Nieczęsto udaje mi się namówić świekrów na opowieści o dawnych czasach. Zresztą, "namówić" to złe słowo. Nie pytam, nie wchodzę za głęboko, bo wiem, jak bardzo ich bolą wspomnienia młodości. Czasem jednak przypadkiem, przy całkiem innym temacie, pojawia się jedna dygresja, potem druga, trzecia... Czasem udaje mi się podtrzymać wątek i chłonąć informacje. Zazwyczaj opowieści takie kończą się łzami w oczach świekry i przykazaniem, bym cieszyła się miłością i zdrowiem, bo tylko te dwie rzeczy są ważne i tylko tych dwóch rzeczy nikt mi nie odbierze. Gdy kończą opowiadać, wzruszenie mąci mi umysł; nie bardzo umiem zachować bezstronność badacza. Zresztą, całe szczęście nie muszę być bezstronna.
Tym razem świekra opowiadała o ciasteczkach persymonowych i o tym, jak się je robi. Gdy zapytałam, skąd wie takie rzeczy, zaczęła snuć opowieść.
Miałam wtedy jakieś dwadzieścia lat z kawałkiem, już miałam kończyć studia, gdy nas porozsyłano po wsiach, żebyśmy nawracali miejscowych chłopów na jedyną słuszną drogę. Rozdzielono nas po jedną-dwie osoby na gospodarstwo. Mieszkaliśmy z nimi, pracowaliśmy, jak trzeba było, no i oczywiście urządzaliśmy zebrania. A że chałupy były położone bardzo daleko od siebie, to czasem po śniadaniu człowiek wstał, poszedł do kilku chałup, że będzie zebranie i jak wrócił, to już był wieczór. Ja mieszkałam we wsi jakieś 60-70 km za Dali, w bardzo biednym regionie. Domy tam są tak zbudowane, że kuchnia i pokoje są na parterze, a na piętrze - spichlerz (jeśli nie wiecie, jak taki yunnański spichlerz wygląda, zapraszam tutaj). Myśmy spali właśnie na piętrze, w spichlerzach. To były sienniki ułożone bezpośrednio na podłodze - czyli zwykłych, nieoheblowanych balach. Zawsze spałam z nożem, na wszelki wypadek. Zresztą, wszędzie chodziłam z nożem, nawet do "ubikacji krajobrazowej" (风景厕所). Co to za ubikacja? No, taka z widokiem. Z widokiem z czterech stron świata. Szło się w dowolne miejsce, rozglądało, czy nie ma ludzi i... No. Czasem psy podchodziły skosztować, trzeba się było kijami od nich opędzać. Wyobraź sobie, załatwiasz dużą potrzebę i jednocześnie się opędzasz od psów...
W zależności od tego, u jakich się gospodarzy mieszkało, warunki były różne. Najlepiej we wsi mieli sołtys i sekretarz. Oni jednak rzadko przyjmowali pod swój dach studentów. Skorumpowani i bogaci, bez skrupułów wyrąbywali państwowe lasy pod budowę domów czy produkcję mebli, choć nikomu nie było wolno tego robić. Nikomu nie wolno było zarabiać prywatnych pieniędzy, ale oni zawsze wszystkiego mieli pod dostatkiem. Ale i między innymi gospodarzami były nierówności - u niektórych raz w tygodniu zarzynało się jakiś drób i mieszkający u nich studenci też się mogli najeść do syta. U innych zaś jadło się tylko kleik z kukurydzy. Bo wiesz, dawniej to tam ryżu nie było, mieli tylko kukurydzę. Kukurydzę mieliło się na kaszkę, a potem gotowało na parze. Trzeba było gotować dwukrotnie, żeby w ogóle dało się to zjeść. No i jedliśmy taką kaszkę trzy razy dziennie, po trzy-cztery miseczki. Tyle trzeba było zjeść, żeby się najeść, bo często nie było ani warzyw, ani mięsa. Ja mieszkałam u biednych ludzi, to mięso jadłam raz na dwa miesiące, jak partia sponsorowała. Czasem się załapałam na mięso, jeśli zebranie było u bogatszych gospodarzy.
Co mówiliśmy podczas zebrań? Przeprowadzaliśmy szkolenia z bycia dobrym komunistą i bycia dobrym Chińczykiem. Pouczaliśmy chłopów, że nie wolno im sprzedawać nadwyżek jajek, miodu czy innych dóbr, bo to kapitalizm i tak nie wolno. Wolno Ci mieć i samemu zjeść, ale nie wolno było sprzedawać. Popatrz, jaki to był idiotyzm - rząd wolał, żeby coś się zmarnowało niż żeby ktokolwiek mógł na tym zarobić. A ludzie głodowali. Więc przy każdej chałupie biegały kury i kaczki, przy każdej był ul, przy każdej rosły grządki z zieleniną czy owocami. Robiło się tylko dla siebie.
Mówiliśmy też o tym, że bycie sołtysem to zaszczyt i nie powinien być wykorzystywany do prywaty, ale kto by nas tam słuchał! Chłopi wiedzieli, że jak nie dadzą sołtysowi w łapę, to nic nie załatwią.
Wieś, w której mieszkałam, była biedna, ale mieli dużo persymon i orzechów. W tamtych czasach kilo wielkich jak pół pięści orzechów włoskich można było kupić za 26 groszy. Nie mieliśmy siatek ani czegokolwiek, w co można by te orzechy zapakować, więc jak po pół roku wyjeżdżaliśmy do domów, pozaszywaliśmy na sobie spodnie tak, żeby nic nie mogło dołem wypaść i napychaliśmy w spodnie tyle orzechów, ile się dało. Mieliśmy drobne pieniądze, przyznawane przez partię. Nie starczyłoby na kupno bluzki czy pary spodni, to chociaż orzechy żeśmy poprzywozili do domów...
Miód był pyszny. Jeśli się było u bogatego gospodarza i jeśli akurat miał on dobry humor, podawał ten miód w taki sposób: mączkę z kleistego ryżu zalewało się wrzątkiem i mieszało tak, żeby powstał "budyń", a później tę papkę słodziło się miodem. Toż to uczta była! No i ciastka z persymon. Trzeba było persymony, nie całkiem jeszcze dojrzałe, obrać dokładnie ze skórki (skórek nie wolno wyrzucić!) i wysuszyć. Suszyło się je na słońcu, wiele dni. Każdego dnia wieczorem naciskało się na nie i trochę spłaszczało, i przewracało na drugą stronę. Trwało to tak długo, aż były pomarszczone i prawie zupełnie płaskie. Wtedy brało się kamionkowy gar i układało warstwami: spłaszczone persymony i skórki, spłaszczone persymony i skórki i tak do pełna. Trzeba było ustawić je w chłodnym miejscu. W garze zachodziła reakcja chemiczna, dzięki której wytrącała się glukoza - ten biały pył na ciastkach persymonowych to właśnie ona. Dlaczego nazywamy to ciastkiem, choć są to po prostu suszone owoce? Pewnie właśnie przez ten cukier, na wierzchu persymon wygląda trochę jak mąka, a persymony są spłaszczone jak ciasteczka :)
Po pół roku wróciliśmy na uniwersytet, żeby pisać pracę końcową, ale tuż przed obroną wybuchła Rewolucja Kulturalna. Ech, w tamtych czasach być studentem nie było łatwo...
Na deser zdjęcie persymonowych ciasteczek: