Taka była w tym roku moja jesień :)
Strony
▼
2013-10-31
2013-10-30
droga do domu 回家的路
Ostatnie dwa i pół tygodnia spędziłam z jaskiniowcami, czyli z uczestnikami wyprawy speleologicznej. Wspaniali ludzie, pełni pasji i poczucia humoru, z którymi się świetnie bawiłam. I choć nawet im się nie udało mnie namówić do poszerzenia kręgu zainteresowań jeszcze o cioranie się w błocku po grotach (oni chyba to najbardziej lubią; jeden z uczestników wyprawy codziennie jak mantrę powtarzał: brudne dziecko-szczęśliwe dziecko), to wydaje mi się, że się wszyscy i tak polubiliśmy :)
Bazą była wioska Skrzyżowanie 十字路; jeździliśmy (tak, ja też!) po okolicznych wsiach, szukając dziur w ziemi. Mam niewiele zdjęć - pogoda była ohydna, z wyjątkiem dwóch czy trzech dni. O ile jaskinie mnie nie kręcą, to krajobrazy nie do końca ucywilizowanego Hubei, dokładnie prefektury autonomicznej Enshi a jeszcze dokładniej okręgu Lichuan - są piękne. Uwielbiam góry, wiecie? Uwielbiam na nie patrzeć, uwielbiam po nich łazić, uwielbiam w nich się wyciszać i uspokajać.
Problem pojawił się, gdy zaczęłam wracać do domu. Niby droga do jest taka sama, jak droga z, ale w kierunku do byłam podekscytowana i zaciekawiona, a poza tym miałam pod ręką stado fajnych ludzi. Teraz wracam. I właśnie do mnie dociera, jak wygląda podróż.
Wczoraj w Skrzyżowaniu wsiadłam w wynajęty bus, żeby dojechać do Lichuanu. W bus, bo nie ma pksów ani żadnego innego transportu publicznego. Jedyną alternatywą byłoby złapanie stopa. Lichuan nie jest daleko - kilkadziesiąt kilometrów. Droga jest w takim stanie, że jedzie się minimum trzy godziny. Jeśli zaś na drodze zdarzy się jakiś wypadek, jest ona automatycznie zakorkowana na godzinę lub dwie, więc zawsze trzeba wyjeżdżać z duuużym zapasem czasu.
Dotarłam do Lichuanu, przenocowałam. Za chwilę idę na pociąg. Dobrze, że za poprzednim pobytem kupiłam już bilet na kuszetkę, bo wczoraj biletów leżących nie było już na tydzień naprzód.
Dlaczego kuszetka? Bo w drodze do najbliższego dużego miasta spędzę siedem godzin.
Wieczorem dojadę do Chongqingu, czyli już w Syczuanie. Przenocuję i wsiądę w samolot do Kunmingu.
Tak to droga do domu zajmie mi prawie trzy dni. Oczywiście, nie jest to aż tak straszne, jak na przykład droga na yunnańską wieś, której ostatniego etapu nie dało się przebyć autem, można było tylko konno albo motorem - jeśli nie padało, bo w deszcz to tylko na piechotę - ale... Tego typu wycieczka po prostu dobrze robi na ujrzenie skali Chin...
Bazą była wioska Skrzyżowanie 十字路; jeździliśmy (tak, ja też!) po okolicznych wsiach, szukając dziur w ziemi. Mam niewiele zdjęć - pogoda była ohydna, z wyjątkiem dwóch czy trzech dni. O ile jaskinie mnie nie kręcą, to krajobrazy nie do końca ucywilizowanego Hubei, dokładnie prefektury autonomicznej Enshi a jeszcze dokładniej okręgu Lichuan - są piękne. Uwielbiam góry, wiecie? Uwielbiam na nie patrzeć, uwielbiam po nich łazić, uwielbiam w nich się wyciszać i uspokajać.
Problem pojawił się, gdy zaczęłam wracać do domu. Niby droga do jest taka sama, jak droga z, ale w kierunku do byłam podekscytowana i zaciekawiona, a poza tym miałam pod ręką stado fajnych ludzi. Teraz wracam. I właśnie do mnie dociera, jak wygląda podróż.
Wczoraj w Skrzyżowaniu wsiadłam w wynajęty bus, żeby dojechać do Lichuanu. W bus, bo nie ma pksów ani żadnego innego transportu publicznego. Jedyną alternatywą byłoby złapanie stopa. Lichuan nie jest daleko - kilkadziesiąt kilometrów. Droga jest w takim stanie, że jedzie się minimum trzy godziny. Jeśli zaś na drodze zdarzy się jakiś wypadek, jest ona automatycznie zakorkowana na godzinę lub dwie, więc zawsze trzeba wyjeżdżać z duuużym zapasem czasu.
Dotarłam do Lichuanu, przenocowałam. Za chwilę idę na pociąg. Dobrze, że za poprzednim pobytem kupiłam już bilet na kuszetkę, bo wczoraj biletów leżących nie było już na tydzień naprzód.
Dlaczego kuszetka? Bo w drodze do najbliższego dużego miasta spędzę siedem godzin.
Wieczorem dojadę do Chongqingu, czyli już w Syczuanie. Przenocuję i wsiądę w samolot do Kunmingu.
Tak to droga do domu zajmie mi prawie trzy dni. Oczywiście, nie jest to aż tak straszne, jak na przykład droga na yunnańską wieś, której ostatniego etapu nie dało się przebyć autem, można było tylko konno albo motorem - jeśli nie padało, bo w deszcz to tylko na piechotę - ale... Tego typu wycieczka po prostu dobrze robi na ujrzenie skali Chin...
2013-10-29
Przymoście 板橋
Kilka wsi od Skrzyżowania, ujrzałam prześliczny krajobraz. W tajemnicy przed szefostwem postanowiłam się tam wybrać w dzień wolny od tłumaczenia. Przygotowałam odziedziczony po Marcie plecaczek, termosik od męża, kundelka od Kai i wio! Już podążam pięknym, jesiennym szlakiem górskim.
Okazało się, że urokliwych miejsc mam po drodze sporo; na dobrą sprawę mogłabym znaleźć inny kamulec do ułożenia się w słońcu i żmijkowania. Stwierdziłam jednak, że żal marnować słońce na siedzenie, skoro mogę połazić.
Tak właśnie doszłam do tego miejsca:
Cudne, prawda? Ukryty w zieleni kamienny mostek, przerzucony nad skrzącym potokiem; wokół pola ryżowe i drewniane chałupy. Czułam się trochę jak w Beskidach; szczegóły krajobrazu cokolwiek inne, ale nastrój podobny.
Ujrzałam przy moście dziadka myjącego krowę. Podprowadził ją do strumienia i chlus! Moim zdaniem po kąpieli wyglądała jeszcze gorzej niż przed nią, ale to przecież nie moja sprawa. Wyciągam aparat i już, już chcę pstryknąć dziadkowi fotę z ukrycia, gdy on mnie dostrzega, rozciąga usta w bezzębnym uśmiechu i pyta, dokąd idę. Odłożyłam z żalem aparat. Nie mogę go traktować jak obiektu, skoro zaczął ze mną rozmawiać, prawda? Odpowiadam zgodnie z prawdą, że to właśnie mostek jest moim celem.
I wtedy dziadek zaczął opowiadać. Wylała się zeń rzeka informacji: że mostek ma 150 lat, że powstał jeszcze za "starego społeczeństwa" (czyli za czasów cesarskich) po to, żeby ujarzmić smoka.
Smoki to w tradycji chińskiej panowie wody. Wspominałam o smoczych stawach i innych takich, prawda? Strumyczek wijący się pod mostem nie wygląda wprawdzie na specjalnie groźny, ale to dlatego, że teraz jest pora sucha. Zwróćcie uwagę, jak duży i wysoki jest nasz kamienny most. Zapewne w ulewne deszcze miał strumień tendencje do zalewania pól i domostw. Trzeba było tego złośliwego smoka ujarzmić, stawiając most. "Popatrz - mówi dziadek - tutaj jest jego głowa, a tutaj ogon". Tutejszy dialekt rozumiem najwyżej w czterdziestu procentach, ale gestykulacja dziadunia nie pozostawiała żadnych wątpliwości.
Od tego mostku, który z jednej strony położony jest na brzegu pola ryżowego, a z drugiej strony dochodzi do skarpy, pochodzi nazwa wioski - Banqiao. Na własny użytek nazwałam wioskę Przymościem; okazało się, że wprawdzie wszyscy okoliczni wieśniacy wiedzą, że taka wioska istnieje, ale nie mają pojęcia, że tam faktycznie jest most. Miałam szczęście, trafiwszy na dziadka, którego rodzina mieszka przy moście od pokoleń i który akurat cokolwiek o moście wiedział.
Ze wszystkich miejsc w okolicy chyba to jest właśnie jedyne, które mogłabym sobie wyobrazić jako moje miejsce na ziemi...
Okazało się, że urokliwych miejsc mam po drodze sporo; na dobrą sprawę mogłabym znaleźć inny kamulec do ułożenia się w słońcu i żmijkowania. Stwierdziłam jednak, że żal marnować słońce na siedzenie, skoro mogę połazić.
Tak właśnie doszłam do tego miejsca:
Cudne, prawda? Ukryty w zieleni kamienny mostek, przerzucony nad skrzącym potokiem; wokół pola ryżowe i drewniane chałupy. Czułam się trochę jak w Beskidach; szczegóły krajobrazu cokolwiek inne, ale nastrój podobny.
