Zupełnie niespodziewanie ZB dostał tydzień wolnego. W poniedziałek zaprowadziliśmy Tajfuniątko na szczepienie, a po południu stwierdziliśmy, że musimy gdzieś pojechać. Prognozy pogody większości fajnych miejsc, w których nas jeszcze nie było, były beznadziejne. Stwierdziłam, że chyba trzeba w tropiki, żeby się dogrzać przed jesienią... i mnie olśniło. Dobrze czasem odwiedzić stare kąty, prawda? Kupiliśmy więc po okazyjnej cenie bilety do mojego ukochanego Jinghongu. Kolejna jedna siódma miodowego miesiąca odhaczona - co z tego, że w towarzystwie Tajfuniątka?
To był jeden z najfajniejszych wyjazdów w naszym wspólnym życiu. Spontanicznie, bez nerwów, z jedną zaledwie walizką, ważącą tylko jedenaście kilo. Z tymi sukienkami, których w Kunmingu to już sobie do wiosny nie ponoszę. Bez wielkich planów na zwiedzanie, bez wielkiego budżetu, ale też bez strachu, czy nam wystarczy. Idealnie.
Pogoda była zacna: około 30 stopni całe dnie i noce. No, wiadomo - w słońcu więcej. A na noc włączaliśmy klimę. Ustawiliśmy ją na 26 stopni. Jakimś cudem udało się nam nie pozaziębiać.
Zamieszkaliśmy w samym centrum - to ja wybrałam lokalizację, bo przecież jeszcze sporo pamiętam. Niestety, moja najukochańsza Banna Cafe, w której bywałam przynajmniej trzy razy w tygodniu, została zastąpiona jakimiś ohydnymi (spróbowałam!) bułeczkami na parze. Buuu. Generalnie - miasto się rozrosło i, niestety, straciło klimat. Zniknął pchli targ, który pojawiał się w samym centrum każdego wieczoru. Poupadały knajpy i kawiarnie, które tworzyły klimat. Pojawiły się dziesiątki wieżowców, w których mieszkania są sprzedawane po niebotycznej cenie 20 tysięcy yuanów za metr kwadratowy.
Ja wiem, że postęp, że stolica regionu i tak dalej. Ale teraz na ulicach częściej widać i słychać dongbejczyków niż Dajów, Hani czy nawet lokalnych Hanów. Jest mi zwyczajnie przykro, gdy wchodzę do "etnicznej" knajpy, a w środku wita mnie mandaryński zupełnie bez dajskiej śpiewności...
Ale! To wcale nie znaczy, że żałuję, iż przyjechałam. Ależ skąd! Cudownie się bawiliśmy, Tajfuniątko zadowolone, wszyscy najedzeni znanymi, mniej znanymi i całkiem nieznanymi potrawami, zajrzeliśmy w parę fajnych miejsc, odpoczęliśmy i naładowaliśmy baterie słoneczne. Oprowadzałam ZB po zaułkach, których nie zna nikt poza lokalsami. Nakarmiłam go paroma rzeczami, których jeszcze nie znał. Opowiadałam, jak się tu żyło i dlaczego musiałam wyjechać. Misja wykonana. Stwierdziliśmy jednak zgodnie, że na spokojną emeryturę Jinghong się już nie nadaje.
Cóż. Będziemy szukać dalej jakiegoś małego raju...
Wpisy z Jinghongu będą się pojawiać, gdy tylko znajdę chwilę na pisanie. A z okazji rocznicy (już szóstej!) mam dla Was parę naszych fotek z tej wycieczki: