Strony

2012-08-31

najwyższa pochwała

Pytanie: Co jest najwyższą formą pochwały Polski w chińskim wydaniu?
Odpowiedź: Chwalenie przed innymi Chińczykami polskiej kuchni werbalnie i gestami. Gest podstawowy to podniesienie koszulki i pokazywanie okrąglutkiego brzuszka, którego jeszcze miesiąc temu nie było. Tak, ZB w ciągu miesiąca przytył w Polsce 5 kilo :D

2012-08-29

Tong Li 童麗

Tong Li 童丽 to dziewczę z Góry Siodłowej 馬鞍山, portu nad Jangcy. Śpiewu zaczęła się uczyć już w podstawówce. W 2005 roku, jeszcze młodziutka, rozpoczęła współpracę z firmą fonograficzną, a ta podpowiedziała jej, czym się powinna zająć. Nagrywaniem coverów mianowicie. W latach 2005-2012 powstalo 28 (!) krążków. Śpiewa chyba wyłącznie covery. Moim zdaniem niektóre utwory śpiewa i interpretuje stukroć lepiej od ich twórców. Czasem z kompletnych ekskrementów muzycznych, jak piosenki Jaya Chou (marudy bez głosu, a o dykcji bezzębnego świstaka), który je wyględziwuje gdzieś pod nosem, potrafi zrobić piękne, urocze miłosne piosenki. Ma głos zaokrąglony i delikatny jak porcelanowa czarka do herbaty, w dodatku polana miodem. Śpiewa, jakby cały czas się uśmiechała. Nie ma ani jednego błędnego dźwięku, ma idealną dykcję i jeszcze wie, jak zinterpretować. Każda piosenka, którą śpiewa, jest dziełem sztuki.
Choć generalnie mogę jej słuchać w kółko, niektóre płyty lubię bardziej. Do takich należy m.in. płyta w hołdzie Teresie Teng, na której zinterpretowała na nowo największe hity nieżyjącej już ikony tajwańskiej sceny muzycznej. Albo płyta "Gdzie jest miłość?", na której do zachodnich standardów dopisano nowe, chińskie słowa. A już płyty z towarzyszeniem guzhengu kocham nad życie -
"Dialog - historia guzhengu i Tong Li" 对话-古筝与童丽的故事. Łącznie wydano bodaj trzy płyty pod tym tytułem. Są zdecydowanie moimi ulubienicami wśród licznych dzieł piosenkarki.Tego brzmienia nie sposób zapomnieć.

2012-08-27

普達措國家公園 Park Narodowy Pudacuo

Park położony jest w północno-zachodnim Yunnanie, już na Wyżynie Tybetańskiej, tam, gdzie rodzą się trzy ważne rzeki: Saluin, Jangcy i Mekong. Jako, że region znajduje się jednocześnie na liście światowego dziedzictwa UNESCO, wycieczki tam są coraz popularniejsze. Całe szczęście, na tyle wcześnie trafili na listę, że nic nie można tam zmieniać.
Trzy najważniejsze obiekty tam się znajdujące to Morze Czarodziejskiego Dywanu z Jaka 碧塔海, Jezioro Wielkiego Du 碩都湖 oraz Czerwonochmurny skansen tybetański 霞給藏族文化自然村. To właśnie tam ląduje większość wycieczek, którym udało się dostać do nieodłegłego (22 km) Szangri-La 香格里拉.
Położony na wysokości 3500-4159 m.n.p.m. park o powierzchni 300 kilometrów kwadratowych obfituje w jeziora, mokradła, lasy i wysokie trawy, kotlinki z bijącymi w nich czyściutkimi źródełkami; znaleźć tu można niespotykane w innych miejscach okazy fauny i flory. Bilety są wprawdzie drogie - około 200 kuajów - a godziny otwarcia zbyt krótkie, by móc tam naprawdę pobuszować (8-17), ale moim zdaniem krajobrazy, które się tam na nas rzucają, zapierają dech w piersiach.
Nazwa Pudacuo jest transkrypcją fonetyczną nazwy sanskryckiej, która oznaczała Jezioro Łodzi - a według Tybetańczykow to jezioro od jakowego dywanu (cokolwiek by to miało oznaczać). Najwcześniejsze opisy jeziora i otaczającego je krajobrazu można znaleźć podobno już w XIII-wiecznych tybetańskich księgach buddyjskich, w których opisywane jest jako mieniące się w oczach i oczyszczające serce. Serio - niewiele się tam zmieniło. Krajobraz jest iście bajkowy, bez skaz, bez zanieczyszczeń, bez ludzi. Gdybym miała być mnichem taoistycznym/buddyjskim, to właśnie tam bym się wybrała, by doskonalić charakter. W otoczeniu tego surowego piękna po prostu nie można być złym człowiekiem...
Jeziora pełne są ryb, lasy pełne zwierzyny wszelakiej, a nad głowami wrzeszczą ptaszyska. Jesień piękna jest ptasimi wędrówkami, wiosna i lato - kwitnącymi różanecznikami i setkami innych kwiatów. Ja byłam już prawie w zimie, której powietrze zdaje się być ostre jak nóż, a słońce odbite w lustrach wód pali żywym ogniem. Trzy warstwy ubrań nie są Cię w stanie ochronić przed zimnem, gdy na chwile zajdzie słońce. Tak, zimy są tu długie i nieprzyjemne, średnia temperatura w roku nie przekracza 6 stopni, a nawet w takim lipcu średnia temperatura to zaledwie 13 stopni!
Rośnie tu dużo ładnych roślin - jak fargezja (ten bambus, który tak lubią pandy), wiciokrzew japoński, masy świerków, sosen, dębów, przepięknych białych chińskich brzóz (brzóz tu zresztą w ogóle ładnych parę typów) czy chińskich osik. A przecież jeszcze trawy, kwiaty i cała zielenina podwodna!!!
Zwierzaków też nie brakuje. Mają tu swą siedzibę rezusy, rysie, pantery mgliste, a także zagrożone wyginięciem kotowate mormi; również przepyszne podobno mundżaczki, jelonki czubate czy piżmowce znajdują tu schronienie. I miliony ptaków: żurawie czarnoszyje czy uszaki białe z tych rzadszych; są i tłumy gryzoni, od polatuch począwszy przez szczury bambusowe aż po wiewiórki. Są tez tybetańskie zające i masa innego drobiazgu.
W naszym jakowodywanowym jeziorze żyją ponadto ryby, które zachwyciły ichtiologów: są to tak zwane karpie bitahajskie, które właściwie nie zmieniły się od czwartorzędu. Oprócz tego, że ciekawe, bo niezmienione, są też ponoć bardzo smaczne. Jednak nikt nie śmie ich spożywać. Dlaczego? Tutejsi Tybetańczycy wyprawiają swoim zmarłym pogrzeby godne wikingów. Ciała ludzkie stanowią więc pożywienie dla ryb, toteż Tybetańczycy ryb nie jedzą. Swoją drogą, skoro maja poza pogrzebami wodnymi jeszcze pogrzeby powietrzne (zostawia się ponacinane ciała na żer ptactwu), to ptaków też nie jedzą?
Tak więc ryby spokojnie sobie żyją w naszym jeziorze, a że nieczęsto wypływają na powierzchnię czy podpływają do brzegu, stały się świętymi rybami. Kto taką świętą rybę ujrzy, jest wielkim szczęściarzem i do końca życia nie zazna niedostatku.
Ja wprawdzie ryb nie widziałam - może to i dobrze, bo bym złowiła i upiekła, nie wiedząc nawet, że łamię tabu - ale za to widziałam inne cuda tej krainy. Jak zawsze żałuję, że nie dość, że aparat mam kiepski, to jeszcze nie umiem robić zdjęć. Ale tym, co mam, chętnie się podzielę :)