Ujrzałam przy moście dziadka myjącego krowę. Podprowadził ją do strumienia i chlus! Moim zdaniem po kąpieli wyglądała jeszcze gorzej niż przed nią, ale to przecież nie moja sprawa. Wyciągam aparat i już, już chcę pstryknąć dziadkowi fotę z ukrycia, gdy on mnie dostrzega, rozciąga usta w bezzębnym uśmiechu i pyta, dokąd idę. Odłożyłam z żalem aparat. Nie mogę go traktować jak obiektu, skoro zaczął ze mną rozmawiać, prawda? Odpowiadam zgodnie z prawdą, że to właśnie mostek jest moim celem.
I wtedy dziadek zaczął opowiadać. Wylała się zeń rzeka informacji: że mostek ma 150 lat, że powstał jeszcze za "starego społeczeństwa" (czyli za czasów cesarskich) po to, żeby ujarzmić smoka.
Smoki to w tradycji chińskiej panowie wody. Wspominałam o smoczych stawach i innych takich, prawda? Strumyczek wijący się pod mostem nie wygląda wprawdzie na specjalnie groźny, ale to dlatego, że teraz jest pora sucha. Zwróćcie uwagę, jak duży i wysoki jest nasz kamienny most. Zapewne w ulewne deszcze miał strumień tendencje do zalewania pól i domostw. Trzeba było tego złośliwego smoka ujarzmić, stawiając most. "Popatrz - mówi dziadek - tutaj jest jego głowa, a tutaj ogon". Tutejszy dialekt rozumiem najwyżej w czterdziestu procentach, ale gestykulacja dziadunia nie pozostawiała żadnych wątpliwości.
Od tego mostku, który z jednej strony położony jest na brzegu pola ryżowego, a z drugiej strony dochodzi do skarpy, pochodzi nazwa wioski - Banqiao. Na własny użytek nazwałam wioskę Przymościem; okazało się, że wprawdzie wszyscy okoliczni wieśniacy wiedzą, że taka wioska istnieje, ale nie mają pojęcia, że tam faktycznie jest most. Miałam szczęście, trafiwszy na dziadka, którego rodzina mieszka przy moście od pokoleń i który akurat cokolwiek o moście wiedział.
Ze wszystkich miejsc w okolicy chyba to jest właśnie jedyne, które mogłabym sobie wyobrazić jako moje miejsce na ziemi...
2013-10-28
Miód 蜂蜜
W drodze powrotnej z Przymościa, widząc niezliczone ule,
rozpytywałam o miód. W naszej niezbyt urozmaiconej diecie byłaby to mile widziana odrobina luksusu. Ludzie odpowiadali jednak, że to są nowe ule, z nowymi rojami i miodu na razie nie ma. Właściwie straciłam już nadzieję, choć byłam przecież na wsi obfitej w ule, że uda mi się miód kupić. Bardziej z przyzwyczajenia niż z przekonania zapytałam dziewczę, pielące ogródek ogromnego, zamożnego domostwa: macie miód na sprzedaż?
Dziewczę otrzepało kaloszki z błota, zdjęło rękawice do prac polowych, odsunęło się od kupy gnoju i odpowiedziało, że nie.
Zanim podbiegła kura za kurczętami, zanim krowa zdążyła zaryczeć, zapytałam, czy dziewczę przypadkiem nie wie, gdzie można miód kupić, bo pytałam już w tylu miejscach i nigdzie nie ma.
Dziewczyna uśmiechnęła się ślicznie i odrzekła: Ale bo ten miód to przecież tylko jest na wsi, u wieśniaków.
Zamurowało mnie trochę, rozejrzałam się po okolicy, niezbyt gęsto ozdobionej domami, w których na balkonach wiszą kolby kukurydzy, a spod chlewiku w dom wbudowanego wybiera się gnojówkę, nie roześmiałam się mimo wszystko i zapytałam, o jaką wieś jej chodzi.
Pokazała palcem, że tam, w górach, gdzie nie dochodzi asfaltowa droga, a dojście wygląda najpierw tak:
a potem tak:
Tam właśnie można szukać miodu...
rozpytywałam o miód. W naszej niezbyt urozmaiconej diecie byłaby to mile widziana odrobina luksusu. Ludzie odpowiadali jednak, że to są nowe ule, z nowymi rojami i miodu na razie nie ma. Właściwie straciłam już nadzieję, choć byłam przecież na wsi obfitej w ule, że uda mi się miód kupić. Bardziej z przyzwyczajenia niż z przekonania zapytałam dziewczę, pielące ogródek ogromnego, zamożnego domostwa: macie miód na sprzedaż?
Dziewczę otrzepało kaloszki z błota, zdjęło rękawice do prac polowych, odsunęło się od kupy gnoju i odpowiedziało, że nie.
Zanim podbiegła kura za kurczętami, zanim krowa zdążyła zaryczeć, zapytałam, czy dziewczę przypadkiem nie wie, gdzie można miód kupić, bo pytałam już w tylu miejscach i nigdzie nie ma.
Dziewczyna uśmiechnęła się ślicznie i odrzekła: Ale bo ten miód to przecież tylko jest na wsi, u wieśniaków.
