to nie wiesz, CO masz opisywać. W oczy rzucają ci się rzeczy, które są kompletnie drugorzędne i nie mają dla tubylców znaczenia, a twoja wiedza jest zbyt płytka, by dostrzec głębszy sens.
Przeczytałam wiele bardzo krytycznych recenzji - że autorka się nie zna, bo była w Japonii tylko dwa lata, a książki wydaje. Że pewne sprawy traktuje powierzchownie. Że skupia się na czymś tam, a o czymś innym nawet nie wspomni. Że język.
Pomijam te błędy, które wynikają ze zbyt małej wiedzy i nieznajomości języka. Autorka na samym początku przeprasza za to, że w sposób niedoskonały próbuje opisać nieopisywalne. Przymykam więc oko na te rzeczy i staram się wgryźć w doświadczenia autorki.
Jak to jest jechać gdzieś, nie znając języka, starając się nie żyć w kompletnej samotności bądź w otoczeniu tylko innych Obcych, starając się co dzień uczyć czegoś nowego i nie zwariować od nadmiaru danych? Jak to jest, codziennie próbować się do kogoś zbliżyć i być odrzucaną raz po raz, by w końcu raz się udało? Jak to jest, próbować żyć jak tubylcy, choć czasem tak mocno tęskni się za domem i chciałoby się mieć w nosie panujące zwyczaje - choćby ten jeden raz? Jak to jest próbować rozmawiać na trudne tematy z kompletnie obcymi ludźmi?
Ja to wiem. Czuję przez karty tej książki nie tylko te rzeczy, które się udały, ale również te wszystkie zmagania Obcego w dziwacznym miejscu, samotnego, choć otwartego. Chyba nawet bardziej czuję te rzeczy, o których autorka nie pisze, a które wydarzać się musiały - te wszystkie porażki, dla których nie ma miejsca w annałach, a które są wstępem do prób poznania i zrozumienia kultury i ludzi innego kraju.
Czytam i wzruszenie mnie dławi. Czytam, bo ona to ja. Mój blog jest świadectwem tego, jak miłość i zrozumienie do miejsca i jego mieszkańców rozwija się latami, jak po kilku latach wraca się do starych tekstów i je zmienia, nie wierząc, że napisało się tyle głupot - z czystego niezrozumienia. Niestety, nie zachowały się moje zapiski z czasów, gdy pojechałam na Tajwan - a szkoda. Ciekawe, na co zwracałam uwagę wtedy...
Dwa lata to tak strasznie mało!
Po pierwszych dwóch latach wiedziałam o Kunmingu ułamek tego, co teraz. A przecież - znam język, mam na wyciągnięcie ręki rozmaite źródła, włącznie z mężem i wszystkimi Krewnymi-i-Znajomymi-Królika no i - Chiny są moim podstawowym hobby, a nawet zawodem! Gdy czytam, że po dwóch latach Autorka powinna mieć na koncie rozmowy z większą ilością Japończyków i opisywać więcej osobistych doświadczeń, zamiast dawać pokaz erudycji stricte akademickiej, śmiech pusty mnie ogarnia. Bo wiem, że nie jest tak łatwo nawiązywać sensowne znajomości. Bo wiem, że zawsze ma się niedosyt wiedzy. Bo wiem, że zawsze ktoś będzie wiedział lepiej. Czy to znaczy, że mam nie pisać? Że nie mogę się dzielić tym, co dla mnie ważne, tą wiedzą, którą z takim trudem wyszarpałam miejscu, o którym piszę? Czy mogłam jakoś uniknąć tych dziesiątek znajomości, które nie przetrwały, w których byłam zbyt obca, w których zostałam zraniona, które nie były warte nawet jednej notki na blogu, czy mogłam uniknąć straty czasu, związanej z tym, że poznawałam i poznaję "niewłaściwych" ludzi? Jak uniknąć tych niewłaściwych, nudnych miejsc, knajp, wydarzeń? I właściwie dlaczego trzeba ich unikać? Są taką samą częścią życia, jak te wspaniałe. Może tylko niekoniecznie chcę o nich pisać...
Co jakiś czas ktoś mówi: "powinnaś wydać książkę", "ależ Ty masz wiedzę!" i tak dalej. O tak. Mam wiedzę. Ale są tacy, którzy mają bogatszą. Są tacy, którzy lepiej piszą. Którzy robią lepsze zdjęcia. Którzy nie marnują czasu na powroty do tej samej, ukochanej restauracji, tylko zwiedzają sto różnych i piszą przewodnik "sto najlepszych knajp w mieście X". Którzy nie chcą co tydzień wracać do tego samego parku, tylko za każdym razem robią coś nowego, a potem wydają przewodnik po danym mieście, regionie, kraju. Są tacy, którzy z każdego napotkanego człowieka potrafią wycisnąć historię, zanim się ta osoba spostrzeże. I powstaje książka-reportaż o losach zwykłych ludzi. Są tacy, którym przydarzają się przygody, które mnie by przeraziły, a im udaje się ze swadą zmienić je w barwną anegdotę. Są tacy, którzy, jeśli wieczorem wymyślą świetny akapit, to rano nadal go pamiętają.
Bardzo tych ludzi podziwiam. Ja sama jestem dużo bardziej jak Joanna Bator, która wychodzi od małych, codziennych doświadczeń. Której udaje się oswoić ogromne miasto - a przynajmniej jego wycinki - i jednocześnie zachować pokorę. Ona wie, że nie dowie się wszystkiego, że nie wszystko zrozumie, że może opowiadać tylko o kawałkach kultury japońskiej. Całe szczęście, akurat u Niej te drobinki zmieniają się w piękny kalejdoskop, z bardzo osobistym obrazem.
I na koniec cytat, w którym Bator opowiadająca o Tokio zawarła kwintesencję mojego oglądu Kunmingu:
Tak skolonizowana wyobraźnia wydala na świat miasto, które bardzo chciało zapomnieć o swojej przeszłości. Na szczęście nie do końca mu się to udało. Przeszłości, która ukryta jest w betonowej tkance Tokio, nie dostrzeże jednak niewprawne oko kilkudniowego turysty. Nawet dla jego rdzennych mieszkańców nie zawsze jest ona widoczna. Tylko zapaleni "tokiofile" potrafią czytać to marsjańskie miasto jak palimpsest, gdzie mała szczelina w zewnętrznym tekście pozwala dotrzeć wgłąb, do jego spodnich warstw, przywrócić zapomniane konteksty zniekształconego znaczenia.
/Joanna Bator - Japoński wachlarz/
Podłóżcie sobie Kunming zamiast Tokio - i już macie jak na dłoni obraz moich zmagań z miastem, w którym żyję już od dziesięciu lat...
W nadchodzącym Nowym Roku życzę Wam - i sobie - byśmy umieli oglądać świat tak uważnie, jak Joanna Bator. Uważnie, z sympatią, z chęcią dowiedzenia się czegoś więcej. By cały świat był dla nas równie jak dla niej ciekawy.