Na tym ostatnim zdjęciu widać granicę śniegu i słońca :)

2012-08-25

Dynia z imbirowym ogonkiem 姜柄瓜

Czyli patison, odmiana "okra" - nie mylić z prawdziwą okrą. Oczywiście, na żadnym targu ten patison się tak nie nazywa. Mawia się na niego po prostu "mała dynia" 小南瓜 (o problemach z tłumaczeniem "gua" nie będę pisać, bo bardzo dobrze zrobiła to już Szczurzyca). Taki patison jest malutki - wielkości brokułu - i zielony.
Pestki są jadalne i nierozbieralne ze skorupek i w dodatku nie trzeba go obierać ze skóry. Hurra!
ZB przyrządza z nim zupę.

Składniki:
  • patison pokrojony w dużą kostkę. Skórkę trzeba dobrze wyszorować z włosków i tego, co na nich.
  • szynka yunnańska albo inna słona pokrojona w dużą kostkę - ale można się bez niej obejść, bo zupa dyniowa wegańska też jest wspaniała.
  • odrobina soli, pieprzu itp.

Wykonanie:
  1. Wsadzamy wszystko do garnka z wodą i gotujemy aż dynia będzie miękka.
  2. Podajemy. Jest pyszna!
Tak ugotowaną dynię można podawać również osobno, jako jarzynę,
a na zupie można ugotować drugiego dnia ryż - będzie mocno pachnący i lekko słodko-słonawy.

2012-08-23

Swiatynia Jadeitowego Strumyka w Yuxi 玉溪市玉泉寺

Najwieksza atrakcja tej swiatyni jest niewatpliwie wysoka na 28-32 metry (rozne zrodla roznie podaja, a ja sie nie wdrapie i nie sprawdze, bo mam lek wysokosci) rzezba siedzacego Buddy, wykonana z sandalowca - jest to bowiem najwiekszy Budda znajdujacy sie wewnatrz swiatyni w calej Azji - tak przynajmniej sie chwala. Oczywiscie nie mozna robic zdjec.
Nie palam do tej swiatyni sympatia. Po pierwsze, jest nowa (wybudowano ja w dwutysiecznym roku), a probuje udawac stara. Po drugie, ta stara istniala, zostala zbudowana ponad 200 lat temu, ale w zupelnie innym miejscu, a ta nowa sobie bezczelnie przywlaszczyla jej miano. Po trzecie, Chinczycy jeszcze sie nia chwala, ze ta stara to byla taka malutka i niepozorna, a ta taka wielka i nowoczesna, i piekna oczywiscie, i w ogole na co komu stara swiatynia. Czyli: zepsuli, postawili podrobke i jeszcze twierdza, ze jest lepsza od oryginalu.
Oczywiscie, od momentu zbudowania, trwa w niej remont:
Mnie najbardziej z calej swiatyni przypadly do gustu malutkie rzezby chinskich zodiakow, ktorymi jest upstrzony dziedziniec.


Jesli wiec bedziecie w Yuxi, polecam raczej wycieczke nad Jezioro Pieszczenia Niesmiertelnych badz na ktoras z licznych plantacji tytoniu, albo i do fabryki tytoniu (jesli Was wpuszcza...), bo najlepsze papierosy w Chinach, sprzedawane po wiecej niz tysiac zlotych za "wagon", sa produkowane wlasnie tutaj...

2012-08-21

pipa 枇杷

Owoc, który po chińsku nazywa się "pipa", po naszemu wabi się, nie wiedzieć czemu, nieśplik japoński. W ogóle ilość rzeczy, które Europejczykom kojarzą się z Japonią (gdzie są wtórne) a nie z Chinami (z których pochodzą) jest porażająca, ale to już zupełnie inna sprawa.
Gatunkowo należą do różowatych, czyli mieszczą się w tym samym kręgu, co nasze gruszki czy wiśnie. Naturalnie rosną tylko w południowo-wschodnich Chinach, choć zauważyłam zasadzone drzewka i w moim mieście.
Jest to bardzo znana w Chinach roślina lecznicza. Zarówno kwiaty, jak i liście czy owoce wykorzystywane są przy produkcji wykrztuśnych syropków czy pomagających na podrażnienia przewodu pokarmowego lekkich win. Absolutnym hitem tutejszych aptek jest "pasta z pipy" 枇杷膏 jak to ją uroczo nazywam, o której za chwilę.
Ja jednak przede wszystkim napawam się smakiem tych owocków, trochę zbliżonych do jabłka, trochę do śliwki, trochę do niewiadomoczego. Nadaje się do wszystkiego: do jedzenia na surowo, do ciast, do dżemów, do sosów, w zalewach i na wino. W przyszłym roku z całą pewnością zrobię nalewkę nieśplikową, do której, zgodnie z chińską recepturą, dodam cytrynę, bo nieśplik jest trochę zbyt słodki. Jedząc nieśpliki zawsze mam wizję tego, jak bardzo pomagam sobie na zdrowie, zajadając się tymi bogatymi w potas, fosfor, żelazo, wapń i miliony witamin owocami. Już nie mowiąc o tym, że zdrowiej jest spożyć profilaktycznie owocki, niż leczyć się ciągle z kaszlu i bólu gardła... Trzeba jednak pamiętać, że akurat tych owoców nie wolno przedawkować, ze względu na wysoką zawartość amigdaliny, która rozkłada się w organizmie na m.in. na silnie toksyczny cyjanowodór. Z tego też względu przed robieniem wina itp. koniecznie należy z nich, jak i z brzoskwiń, wiśni czy śliwek, przed robieniem przetworów wyciągać pestki, w których zawartość amigdaliny jest najwyższa.
A teraz trochę o tzw. paście z pipy. Jest to ziołowe tradycyjnie przyrządzane paskudztwo na ból gardła, chrypę, kaszel i utratę głosu. Z tego powodu zapijają się nią nauczyciele, lecząc objawy choroby zawodowej. Ma działanie wykrztuśne i łagodzące ból. Biorąc pod uwagę to, że po pierwsze naprawdę działa, po drugie jest naturalne, a po trzecie wcale tak źle nie smakuje, dziwię się, że jeszcze nie podbiła świata. Hmmm... w zasadzie podbiła, tylko, że raczej w miejscach, w których żyją Chińczycy, więc nie w Polsce...
Historia syropku sięga końca XVII wieku, kiedy to lokalnemu kacykowi zwanemu Yang Jin zachorowała matka. Kaszlała, aż tchu jej brakowało, z dnia na dzień pluła większą ilością flegmy i żaden z lokalnych felczerów nie mógł na to nic poradzić, a matka gasła w oczach. Razu pewnego usłyszał jednak Yang o lekarzu, mieszkającym niemal na drugim końcu świata (bo przecież wiadomo, że Chiny to prawie cały świat), w Suzhou. Zwał się on Ye Tianshi i ponoć nawet umarłego mógł życiu przywrócić (Frankenstein?...). Nowa nadzieja wstąpiła w serce młodego Yanga, nie bacząc więc na trudy dalekiej podróży, wybrał się do lekarza osobiście, by go błagać o pomoc. Medyk, ujrzawszy chorą, zarządził podawanie jej pasty z iskronia i nieśplika gotowanych w miodzie. Matka wyzdrowiała i dożyła sędziwego wieku, a wdzięczność wobec lekarza i dobre serce wyraziła w ostatniej woli: zarządziła mianowicie, żeby syn pomógł w tworzeniu tej pasty hurtowo, by inni cierpiący również mogli się uwolnić od bólu, a winien to czynić przez pamięć cudownego ozdrowienia własnej matki. Do dziś zresztą zarówno nazwa marki, jak i jej logo przypominają tę historię - ten obrazek to właśnie Yang Jin podający lekarstwo matce.
Produkcja przeniosła się najpierw do Pekinu, a później, przez zawirowania historyczne, do Hongkongu. Obecnie Hongkong rości sobie prawa do bycia jedynym spadkobiercą oryginalnej receptury i przestrzega przed podróbkami (których, swoją drogą, jest sporo). Filie mają od całej Azji Południowo-Wschodniej przez Australię, Kanadę czy Stany Zjednoczone po Holandię, Wielką Brytanię, Francję i Włochy; robią na syropku i innych tabletkach na gardło grube miliony dolców rocznie.
Tutaj ich strona internetowa, m.in. angielska.
Oczywiście, znalazła się banda niedowiarków, którzy nie sądzili, że jakiś śmieszny tradycyjny lek faktycznie może kogokolwiek wyleczyć. I tu niespodzianka: poza wszystkimi chorobami wymienionymi do tej pory, pasta z pipy leczy również astmę :)
Inna rzecz, że od dawna już nie jest to po prostu pasta z nieśplika i iskronia. Dodają do niej m.in. dzwonecznik, skórkę pomelo, grzyby, rozwar wielkokwiatowy, pinelie trójlistkową, pestki cytryńca chińskiego, pestki gurdliny ogórkowatej, kwiaty podbiału (co jest o tyle ciekawe, że u nas częściej wykorzystuje się liście niż kwiaty), korzenie krzyżownicy, pestki moreli, korzeń lukrecji, świeży imbir,a także olejek mentolowy i miód, który jest bazą tego syropu.
Jak go Chińczycy spożywają? Cóż, skoro jest to syrop, należałoby się spodziewać, że doustnie. Tak, tak też można. Na bóle głowy, mocno zatkany nos i inne takie lepszą metodą są jednak inhalacje - w najprostszej wersji trzymają łyżkę z syropem nad ogniem, aż zaczyna parować i wtedy wdychają. Marnotrawstwo. Przecież syrop jest słodki i pyszny...

2012-08-19

ropuch chciałby skosztować łabędziny 癩蛤蟆想吃天鵝肉

Gdzieś natrafiłam na to przysłowie i ponieważ nie bardzo wiedziałam, o co chodzi, zapytałam ZB. Który zaczął mętnie tłumaczyć, a ja się inteligentnie domyśliłam, że to coś w rodzaju "nie dla psa kiełbasa". Ale jakiż on przykład wymyślił, no sam się podłożył: no na przykład jak stary i brzydki facet... A ja mu przerywam i dokańczam:...chce się ożenić z piękną i młodą Europejką?
I trzepoczę rzęsami.
 Odtąd mówię doń per "Ropuszku" (rozbawiło mnie zresztą mocno, że "ropucha" to po chińsku płaz z chorobą skóry). Trochę się zżymał, ale niedługo, bo wciągnęłam go w następny dialog językowy. Pytam mianowicie, czy w Chinach też dzieci czytają o małym łabędzim podrzutku, który wychowuje się w kaczej rodzinie (tutaj znowu coś wspaniałego: po chińsku łabądź to niebiańska geś 天鹅). ZB oczywiście zna Andersena, może nie aż tak dobrze, jak ja, no ale niech mu będzie. Rozmarzył się i mówi: Ja to właśnie byłem takim brzydkim kaczątkiem... A ja, znowu wchodząc mu w słowo:...i tak Ci zostało...

A on mnie i tak kocha... Oczywiście w międzyczasie groził mi wielokrotnie, że mnie zabije i płakał ze śmiechu też kilka razy, aż w końcu spoważniał, otarł łzy i zapytał, czy aby umieszczę to wszystko na blogu. Po dziś dzień nie wiem, czy pytał z nadzieją, czy ze strachem...

Umieszczam. Wraz z historią, z której się przysłowie wzięło.
Dawno, dawno temu, Królowa Matka Zachodu zaprosiła Nieśmiertelnych i wszystkie inne nieludzkie stworzenia na wielką brzoskwiniową ucztę. I stało się tak, że Ropuszy Nieśmiertelny w ogrodzie Królowej Matki Zachodu ujrzał piękną jak jutrzenka majowa Łabędzią Nieśmiertelną i pokochał ją od pierwszego wejrzenia, i nie chciał jej zostawić w spokoju. Ona prosiła, groziła, ale nic nie skutkowało; w końcu poskarżyła się nań gospodyni. Która się oczywiście bardzo zdenerwowała, bowiem wymagała od gości nieskazitelnego zachowania. W gniewie chwyciła ona dar od Chang'e - miskę księżycowej esencji - i trzask! rzuciła nią w Ropuszego Nieśmiertelnego. Potem żałowała bardzo utraty księżycowego skarbu (ukarania ropuchy nie żałowała); ale to niejedyna kara dla Ropuszka! Musiał on również jako zwykła ropucha zejść na ziemię, między ludzi i swoje odcierpieć. Po zakończeniu kary mógł wrócić do orszaku Królowej Matki Zachodu, ale pod okiem Boga Piorunów.
Tak to historia o tym, jak ropucha pokochał łabędzicę stała się opisem miłości niemożliwej, a w ogóle to za wysokie progi na twoje nogi.
Jak bardzo zagnieżdżona jest ta historia w sercach Chińczyków widać choćby po tym, że w pięknym pekińskim Parku Słonecznoołtarzowym umieszczono taki posąg (fontannę?):

Inna rzecz, że gospodyni wymagająca idealnego zachowania a sama ciskająca w gości miskami przypomniała mi jeden z ukochanych wierszyków z dzieciństwa...

2012-08-17

Dyplom z miłości 愛情證書

I znów moja ulubiona Stefcia Sun.

寂寞當然有一點 
Pewnie, że czasem jestem trochę samotna
你不在我身邊總是特別想念你的臉
Gdy Cię nie ma, zawsze bardzo tęsknię za Twoimi rysami
距離是一份考卷 
Odległość jest testem
測量相愛的誓言 最後會不會實現
Oceniającym, czy obietnice miłosne w końcu mają szanse się spełnić.

我們為愛還在學 
Jeszcze się uczymy dla miłości
學溝通的語言 學著諒解 學著不流淚
Wspólnego języka, zrozumienia, niepłakania
等到我們學會飛 
A gdy nauczymy się latać
飛越黑夜和考驗 日子就要從孤單裡畢業
Wzniesiemy się ponad noc i próby, i ukończymy szkołę samotnego życia

我們用多一點點的辛苦

Zadajmy sobie trochę więcej trudu
來交換多一點點的幸福
By zmienić go w trochę więcej szczęścia
就算幸福還有一段路
Jakby do szczęścia była jeszcze daleka droga
等我們學會忍耐和付出 
A gdy nauczymy się cierpliwości i dawania z siebie
這愛情一定會有張證書
Będzie dyplom z miłości
證明 從此 不孤獨
Poświadczający, że odtąd nie zaznamy samotności.

2012-08-15

Rzeka Wielkiego Widoku 大觀河

Było to za czasów watażki Wu Sanguia. Stwierdził on, że warto by połączyć Jezioro Dian z miastem, zlecił wićc poszerzenie i oczyszczenie mocno zarośniętej małej rzeczki, która początkowo miała służyć wyłącznie dostarczaniu ryżu i innego żarcia uprawianego nad jeziorem do Kunmingu. Przystań końcowa mieściła się tuż koło Małej Zachodniej Bramy 小西門, która kiedyś faktycznie była bramą w murach miasta, a dziś pozostała z niej tylko nazwa części miasta. Przystań końcowa, zwana Stawem Pieczęci 篆塘, szybko zamieniła się w jeden z największych targów podmiejskich. Od świtu do nocy kursowały tędy małe łódeczki wypchane po brzegi zbożem, ryżem i warzywami.
Dziś dawny targ już nie istnieje, a Rzeka Wielkiego Widoku 大觀河, a raczej kanał, nie jest już spławny, ale „spadkobiercą” starego targu jest Nowopieczęciowy Hurtowy Targ 新篆批發市場,
w którym zakochała się swego czasu Kayka – za kozi ser, koperek i pieczeń z kartoflami, które tam sprzedają. Sam kanalik zaś łączy Park Wielkiego Widoku 大觀公園 z Małą Zachodnią Bramą 小西門. Uliczka, która zaczyna się tuż przy małozachodniobramowym centrum handlowym to Uliczka Wielkiego Widoku 大觀街, przechodząca od razu w Drogę Wielkiego Widoku 大觀路, którą można dojechać prosto do Parku.
Dziś nad rzeczką nadal staruszkowie łowią ryby, grają w karty i madżonga;
nad brzegiem spacerują babcie z wnukami, krótkie chwile odpoczynku poświęcając robieniu na drutach czy szydełkowaniu, a do dawno nieużywanych łódek, zacumowanych przy targu, chuliganeria wrzuca śmieci...
Ja jednak lubię tę trasę spacerową z centrum do domu :) No powiedzcie, czyż nie jest ładnie?

