Od bardzo dawna marzyłam o tym, żeby pojechać do Shaxi. Widziałam dziesiątki zdjęć - i chciałam zrobić własne. Słuchałam o Shaxi zachwyconych opowieści,
czytałam o nim, widziałam nawet program w telewizji. Shaxi to dziw na skalę światową: chińskie stare miasto, które, zamiast zostać zburzone i odbudowane w betonie, jak się dzieje z 99% chińskich "zabytków", jest poddawane wspaniałej, doskonale udokumentowanej renowacji. Były suszone cegły z drewnem? Są nadal. Były kamienie? Są i one. Była glina ze słomą? A jakże, teraz też jest. Brakujące kawałki drewna można uzupełnić świeżym drewnem, zamiast zalewać betonem. Da się! Kurczę, powinni tam jeździć wszyscy chińscy architekci miejscy, zwłaszcza ci z Kunmingu. Może by się nauczyli, że istnieją inne metody doprowadzenia kanalizacji i prądu, niż postawienie nowych domów... Oczywiście, Chińczycy nie wpadli sami na taki pomysł renowacyjny, o nie! Jest to projekt chińsko-szwajcarski. Szwajcarzy pilnują, żeby faktycznie odbywała się tam renowacja, a nie betonizacja... Sami więc rozumiecie, że MUSIAŁAM tam pojechać.
Przyjechała Wycieczka i pojawiła się okazja. Pojechaliśmy górskimi dróżkami, gorszymi niż w San Marino. Przejeżdżaliśmy obok słynnych, pachnących piekłem, gorących źródeł w Eryuan (w całym miasteczku z kranów leci wyłącznie ciepła woda!), obok wioseczek i wspaniałych lasów. A potem wjechaliśmy na szczyt gór otaczających Shaxi - i dech mi w piersi zaparło. Ukazała się moim oczom malownicza dolina, z wijącym się jej dnem strumieniem, otoczonym polami uprawnymi. I - och, tak, to drewno pośrodku, to na pewno miasteczko Sideng 寺登, serce Shaxi! Nie śmierdziało paloną gumą, tylko obornikiem; niebo zasnuły piękne chmury, a nie dym, a spotkani ludzie z etnicznymi Chińczykami nie mieli żywcem nic wspólnego...
Dojechaliśmy do miasteczka. Niestety, spóźniliśmy się. Przed nami bowiem dotarła tu wycieczka złożona z trzystu studentów ASP. Później przy każdym ładniejszym obiekcie będą siedzieć całymi stadami i zasłaniać widoki. Trudno. Przecież nie zabronię innym ludziom przyjeżdżać do Shaxi... Jednak największy kłopot, który się wiązał z ich obecnością, to brak pokoi w hostelach, pensjonatach, gdziekolwiek. Jedyny akceptowalny nocleg czekał na nas w najdroższym hotelu w mieście - szofer zbił cenę o ponad połowę i można było tam ewentualnie przekimać. Po odwiedzeniu targowiska ruszyliśmy więc w miasto. Jest mikroskopijne; da się je obejść w pół godziny idąc tyłem. Ale... warto skupić się na dłużej na tych starych budyneczkach, na wywiniętych dachach i obejściach niechronionych zamkami. Na kamiennym mostku, którego strzegą kalekie lwy. Na odnowionej scenie teatralnej... Przed oczyma duszy mojej widzę, jak karawana schodzi z gór, znajduje zakwaterowanie i pożywienie. Na drugi dzień rozpoczyna się targ: konie za herbatę, herbata za sól, ciepła kurtka, bo idziemy w stronę Tybetu do wymiany za płaszcz przeciwdeszczowy z włókien palmowych dla tych, którzy zmierzają do Birmy. A gdy wszyscy już zadowoleni, wieczorem zaczynają się występy - śpiew, taniec, opera... Artyści też lubią, gdy przybywa karawana, którą stać na sute napiwki.
Naprzeciwko teatru świątynia. Trzeba się pomodlić za tych dwóch, którzy spadli w przepaść ze śliskich kamieni na szlaku. Bóg gór jest okrutny, ale sprawiedliwy - może ofiara go przekona, żeby resztę składu zostawił w spokoju? Przy okazji można poprosić o to, żeby żonie i dzieciom się nic nie stało - będą czekać jeszcze parę miesięcy zanim znów ujrzą ojca i męża. Och, widzę to wyraźnie, jakbym sama była szefem karawany...
Moje zdjęcia nie oddadzą piękna tej malowniczej mieściny, ale dadzą pewne wyobrażenie. Jeśli będziecie kiedyś w Yunnanie - jedźcie tam koniecznie!
A na deser krótki film o renowacji Shaxi, podzielony na dwie części.