Zamurowało mnie trochę, rozejrzałam się po okolicy, niezbyt gęsto ozdobionej domami, w których na balkonach wiszą kolby kukurydzy, a spod chlewiku w dom wbudowanego wybiera się gnojówkę, nie roześmiałam się mimo wszystko i zapytałam, o jaką wieś jej chodzi.
Pokazała palcem, że tam, w górach, gdzie nie dochodzi asfaltowa droga, a dojście wygląda najpierw tak:
a potem tak:
Tam właśnie można szukać miodu...
2013-10-27
Nietutejsza
Dzień wolny, hubejska wieś, moja jednoosobowa wycieczka. Wyżmijkowałam się na pysznym słoneczku i wracam do domu, mijając dzieci wracające ze szkoły pod opieką dwuipółzębnej staruszki. Dzieci ominęły mnie szeroko, chichocząc nieprzystojnie, ale [S]taruszka zadała szyku. Nawiązała ze mną dialog. Wprawdzie mówiła do mnie tutejszym dialektem, ale jestem tu już tydzień i zaczynam łapać.
S: dokąd idziesz?
Ja: do wioski Skrzyżowanie.
S, nieco zafrasowana, bo nie wie, jak mi wytłumaczyć drogę, przywołuje wnuka, który recytuje pięć minut. Dziwi mnie to, bo droga jest prosta, bez zakrętów i bez możliwości pomyłki, ale S. jest taka entuzjastyczna i życzliwa, że nie mogłam bezczelnie przerwać, że niby wiem.
Ja: dziękuję!
S: A skąd Ty jesteś?
Ja: Z Polski.
S: A, to Ty nie jesteś stąd!
Spojrzałam na babinkę, jakby miała kosmickie oczka na czułkach. Potwierdzam, że faktycznie, nie jestem stąd, nadal niepewna, czy aby babinka sobie ze mnie nie kpi. A ona tymczasem się śmieje i mówi: No właśnie wydawało mi się, że akcent masz nietutejszy...
S: dokąd idziesz?
Ja: do wioski Skrzyżowanie.
S, nieco zafrasowana, bo nie wie, jak mi wytłumaczyć drogę, przywołuje wnuka, który recytuje pięć minut. Dziwi mnie to, bo droga jest prosta, bez zakrętów i bez możliwości pomyłki, ale S. jest taka entuzjastyczna i życzliwa, że nie mogłam bezczelnie przerwać, że niby wiem.
Ja: dziękuję!
S: A skąd Ty jesteś?
Ja: Z Polski.
S: A, to Ty nie jesteś stąd!
Spojrzałam na babinkę, jakby miała kosmickie oczka na czułkach. Potwierdzam, że faktycznie, nie jestem stąd, nadal niepewna, czy aby babinka sobie ze mnie nie kpi. A ona tymczasem się śmieje i mówi: No właśnie wydawało mi się, że akcent masz nietutejszy...
2013-10-26
raciczka 豬蹄
Specjalność z targu na Skrzyżowaniu:
Czyli opalanie szczeciny z raciczki. Yummie!
(zawsze przy słowie raciczka przypomina mi się, jak zawiesiłam kaykę, przysyłając jej z Chin raciczkę pakowaną próżniowo...)
Czyli opalanie szczeciny z raciczki. Yummie!
(zawsze przy słowie raciczka przypomina mi się, jak zawiesiłam kaykę, przysyłając jej z Chin raciczkę pakowaną próżniowo...)
2013-10-25
Bojler ;)
Jestem na hubejskiej wsi. Wieś jest naprawdę mała - jedna ulica, krzywa zresztą. Ale w pokojowni (nie mogę się przemóc, by to miejsce nazwać hotelem) jest łazienka z prysznicem i bojlerem, więc mój największy strach okazał się bezpodstawny. Po poprzednim pobycie na wsi zachowałam niemiłe wspomnienie własnego smrodu, gdy okazało się, że prawie miesiąc muszę wytrzymać bez kąpieli, bo nie było nie tylko bojlera, ale w ogóle bieżącej wody. Myłam więc tylko najważniejsze elementy, a i to nie codziennie, przeklinając zamiłowanie do egzotycznych przygód.
Tutaj za to jest bojler, z możliwością nastawienia temperatury i w ogóle. Klasa!
Pierwszy tydzień myślałam, że gospodyni robi nam na złość, wyłączając wciąż bojler, bo przecież w innym wypadku temperatura wody nie zatrzymywałaby się na nieszczęsnych 24 stopniach.
W drugim tygodniu, po... nie awanturze, ale mało brakowało, pani spojrzała na mnie jak na kretynkę i powiedziała, że przecież nie ma wpływu na pogodę.
Tak. Mamy tu tylko kolektory słoneczne, a w ciągu ostatniego tygodnia słońce świeciło raz, ze dwie minuty, a normalnie jest mgła, mży albo leje...