2012-08-14

stanik 胸罩

Ja, poirytowana faktem, że przez tydzień szukałam stanika, który okazał się być wrzucony do walizki ZB z jego ciuchami, pytam słodko acz z wyrazem twarzy zimnej suki: Kochanie, dlaczego schowałeś mój stanik do swojej walizki?
ZB, trzepocząc rzęsami i wzruszając gejowsko ramionami: Bo jestem zboczeńcem.
我, 發脾氣因為一個星期找不到胸罩, 問他: 為甚麼我的內衣在你的包包裡?
他, 很可愛的樣子: 因為我變態.

2012-08-13

天使 anioł

Tianshi czyli anioł, to w dosłownym tłumaczeniu "posłaniec 使 nieba 天". Jednak nawet tak ładne sformułowanie, które doskonale nadaje się na pieszczotliwą ksywkę dla ukochanego/ukochanej, zostało przez ZB i mnie zbezczeszczone.
Tylko, że to naprawdę nie moja wina, że 使 posłaniec wymawia się dokładnie tak samo jak 屎 ekskrementy i że zamiast "posłańca niebios" można otrzymać 天屎 czyli to, czym się niebo załatwiło...
Inna rzecz, że bardzo podoba mi się znak na kupę 屎 - jest to martwe ciało 尸, które powstaje z ryżu 米. Ale o tym jeszcze kiedyś napiszę.

2012-08-11

nagi spacer

Bylo piekne sierpniowe popoludnie. Straganiarze przy Uliczce Kultury (文化巷) w samym centrum Kunmingu wlasnie przygotowywali sie do wieczornego zamrowkowienia terenu, tak chetnie odwiedzanego przez studentow i ulicznych przekupniow, gdy nagle zauwazyli powoli ciagnacy sie za "przewodniczka" tlum. Wygladali troche jak myszy zauroczone melodia Szczurolapa. Dopiero chwile potem zauwazyli, kto stoi na czele tlumu. Byla to nieubrana (chyba, ze liczyc plecak i obuwie) bialaska, ktora z podniesiona glowa paradowala po naszej uliczce.
W internecie, zwlaszcza w lokalnych odmianach fejsbuka, zaroilo sie od zdjec kiepskiej jakosci (moje tez jest sciagniete z jakiegos plotkarskiego portalu), a pod nimi od komentarzy.
Niektore dowcipne: "Szalony swiat, nie stac Cie na ubranie, ale pamietaj, ze w Kunmingu jest chlodno i latwo o przeziebienie" i "probujesz przekonac swiat, ze pozadanie to pustka (taki buddyzm dla ubogich)?", ale pojawily sie tez glosy pelne oburzenia: "w miejscu publicznym, gdy tyle dzieci na to patrzy, skandal!" albo "a gdzie policja?" czy tez "kompletna degrengolada moralna!".
Dziewczyne rozpoznano jako jedna z wloskich studentek szkoly medycznej w Kunmingu. Podobno paradowala tez na golasa w tutejszej dzielnicy kampusowej, czyli w Chenggong 呈贡.
Prywatnie sadze, ze po prostu sie o cos z kims zalozyla...

2012-08-10

mirabelki 黃香李

Nadszedl sezon na mirabelki. Tak naprawde nie istnieja prawdziwe wakacje bez mirabelek - wiedza o tym wszyscy moi przyjaciele. Zaczyna sie, gdy zaczynaja spadac ze sliwy rosnacej u sasiadow, zasmiecajac nam ogrod. Caly z nimi problem w tym, ze blyskawicznie sie psuja, wiec trzeba je szybko z trawnika pozbierac, a po pozbieraniu przetworzyc, zanim wszystkie zrobaczywieja.
Sezon trwa krotko: tydzien - dwa. W tym czasie wszyscy domownicy poza Mama chodza po ogrodzie z miskami i koszami, by zbierac te dobre sliwki, a te nadgryzione przez robaki wyrzucamy zgodnie z powrotem do sasiada. Mama nie zbiera, bo nienawidzi tych sliwek - dlatego, ze ja mam fiola na ich punkcie i zamiast odpoczywac, robie z nich przetwory. Mam to po Babci. Babcia robila miliony roznych rzeczy; mnie zostaly tylko we krwi te dzemy i powidla.
Najpierw trzeba owoce dokladnie umyc. Mirabelki sa niewdzieczne, bo male, ale poniewaz zolte, wspaniale na nich widac sluz slimakow i resztki pajeczyn, wiec latwo sie myje - tyle, ze trzeba sztuke po sztuce.
Umyte wrzucamy do garnka o grubym dnie, a w moim wypadku do duzej gesiarki, ktora poza grubym dnem ma tez inna zalete, o ktorej za chwile. Do mirabelek nie dodajemy nic, czasem tylko trzeba troche wody, ale to zalezy od dojrzalosci sliwek. Od pierwszej warstwy mozemy wstawic ogien - najmniejszy, jaki mamy. Mirabelki bowiem maja ohydny zwyczaj przywierania miazszem do pestek, przez co przed wyjeciem pestek trzeba je podgotowac. Gotuje sie tak dlugo, az pestki latwo odchodza. Tutaj okazuje sie, dlaczego gesiarka jest fajna: mozna w piekarniku ustawic niska temperature i powoli piec mirabelki, zamiast je podgotowywac - w piekarniku nie trzeba ich mieszac :)
Wtedy przychodzi czas na swistakowanie. Mozemy swistakowac na dwa sposoby: przetrzec mirabelki tak, by pestki zostaly na durszlaku, a miazsz przeciekl do garnka, albo po jednej sliweczce zdejmowac miazsz i odrzucac pestki. Ja preferuje drugi sposob, poniewaz lubie konsystencje bardziej powidlowa niz dzemowa, w ktorej zdarzaja sie polowki owocow.
Pestki najlepiej od razu wrzucac do duzego dzbanka. Gdy siegaja 1/3 naczynia, mozna te pestki zasypac cukrem i zalac wrzatkiem, a bedzie z tego pyszny, lekki kompot. Jesli mirabelki sa mocno soczyste, mozna tez odlac sok i podawac go albo zamiennie z sokiem cytrynowym (ale wowczas trzeba go trzymac w lodowce), albo podgotowac z duza iloscia cukru i zrobic syrop mirabelkowy, pyszny jako dodatek zarowno do herbaty, jak i na przyklad do wody mineralnej.
Do czystego miazszu ze skorkami trzeba dodac cukru. Duzo. Nie pytajcie ile. Ja, tak samo, jak Mama, robie wszystko na oko. Wiem tylko, ze w duzym garnku pelnym mirabelek nigdy nie zeszlysmy ponizej dwoch kilo cukru. Kwaskowaty smak mirabelek uwielbiam, ale podobno jesli beda za kwasne, nie utrzymaja sie. Dzialac trzeba tak: najpierw podsmazyc "czyste" mirabelki, az zaczna puszczac baki, a gdy juz sa zagotowane, znow ustawiamy najnizszy ogien, dorzucamy cukru i mieszamy.
Caly czas mieszamy. Mieszamy. Nadal mieszamy, bo sie przypali. Mieszamy, az na tym malym ogniu nam sie mirabelki zagotuja. Gorace ladujemy do sloikow i dokrecamy - zazwyczaj nawet nie trzeba pasteryzowac, nic im sie nie dzieje, jesli pokrywki szczelnie pasowaly ;)
Zawsze mamy milion sloikow, kazdy z innej parafii.
Zawsze wyciagamy sloiki "na oko", nie sprawdzajac ani pojemnosci garnka z dzemem, ani tym bardziej pojemnosci poszczegolnych sloikow. Czasem sie sloikow wyciagnie z piwnicy za duzo, czasem za malo, czasem sie trafi idealnie. Moja Babcia mawiala zawsze, ze jesli sie cos na oko idealnie wymierzy, na przyklad ilosc sloikow do dzemu, albo ilosc farszu do ciasta pierogowego, to znaczy, ze sie w tym roku za maz wyjdzie.
W tym roku laduje dzem do sloikow, wyszlo idealnie, z przyzwyczajenia zaczynam do Mamy mowic, ze w tym roku wyjde za maz, po czym patrze na Nia z naglym olsnieniem i stwierdzam: ale w tym roku to naprawde! :D

2012-08-09

雲南十八怪 18 dziwactw Yunnanu - kolej


火車沒有汽車快

pociągi jeżdżą wolniej niż samochody

Żeby opisać dobrze to dziwactwo, trzeba się cofnąć o trochę ponad sto lat, kiedy zaczęto budować kolej yunnańsko-tonkińską. W różnych źródłach występują różne daty rozpoczęcia budowy: od roku 1901 do 1903. Pewna jest natomiast data "chrztu": pierwszy pociąg pokonał ponad 800-kilometrową trasę z Kunmingu do Haifongu dnia pierwszego kwietnia 1910 roku - a raczej pokonał pierwszą część trasy, trzba było bowiem jechać aż trzy dni. Trasa ta jest znana w całych Chinach, bo jest to pierwsza (tak, jeszcze przed dobudowaniem chińskiego kawałka kolei transsyberyjskiej!) chińska linia kolejowa, która połączyła Chiny z innym krajem. Drugi powód, dla którego jest znana, jest tyleż zabawny, co akurat dla Chińczyków dość bolesny: 火車不通國內通國外 - najpierw w Chinach powstała trasa kolejowa, która łączy Chiny z Wietnamem, a dopiero potem zaczęły powstawać połączenia lokalne...
Chińczycy powtarzają jak mantrę, że Francuzi wybudowali tę linię tylko po to, żeby się dobrać do chińskich bogactw w Kunmingu bez problemów. Ha, Francuzi oczywiście niebezinteresownie tę kolej wybudowali, ale i fakt faktem - zrobili kawał dobrej roboty - jak na ówczesną technologię tych 150 tuneli, 173 mosty, a i w ogóle fakt, że porwali się na budowanie trasy w dość wysokich górach - to wszystko nagle przeniosło Yunnan do XX wieku. A przecież wtedy w większości yunnańskich gór spotykało się jeszcze konne i piesze karawany herbaciane... Samochodów przecież nie było, bo nie stało dróg. Poza tym dzięki kolei miasta przy niej położone, jak choćby Gejiu, zaczęły się bardzo intensywnie rozwijać - telegrafy, firmy handlujące nawet z odległym Londynem, o Francji nawet nie wspominając. Pewnie, wcześniej też istniał handel. Tyle, że dla konnej karawany przedostanie się najpierw przez cały Yunnan, potem przeprawa promem z chińskiego przygranicznego Hekou 河口 do wietnamskiego, położonego na drugim brzegu rzeki Lào Cai, a potem jeszcze czterysta kilometrów do portu Haifong - taka podróż trwała, w sprzyjających warunkach, miesiąc. A jeszcze bandy rabusiów czyhających w drodze, a jeszcze ulewne deszcze niszczące towary, a jeszcze choroby... Teraz w ciągu paru dni można było się dostać do Haifongu - co odebrało chleb właścicielom koni oraz Yi pełniącym rolę strażników karawan i przewodników po górskich ostępach, ale niewątpliwie reszcie ludzi ułatwiało życie.
Jest to, dla wszystkich poza Chińczykami, kolejka wąskotorowa, tzw. "mała", bo rozstaw szyn to zaledwie metr. Chińczycy mówią jednak na nią "średnia" - bo lokalnie kursują między wspomnianym już Gejiu a Mengzi (tam rozwijał się handel, bo w tym mieście można było handlować z obcokrajowcami), pociągi mknące po jeszcze węższych torach. Po co? Cóż. Teoretycznie kolej chińsko-wietnamska rozwiązywała problemy komunikacyjne. Problem w tym, że nie przechodziła przez miasto, tylko znajdowała się paręnaście kilometrów dalej, ze stacją w Bisezhai. Czyli cokolwiek wydobywano w Gejiu, i tak musiało być najpierw dużym wysiłkiem przetransportowane wozami do stacji kolejowej i tam dopiero załadowane. Już nie mówiąc o tym, jak bardzo nie w smak było Chińczykom to, że kolej znajdowała się w rękach Francuzów, wiec w 1914 roku rozpoczęto budowę jeszczeweższotorowej kolejki lokalnej. Budowano ją 22 lata, w 1936 rozpoczęło się użytkowanie mało imponujących 176 km.
Wróćmy do międzynarodowej kolejki. Dlaczego wybrano formułę wąskotorowa? Tu trzeba zrozumieć warunki geograficzne Yunnanu. Góry, góry, góry. Najwyższy szczyt ma ponad 6700 metrów, a punkt najniższy niecałe 100 metrów n.p.m. Góry i rzeki - by wśród nich zbudować niezbyt kosztowną a bezpieczną drogę, trzeba było ograniczać wielkość wagonów i szerokość torów. Tutaj przecież NIE MA płaskich powierzchni... Z tego samego powodu prędkość pociągu nie mogła być zbyt wielka - przeciętnie 30-40 km/h, jeśli można było hulać na bezpieczniejszych odcinkach, to i tak w granicach najwyżej 50 km/h. Oczywiście, w porównaniu z karawanami konnymi kolej ta była szybka jak burza, już nie mówiąc o tym, o ile więcej towarów mogła zabrać w trasę. Ale już w latach dwudziestych zaczęły się pojawiać samochody i drogi do nich dostosowane. Samochody szybko zaczęły prześcigać pociągi. Stąd właśnie nasze dziwactwo - bo, tak po prawdzie, bez względu na rozwój techniki, z kolejką wąskotorową niewiele dało się zrobić... Zresztą i dziś jest niewiele lepiej. Na przykład podróż z Kunmingu do Dali samochodem po autostradzie zabiera dwie-trzy godziny, a pociągiem (już nie wąskotorowym!) godzin sześć bądź siedem... Oczywiście, że można wiercić dziury w brzuchu górom, oczywiście, że można budować mosty nad przepaściami między górami i Chińczycy to chętnie robią. Ale po wypadku z lat '80, kiedy to na szanghajskiej "superszybkiej" (jak na owe czasy) linii do Kunmingu zdarzył się okropny wypadek, który pochłonął wiele ofiar, a zdarzył się tylko dlatego, że "przecież tutaj można jechać szybciej", motorniczy wolą jechać wolniej, a bezpieczniej... Więc po dziś dzień trasy, które pociąg pokonuje z trudem w osiem godzin, mogą zostać przez autko osobowe pokonane w czasie dwa razy krótszym*.
Obecnie trwa realizacja projektu, dzięki któremu superszybka kolej ma połączyć Chiny z Singapurem. Szkoda... To znaczy: dobrze, że są takie plany, że świat nam się zmniejsza i w ogóle. Ale... Bardzo chciałabym pojechać tą starą koleją, choćby i podróż miała się wlec w nieskończoność. Obecnie jednak z Kunmingu do Hekou jedzie się trochę inną trasą, a podróż trwa zaledwie 4-7 godzin.

*update: technologia bardzo poszła do przodu; teraz istnieją już szybkie koleje, dzięki którym podróż z Kunmingu do Dali trwa zaledwie dwie godziny z maleńkim haczykiem.

