Za dawnych czasów, gdy jeszcze pracowałam w szkole, były takie dwa dni w tygodniu, kiedy pracowałam poza Kunmingiem, w
Anningu. Chociaż łącznie uczyłam tylko cztery godziny dziennie, były one rozbite na rano i popołudnie, więc spędzałam tam cały dzień, wraz z czterogodzinną przymusową przerwą między zajęciami. Oczywiście, przedszkole miało obowiązek nas nakarmić – w przerwie schodziłyśmy więc do kuchni, gdzie kucharki pakują do misek po odrobinie wszystkiego, łącznie z zupą. Zazwyczaj był to kawałek mięsa i jedno lub dwa warzywa plus ryż. Smak nie jest może porywający – dania jednogarnkowe nie są najlepszym polem do popisu dla kucharza – ale za to bardzo często miałam okazję spróbować potraw, których bym pewnie w knajpie nigdy nie zamówiła, bo nawet bym nie wiedziała, jak się nazywają. Za każdym razem, gdy miałam w misce nowość, prosiłam tubylki, by mi wytłumaczyły, co to za dziwo. Jeśli mi smakowało, zmuszałam ZB, żeby zaczął przyrządzać to-to w domu, jeśli nie – zabraniałam mu kupowania takiego paskudztwa.
Do rzeczy.
Razu pewnego przyjechała ze mną druga nauczycielka, lekko szurnięte dziewczę, bodaj ze Szwecji, które zaraz na wstępie oświadczyło, że nie lubi chińskiej kuchni, a poza tym to jest wegetarianką i w ogóle ęą. Wyjaśniłam kucharkom, że jedna z miseczek musi być pozbawiona mięsa. Panie pokiwały głowami, przyjęły, załatwione.
Południe. Przynosimy nasze miseczki, spokojnie sobie jem, gdy nagle słyszę pełne przerażenia okrzyki: „Tłuszcz! Tutaj jest tłuszcz! Zwierzęcy!”.
Z dramatycznym gestem dziewczę wyciąga przed siebie pałeczki z galaretowatym paskudztwem, które faktycznie wygląda lekko mięsnie.
Szukam w swojej miseczce, zjadam pierwszy kęs i... wybucham śmiechem. Uspokajam dziewczę, że to nie mięso. Nie jest przekonana i pyta, co niby, jeśli nie mięso. Nie pamiętam, jak się ta bulwocebula nazywa po angielsku, więc przeszukuję ciocię wiki. Jest.
Dziewczę lekko pobladło, gdy przeczytało, że wprawdzie nie je mięsa, ale za to potrawa jest wykonana z mączki z
dziwidła, które po angielsku wabi się „diablim językiem” (devil's tongue), a które uchodzi za trujące...
Historia przypomniała mi się, gdy na hubejskim targowisku zobaczyłam „tofu z dziwidła”, a Polacy obok pytali, czy to nie krew – bo jest ciemnego koloru i podobnej konsystencji... A o samym tofu z dziwidła jeszcze napiszę. Obiecuję :)