A tak wygląda kolektor i zbiornik wody na dachu:
Tutaj za to jest bojler, z możliwością nastawienia temperatury i w ogóle. Klasa!
Pierwszy tydzień myślałam, że gospodyni robi nam na złość, wyłączając wciąż bojler, bo przecież w innym wypadku temperatura wody nie zatrzymywałaby się na nieszczęsnych 24 stopniach.
W drugim tygodniu, po... nie awanturze, ale mało brakowało, pani spojrzała na mnie jak na kretynkę i powiedziała, że przecież nie ma wpływu na pogodę.
Tak. Mamy tu tylko kolektory słoneczne, a w ciągu ostatniego tygodnia słońce świeciło raz, ze dwie minuty, a normalnie jest mgła, mży albo leje...
A tak wygląda kolektor i zbiornik wody na dachu:
2013-10-24
Stary Topol 老楊
Stary Topol ucieszył się bardzo na nasz widok. Nie jest to w końcu pierwsza wizyta polskich jaskiniowców... ekhm, wyprawy speleologicznej pod egidą Polskiego Związku Alpinizmu we wsi Skrzyżowanie. Już ich zna, już wie, że nie należy dodawać glutaminianu i że należy rozważnie się obchodzić z papryką. Pierwszego dnia był jednak nieprzygotowany na przyjęcie tłumu dziwnych białasów, dlatego na stole wylądowały takie dziwactwa jak bakłażany smażone z uszkami wieprzowymi, kapusta smażona z ozorkiem (rewelacja!) czy duża ilość chrząstek wieprzowych.Topolowie (ma wspaniałą żonę, dwóch synów i piątkę wnucząt) szybko się uczą. Wyciągnął wnioski z tego, co zostaje na talerzu nietknięte i teraz nas karmi czystym mięsem.
Ale ja nie o tym. Nigdy nie sądziłam, że będę na hubejskiej wsi wprowadzać polskie zwyczaje kulinarne. Od kilku dni ciągle jadamy smażone ziemniaczki, trzy razy lepsze od frytek, a wczoraj pokazałam Staremu Topolowi, jak się smaży jajeczniczkę na słoninie. Już dzisiaj przyrządził idealną kopię na śniadanie. Zastanawiamy się zbiorowo, czy za sto lat pojawi się tu badacz nietypowych wpływów europejskiej kultury kulinarnej na życie tubylców...
Restauracja i motel Lao Yanga czyli Starego Topola to miejsce kultowe. Poranny makaron w "zupie" z wody po gotowaniu makaronu to ukochane pożywienie jaskiniowców - dobrze wsunąć taką porcję ciepłego żarcia przed łażeniem po jaskiniach. Ja jem ten makaron również dlatego, że wspaniale trzyma ciepło - po zjedzeniu jeszcze jakieś dwie godziny nie marznę, choć temperatury tutaj raczej niskie.
Krótki rzut oka na restaurację, Topola, nas i frytki:
Ale ja nie o tym. Nigdy nie sądziłam, że będę na hubejskiej wsi wprowadzać polskie zwyczaje kulinarne. Od kilku dni ciągle jadamy smażone ziemniaczki, trzy razy lepsze od frytek, a wczoraj pokazałam Staremu Topolowi, jak się smaży jajeczniczkę na słoninie. Już dzisiaj przyrządził idealną kopię na śniadanie. Zastanawiamy się zbiorowo, czy za sto lat pojawi się tu badacz nietypowych wpływów europejskiej kultury kulinarnej na życie tubylców...
Restauracja i motel Lao Yanga czyli Starego Topola to miejsce kultowe. Poranny makaron w "zupie" z wody po gotowaniu makaronu to ukochane pożywienie jaskiniowców - dobrze wsunąć taką porcję ciepłego żarcia przed łażeniem po jaskiniach. Ja jem ten makaron również dlatego, że wspaniale trzyma ciepło - po zjedzeniu jeszcze jakieś dwie godziny nie marznę, choć temperatury tutaj raczej niskie.
Krótki rzut oka na restaurację, Topola, nas i frytki:
2013-10-23
Hubejska "skórka soi" 湖北豆皮
W całych Chinach znana jest "skórka soi", czyli kożuch z mleka sojowego. Ususzony, sprzedawany w płatach bądź paskach, jest jedną z moich ulubionych form podania soi. Więcej o nim pisać na razie nie będę, bo jest w Polsce znany.
