Była więc polska tradycyjna Wigilia w samym sercu Kunmingu. I Święta też były dość tradycyjne - znaczy obżarstwo i lenistwo.
Całkiem po polsku, ale pełne podróbek.
Były uszka. Wprawdzie z chińskim ciastem, ale za to farsz polski, grzybowy.
No, prawie polski - bo zamiast prawdziwków wykorzystałam jedyne dostępne w tym czasie suszone borowiki żółte -
boletus auripes. Od prawdziwków różnią się głównie tym, że mają żółte nóżki. Smak wystarczająco podobny, żeby było ok.Wsadzone do prawdziwego barszczu.
Buraki kupiłam przez internet, bo w Kunmingu nie ma. Uprawia się je za to pod Szanghajem i za bardzo niewielkie pieniądze dystrybuuje po całych Chinach.
I pierogi były. Dwa rodzaje. Z kapustą, cebulą i grzybami oraz ruskie.
Właściwie całkiem tradycyjne. Tyle, że kapustę sama ukisiłam w moim cudownym
tanzi,
cebula była czerwona (zwykłej nie ma u nas w sprzedaży), a grzyby - jak już wspominałam. Z ruskimi nie lepiej. Jedyna zachowana bez zmian część to ziemniaki. Bowiem ani cebula (czerwona, jak już wspominałam), ani ser (oczywiście nasz kozi, yunnański -
rubing) nie były ani trochę podobne. No ale przyprawiłam tak, że robiły za niezłą podróbkę. Oczywiście, ciasto też chińskie, gotowiec kupiony na targu. Duże ułatwienie życia, bo smak przecież podobny. Co ciekawe, w Chinach inne ciasto jest do uszek - 餛飩皮, a inne do pierogów - 餃子皮. Wydaje mi się, że różnica polega na jajku i gorącej/zimnej wodzie w cieście, ale pewna nie jestem.
Oczywiście były ryby. Od karpia zachowaj, ościste to-to i niedobre. Zwłaszcza w porównaniu z sajrą, moją ukochaną morską rybą. Która upieczona nadaje się do jedzenia w całości, wraz z ośćmi i łbem (rarytas dla ZB). Była też ryba w galarecie - ale nie w naszej, a w takiej, która się zrobiła z czerwonego sosu na bazie imbiru, czosnku, cebuli i sosu sojowego.
Zamiast trzeciej ryby - meduza. W sałatce, na zimno.
W cieście drożdżowym zamiast kandyzowanej skórki pomarańczy kandyzowany cytron. Akurat miałam pod ręką. Ciasto drożdżowe, tak samo jak chleb, rosło w lodówce, w nocy. Podczas kunmińskiej zimy nie ma absolutnie żadnej możliwości, żeby wyrosło w cieple, bo ciepła nie ma, ani tyci-tyci. Dobrze, że się nauczyłam, że można robić ciasto wieczór wcześniej i dać mu dojrzeć w lodówce... Była najprawdziwsza masa makowa - mak błyskawiczny, do zalania gorącym mlekiem, ale smakował makiem.
Zresztą prawdziwego i tak bym nie mogła zrobić, bo nie mam maszynki, żeby przemielić. W drugim cieście nadzienie z dżemu morwowego. Z trzeciego kawałka ciasta zrobiłam rogaliki nadziewane konfiturą z róży.
Dalijską, nie polską.
Był chleb pszenno-żytni z pachnotką (to te czarne ziarenka).
Purree ziemniaczane, buraczki (kuchnia z resztek - bo niby co miałam zrobić z resztą buraków po barszczu?).
Na koniec pierniczki ze świeżym imbirem, świeżo zmielonym cynamonem i takimiż goździkami.
No i kompot z suszu. Poza śliwkami, jabłkami i gruszkami suszony ananas, suszone mango i suszone pomidorki koktajlowe. Pycha.
Sztuczna choinka, maleńka, żaden prezent się pod nią nie zmieścił; została zasłonięta kompletnie.
Muzykowanie z ZB - parę amerykańskich i "światowych" kolęd.
Na kolacji - moje tajtaje. Chyba się dobrze bawiły, chociaż polskie smaki nadal traktują z dystansem. Zdumiało je, że Wigilia to nie tylko żarcie, ale też rozmowy, tradycje, opłatek z życzeniami, prezenty również dla dorosłych, kolędy. Zgodnie powiedziały, że z wielką przyjemnością wprowadziłyby takie zwyczaje we własnych domach - by można było odetchnąć od codziennego pośpiechu.
Po kolacji spacer nad Szmaragdowozielonym Jeziorem. Cisza, spokój, gra świateł na wodzie.
W pierwszy dzień Świąt przyszli na kolację świekrowie. Bigos, barszcz i buraczki podbiły ich serca. Zwłaszcza buraki w obu wydaniach. Nigdy wcześniej nie jedli takiego cudactwa; delikatny smak i wspaniały kolor ich zachwyciły. Wiecie, Chińczycy traktują czerwień jak najlepszą wróżbę świata. Świekra z wielkim apetytem wypiła dwie szklanki kompotu z suszu, świekr pałaszował bigos z chlebem przy akompaniamencie mruku rozkoszy.
Może i cokolwiek podrobione, ale te Święta były naprawdę dobre.