2012-08-07

Stara wioska przy granicy 邊陲古寨

Polozona 54 kilometry od Lijiangu, a zaledwie 12 od Heqingu, juz w wojewodztwie dalijskim, jest gwozdziem programu wycieczek do Dali. Dlaczego? Mala wioseczka w prawie niezmienionym cywilizacja ksztalcie, ciekawa architektonicznie, z krajobrazem milym oku - ale takich wioseczek sa tysiace. Ta jednak szczyci sie tym, ze zostala zapomniana przez cywilizacje i odkryta dopiero niedawno. Niezniszczeni cywilizacja reprezentanci tego ludu, ktory trudno w ogole zaliczyc do jakiejs grupy etnicznej - bo ich jezk rozni sie od wszystkiego, co tutaj jest znane - wiedli zycie podobne ludziom pierwotnym. Odziewali sie strojami z lisci, jedli pokarmy wylacznie surowe, mieszkali na drzewach. Po odkryciu ich przez przedstawicieli rzadu, stworzono "autentyczna" wioske, do ktorej zaproszono mlodziez, by nauczyla sie zarabiac na zycie. Podobno nie rozumieja tutejszego dialektu, o mowie powszechnej nawet nie wspominajac; nie maja tez pisma i nie znaja chinskich znakow. Domy ich pokryte strzechami ozdobione sa przyborami mysliwskimi. Spodniczki z lisci zostaly zastapione przez czarne dlugie spodnie u mezczyzn i przez panterkowe (szkoda, ze syntetyczne) bikini u kobiet
(zeby nie gorszyc Chinczykow, pod pstrokatymi spodniczkami kryja sie czarne "majtki z golfem", co ladnie pokazuje, jak malo autentyczni sa ci "dzicy"), na glowach reprezentanci obu plci nosza wianki uplecione z gietkich, pokrytych liscmi galezi. Wianki te laduja rowniez na glowach gosci. ;)
Sa ciemnoskorzy, krepi i silni, chodza na bosaka.
Stworzona dla celow komercyjnych wioska podzielona zostala na 5 czesci. Pierwsza to sprawdzenie, co przyniesli ze soba goscie i wzajemne "obwachiwanie" oraz witanie gosci glosnymi okrzykami "laha laha".
Druga pokazac ma, jak w trudnych warunkach ubodzy ludzie zdobywali pozywienie.
Trzecia to scena, na ktorej odbywaja sie wystepy artystyczne: spiew i taniec.
Czwarta to teatr osobliwosci, czyli popisy iscie cyrkowe: polykacze ognia,
bosi skaczacy po szkle,
lizacy rozzarzone pochodnie,
itd. Piata czesc to pokazanie zwyczajow slubnych tego plemienia. Co ciekawe, akurat dla potrzeb ukazania wesela, wioskowi sa bardzo ladnie poubierani, jakos nie bardzo autentycznie...
No dobrze.
Po pierwsze: nie wierze, ze teraz, kilkanascie lat po otwarciu tej wioski dla zwiedzajacych, mlodzi nadal nie potrafia mowic po chinsku. Nie ma tez absolutnie zadnej mozliwosci, zeby nadal musieli polowac. Calosc wydaje sie raczej wielka mystyfikacja, a fakt, ze w XXI wieku ludzie, zeby zarabiac na swoje utrzymanie, musza chodzic po szkle i polykac ogien wydaje mi sie czyms okropnym. Wierze, ze ci mlodzi maja taka sama szanse na pojscie do normalnej szkoly, jak kazdy inny Chinczyk i ze za jakis czas zamiast pokazywac "autentycznych ludzi z buszu" Chinczycy zdobeda sie na to, zeby wioske zmienic w prawdziwy skansen - z dobrymi opisami autentycznych przedmiotow, budynkow i strojow, a takze calej kultury tego plemienia.
Poki co - raczej minus za zrobienie takiej hucpy...

2012-08-05

duze miasto

Pojechalismy ze ZB na wycieczke do Opola. Opowiadalam o Opolu. Historia, troche o geografii, taki wstep do zarysu. I na koniec powiedzialam ZB, ze Opole jest wiekszym miastem od Kunmingu. Jako, ze na calym Slasku nie znajduje sie ani jedno miasto wieksze od Kunmingu, ZB zakrztusil sie kompotem (dlaczego on wpieprza pierogi i pije kompot? Taki z niego Chinczyk, jak z koziej d... trabka) i zapytal, jakim cudem.
Odpowiedzialam, zgodnie z prawda, ze w Kunmingu sa tylko dwie stacje kolejowe, a w Opolu az szesc, co chyba najlepiej swiadczy o tym, jak preznie sie miasto rozwija.
Kiedy juz zmartwychwstalismy po smierci ze smiechu, dodalam, ze wlasciwie Bytom tez jest wiekszy, bo ma trzy stacje...
Gwoli uzupelnienia:
Opole - 125 710 mieszkańców
Bytom - 182 749 mieszkancow
Kunming - 1 105 391 mieszkancow

A na pustych (wedlug standardow chinskich) dworcach robil zdjecia przestrzeni ;)

2012-08-03

Urząd Stanu Cywilnego

Moje Małe Moi: Dzień dobry, chciałabym stąd wynieść świstki, potrzebne do zawarcia ślubu za granicą.
Bardzo Miła Pani Urzędniczka, wyciągając grubą knigę zasad obowiązujących w różnych państwach: a w jakim kraju zamierza Pani wyjść za mąż?
MMM: w Chinach.
BMPU: O Boże!

Gratulacje z okazji zaręczyn przyjmuję drogą mejlową i telefoniczną, dopuszczalne są również komentarze na blogu.

2012-08-01

雲南18怪 18 dziwactw Yunnanu - mleczne wachlarze

牛奶做成片片賣

Krowie mleko sprzedawane jest w plasterkach

Chyba tylko Chińczykowi mogło wpaść do głowy, że zrobienie sera jest dziwne...

Pieczony "mleczny wachlarz" 乳扇 rushan to ser z dodatkiem cukru, który nawinięty na patyczek bądź pałeczki pieczony jest na ruszcie aż się podtopi i przybierze złotawy odcień. Potem się go macza w sosie bądź kremie - od różanego przez arachidowy i czekoladowy aż po słone i ostre. Dla nas, białasów, połączenie pieczonego sera z czekoladą może wydawać się cokolwiek dziwne, ale zapewniam, że jest to przepyszne. Po prostu - sery w Yunnanie zazwyczaj nie są solone, więc przeważa słodkawy posmak mleka, który nie koliduje z czekoladą...
Podpieczony ser aż rozpływa się w ustach, pyszny jest. Oczywiście, nie da się go zjeść bardzo dużo na raz, ale od czasu do czasu stanowi miłą odmianę.
"Mleczne wachlarze" pochodzą z Dali; dawniej w wyrobie tego cudu specjalizowali się reprezentanci mniejszości Bai, ale dziś i inne, żyjące na północny zachód od Jeziora Dian grupy etniczne wprowadziły ser na stałe do swego jadłospisu. Można ten ser spożywać na surowo, po wysuszeniu, smażony, pieczony - jednak ten od dziwactw to wersja pieczona. Bardzo często smażona wersja jest używana jako zagrycha.

Dodaje się go również do słodkiej herbaty bajskiej, czyli do drugiego parzenia. W suchym klimacie północnoyunnańskim można go przechowywać ładnych parę miesięcy.