W Hubei istnieje danie, które również nazywa się "skórka tofu". Jest to przysmak stołeczny, czyli wuhański. Przysmak składa się z "naleśnika" i farszu. Naleśnik wykonany jest na bazie trzyskładnikowej mąki: z fasoli złotej, soi warzywnej i ryżu, wymieszanej z jajkiem. Farsz to zazwyczaj ryż kleisty z pędami bambusa, mięsem, suszoną rzodkwią bądź kiszoną gorczycą sarepską, ale tak naprawdę można doń wrzucić wszystko, łącznie z krewetkami czy grzybami. Przekąska ta jest częstym daniem śniadaniowym i podkurkowym. Nie jest to jakieś mocno tradycyjne danie - powstało zaledwie kilkadziesiąt lat temu. Rozsławił je Przewodniczący Mao, któremu bardzo "skórka" podeszła. Wygląda tak:
(zdjęcie z wikipedii)
Apetyczne, prawda? Dlatego miałam nadzieję, że tutaj też takie dają.
Cóż.
Hubejska wieś różni się zdecydowanie od Wuhanu jeśli chodzi o różnorodność pokarmów i form ich podania. Jednych i drugich jest po prostu mniej. Trafiliśmy jednak na coś ciekawego - sądzę, że bezpośredniego przodka słynnej, nadziewanej skórki tofu. Jest to mianowicie skórka tofu pełniąca rolę makaronu śniadaniowego. Bo o ile nadziewana skórka soi jest daniem mocno współczesnym, o tyle sam "naleśnik" sojowy jest typowym daniem śniadaniowym w tej części kraju. Trzeba tylko mączki wymieszać z mlekiem sojowym/mlekiem ryżowym i jajkiem i usmażyć naleśnik. Gdy wystygnie, można go pokroić w grube paski i usmażyć albo ugotować zamiast makaronu - tak naprawdę wystarczy wsadzić na chwilę do wrzątku, przecież składniki po smażeniu nie są już surowe.
W wiosce Skrzyżowanie podstawowym śniadaniem są właśnie takie paski, wsadzone do miski, w której znajdują się już przyprawy: chilli, smalec, cebulka zielona i sól. Kluski zalewa się następnie wodą po gotowaniu "skórki", a także dodaje się "czapeczkę" ze smażonej wieprzowiny z kiszoną rzodkwią.
Tutejsza, prostsza wersja skórki tofu jest przepyszna. Chciałabym ją zawieźć mojemu prywatnemu łasuchowi, dlatego tak się ucieszyłam, w dzień targowy ujrzawszy ją wystawioną na sprzedaż.
Niedługo się jednak cieszyłam. Niestety, tutejszej skórki tofu się nie suszy i nie przechowuje; trzeba ją spożyć na świeżo. Maksymalny czas przechowywania to trzy dni w warunkach chłodniczych. Buuu...
Cóż.
Trzeba będzie po prostu wrócić do hubejskiej wsi...
W Hubei istnieje danie, które również nazywa się "skórka tofu". Jest to przysmak stołeczny, czyli wuhański. Przysmak składa się z "naleśnika" i farszu. Naleśnik wykonany jest na bazie trzyskładnikowej mąki: z fasoli złotej, soi warzywnej i ryżu, wymieszanej z jajkiem. Farsz to zazwyczaj ryż kleisty z pędami bambusa, mięsem, suszoną rzodkwią bądź kiszoną gorczycą sarepską, ale tak naprawdę można doń wrzucić wszystko, łącznie z krewetkami czy grzybami. Przekąska ta jest częstym daniem śniadaniowym i podkurkowym. Nie jest to jakieś mocno tradycyjne danie - powstało zaledwie kilkadziesiąt lat temu. Rozsławił je Przewodniczący Mao, któremu bardzo "skórka" podeszła. Wygląda tak:
(zdjęcie z wikipedii)
Apetyczne, prawda? Dlatego miałam nadzieję, że tutaj też takie dają.
Cóż.
Hubejska wieś różni się zdecydowanie od Wuhanu jeśli chodzi o różnorodność pokarmów i form ich podania. Jednych i drugich jest po prostu mniej. Trafiliśmy jednak na coś ciekawego - sądzę, że bezpośredniego przodka słynnej, nadziewanej skórki tofu. Jest to mianowicie skórka tofu pełniąca rolę makaronu śniadaniowego. Bo o ile nadziewana skórka soi jest daniem mocno współczesnym, o tyle sam "naleśnik" sojowy jest typowym daniem śniadaniowym w tej części kraju. Trzeba tylko mączki wymieszać z mlekiem sojowym/mlekiem ryżowym i jajkiem i usmażyć naleśnik. Gdy wystygnie, można go pokroić w grube paski i usmażyć albo ugotować zamiast makaronu - tak naprawdę wystarczy wsadzić na chwilę do wrzątku, przecież składniki po smażeniu nie są już surowe.
W wiosce Skrzyżowanie podstawowym śniadaniem są właśnie takie paski, wsadzone do miski, w której znajdują się już przyprawy: chilli, smalec, cebulka zielona i sól. Kluski zalewa się następnie wodą po gotowaniu "skórki", a także dodaje się "czapeczkę" ze smażonej wieprzowiny z kiszoną rzodkwią.
Tutejsza, prostsza wersja skórki tofu jest przepyszna. Chciałabym ją zawieźć mojemu prywatnemu łasuchowi, dlatego tak się ucieszyłam, w dzień targowy ujrzawszy ją wystawioną na sprzedaż.
Niedługo się jednak cieszyłam. Niestety, tutejszej skórki tofu się nie suszy i nie przechowuje; trzeba ją spożyć na świeżo. Maksymalny czas przechowywania to trzy dni w warunkach chłodniczych. Buuu...
Cóż.
Trzeba będzie po prostu wrócić do hubejskiej wsi...
2013-10-22
Nowi sąsiedzi 新鄰居
Do mieszkania naprzeciwko wprowadzili się nowi sąsiedzi, młode małżeństwo i dziadek. Zanim zaczęli wnosić sprzęty, zadbali o to, żeby w nowym mieszkaniu im się wiodło:
Przez całą dobę okadzali wejście trociczkami, dbając, żeby nie zgasły nawet na sekundę. Słychać ich było nawet jak krzątali się w nocy, o drugiej czy trzeciej nad ranem. Podobno to chroni przed złymi duchami...
Przez całą dobę okadzali wejście trociczkami, dbając, żeby nie zgasły nawet na sekundę. Słychać ich było nawet jak krzątali się w nocy, o drugiej czy trzeciej nad ranem. Podobno to chroni przed złymi duchami...
2013-10-21
liście lotosu 荷葉
Chociaż wiele już lat wędruję po chińskich targach, wciąż jeszcze zdarza się Chińczykom mnie zaskoczyć. Kompletnie na przykład nie wiedziałam, że można w ten sposób:
sprzedawać liście lotosu.
Można.
Są pozwijane jak kiszone liście winogron. Służą zresztą podobnym celom - można w nie zawinąć farsz i zrobić "gołąbki". Albo zawinąć w nie kurczaka, o czym już wspominałam. Albo liście wysuszyć i parzyć sobie z nich herbatkę, która ponoć pomaga na kobiece dolegliwości. Mówię ponoć, bo na mnie niestety nie działa...
sprzedawać liście lotosu.
Można.
Są pozwijane jak kiszone liście winogron. Służą zresztą podobnym celom - można w nie zawinąć farsz i zrobić "gołąbki". Albo zawinąć w nie kurczaka, o czym już wspominałam. Albo liście wysuszyć i parzyć sobie z nich herbatkę, która ponoć pomaga na kobiece dolegliwości. Mówię ponoć, bo na mnie niestety nie działa...
2013-10-20
Bazar na Skrzyżowaniu 十字路的集市
W każdej wiosce chińskiej, a i w co mniejszych miasteczkach, jedyną okazją poznania ludzi, kupienia lokalnych i pozalokalnych przysmaków a także ogólnego sprawdzenia, co w trawie piszczy, jest targ. Nie targ na targowisku, którego w pomniejszych wioseczkach po prostu nie ma - bo żywią się tym, co ubiją tudzież wyhodują. Targ w dzień targowy. Stragany rozkładane są przy głównej ulicy. W naszym wypadku przy jedynej - choć miasteczko nazywa się Skrzyżowanie, tak naprawdę jest tu jedna porządna droga. Wzdłuż niej rozłożyli się mieszkańcy Skrzyżowania i okolicznych wiosek, którzy przybyli wozami dostawczymi, motorami a nawet perpedesem. W drodze do Niebiańskiej Jaskini widzieliśmy okolicznych wieśniaków z koszami, tak bambusowymi, jak i plastikowymi, wypakowanymi dobrem wszelakim. Było domowe tofu, domowe sfermentowane fasolki, tofu z dziwidła, płody rolne, świeżo ubite świnie, ręcznie robione miotełki z włókien słomy ryżowej, a nawet czapki.
By umilić czas odwiedzającym, rozstawiono także stragany z ciepłym żarciem - na przykład lokalne placuszki z soi w cieście. Ku mojemu zdumieniu tylko na jishi 集市 - takim właśnie ruchomym bazarze - były dostępne bułeczki na parze, czyli baozi i mantou.
Gospodyni z naszej ulubionej jadłodajni dnia poprzedniego zrobiła domowe sfermentowane fasolki i takiż "budyń tofu" czyli douhua. Poza porami karmienia stała przy straganie, czekając bez zniecierpliwienia na kupców. Nie reklamowała w głos produktów - broniły się same. Zresztą, to samo dotyczyło wszystkich straganów - sądzę, że tutaj po prostu wszyscy wszystkich znają, dlatego nie warto się wysilać...
Asortyment nie był zróżnicowany. Po bogatych targach kunmińskich, obfitujących w nietypowe warzywa, bazarek na Skrzyżowaniu, obfity tylko w ziemniaki, różne typy kapusty i sprowadzane z Kantonu owoce tropikalne (banany, pomelo, granaty etc.), wydał mi się naprawdę ubogi. Nagle zrozumiałam, dlaczego tak bardzo pokochałam Yunnan - tam nawet w biednych wioskach jada się posiłki obfite i zróżnicowane.
Targowisko mnie nie urzekło, bo poza miotełkami i placuszkami nie znalazłam tu produktów stricte regionalnych. Mam nadzieję, że to po prostu deszcz zniechęcił rzesze sprzedawców i że następnym razem będzie lepiej.
By umilić czas odwiedzającym, rozstawiono także stragany z ciepłym żarciem - na przykład lokalne placuszki z soi w cieście. Ku mojemu zdumieniu tylko na jishi 集市 - takim właśnie ruchomym bazarze - były dostępne bułeczki na parze, czyli baozi i mantou.
Gospodyni z naszej ulubionej jadłodajni dnia poprzedniego zrobiła domowe sfermentowane fasolki i takiż "budyń tofu" czyli douhua. Poza porami karmienia stała przy straganie, czekając bez zniecierpliwienia na kupców. Nie reklamowała w głos produktów - broniły się same. Zresztą, to samo dotyczyło wszystkich straganów - sądzę, że tutaj po prostu wszyscy wszystkich znają, dlatego nie warto się wysilać...
Asortyment nie był zróżnicowany. Po bogatych targach kunmińskich, obfitujących w nietypowe warzywa, bazarek na Skrzyżowaniu, obfity tylko w ziemniaki, różne typy kapusty i sprowadzane z Kantonu owoce tropikalne (banany, pomelo, granaty etc.), wydał mi się naprawdę ubogi. Nagle zrozumiałam, dlaczego tak bardzo pokochałam Yunnan - tam nawet w biednych wioskach jada się posiłki obfite i zróżnicowane.
Targowisko mnie nie urzekło, bo poza miotełkami i placuszkami nie znalazłam tu produktów stricte regionalnych. Mam nadzieję, że to po prostu deszcz zniechęcił rzesze sprzedawców i że następnym razem będzie lepiej.
2013-10-19
Rzekogór 山川
To taka wioseczka tuż za Shizilu, czyli Skrzyżowaniem, w którym mieszkamy. Niczym się nie wyróżnia, nawet nie ma sklepów. Za to wystarczy podejść dowolną nieasfaltową drogą, by zobaczyć ostatnie tradycyjne, budowane z kamienia, domostwa.
Nigdy nie przestanie mnie zdumiewać, jak można niejednakowe i chaotyczne kamienie połączyć w gładką ścianę. Wiem, że nie tylko hubejscy Chińczycy posiedli tę umiejętność, ale tutaj, przy wszechobecnej blasze falistej łączonej gustownie z betonem, zdumiewa mnie to chyba najbardziej. Oczywiście, są też domy drewniane i betonowe, ale to te kamienne mnie zachwyciły najbardziej. Zaskoczyło mnie też, jak daleko od siebie tutejsi Chińczycy mieszkają. W Yunnanie wszyscy mieszkają, jak to się ładnie mówi, na kupie. Tutaj natomiast domy to tylko detal w pięknym krajobrazie.
Wiem, że tam nie ma bieżącej wody ani ogrzewania - chociaż piecostoły, o których już wspominałam, są wspaniałą alternatywą. Wiem, że życie w górach jest ciężkie - zwłaszcza podczas zimy czy pory deszczowej. Ale surowe piękno okolicy, zagospodarowanej do ostatniego okruszka ziemi, a jednak nadal dzikiej; domy, które przetrwały kilkaset lat i następnych kilka wieków jeszcze postoją; ludzie, którzy żyją tak, jakby zegar nie istniał - to wszystko ogrzewa moje serce i cieszy oko.
Gdyby tylko nie lało...
Nigdy nie przestanie mnie zdumiewać, jak można niejednakowe i chaotyczne kamienie połączyć w gładką ścianę. Wiem, że nie tylko hubejscy Chińczycy posiedli tę umiejętność, ale tutaj, przy wszechobecnej blasze falistej łączonej gustownie z betonem, zdumiewa mnie to chyba najbardziej. Oczywiście, są też domy drewniane i betonowe, ale to te kamienne mnie zachwyciły najbardziej. Zaskoczyło mnie też, jak daleko od siebie tutejsi Chińczycy mieszkają. W Yunnanie wszyscy mieszkają, jak to się ładnie mówi, na kupie. Tutaj natomiast domy to tylko detal w pięknym krajobrazie.
Wiem, że tam nie ma bieżącej wody ani ogrzewania - chociaż piecostoły, o których już wspominałam, są wspaniałą alternatywą. Wiem, że życie w górach jest ciężkie - zwłaszcza podczas zimy czy pory deszczowej. Ale surowe piękno okolicy, zagospodarowanej do ostatniego okruszka ziemi, a jednak nadal dzikiej; domy, które przetrwały kilkaset lat i następnych kilka wieków jeszcze postoją; ludzie, którzy żyją tak, jakby zegar nie istniał - to wszystko ogrzewa moje serce i cieszy oko.
Gdyby tylko nie lało...