Strony

2008-09-06

nadrabiam zaległości...

Po dość męczącej podróży w końcu wylądowałam w taksówce. Niestety, po pierwsze nielegalnej, po drugie kierowca próbował się spoufalić i położył mi rękę na kolanie. Grrr. Żeby był ładny i młody, to może nawet by było mimo wszystko miłe, ale ten obrzydliwy dziad? I jeszcze mnie na dolary próbował naciągnąć, ale się nie dałam :)
W końcu dojechałam do hostelu, polecanego przez Ratunek-Dla-Białasów-Lonely-Planet. The Hump jest znany, bardzo znany. Widok z tarasu jest wlasnie taki:
To, co tu widzicie, to dwa najsłynniejsze kunmińskie paifangi: Złotego Konia i Szmaragdowego Koguta.
Udało mi się uchwycić ładny moment:
A tuż obok tego niesamowicie chińskiego miejsca znajduje się taki potworek:
Zwróćcie uwagę na dach. Jest to przecież normalny wieżowiec. Ale kończy się czymś w stylu buddyjskiej stupy z siedmioma dachami, naprawdę robi to bardzo interesujące wrażenie :)
Tam więc mieszkałam pierwszych kilka dni. The Hump ma wiele zalet, między innymi bezprzewodowy internet, który jednakowoż nie zawsze działa :P Ale jest tam też stół pingpongowy i bilardowy oraz obsługa, która od biedy może porozumieć się po angielsku. A tuż obok The Hump znajduje się targowisko, a także milion cudownych restauracji. W jednej z nich można dostać dyniowe, fasolkowe, kukurydziane i różne inne ciasteczka. Mniam, ślinka cieknie!
Od razu w poniedziałek poszłyśmy do agencji... nie, nie towarzyskiej :P Nieruchomości agencji :P Pierwsza agencja to była porażka, ceny mieszkań porażające. Ale w drugiej, znajdującej się zresztą naprzeciwko bramy głównej naszego uniwersytetu, znalazłyśmy nie tylko odpowiadające nam mieszkanie, ale przede wszystkim - Małą Piątkę.
Mała Piątka to imię niedużego Chińczyka (jeśli ja mówię niedużego, to znaczy, że jest on naprawdę malutki), który za punkt honoru postawił sobie pomaganie dwóm ślicznym dziewczynom (ma na myśli nas :)). Nie tylko znalazł dla nas mieszkanie, co ze względu na jego profesję nie jest wszak niczym specjalnie zaskakującym. Dodatkowo: rozwiązał problem internetu w naszym mieszkaniu (właścicielka pokpiła sprawę i miałyśmy internet na zmianę, grrr), znalazł Martynie piękne chińskie imię, zaprowadził nas do wróżbity, pomógł nam wymienić forsę w banku, cały czas jest pod telefonem, a w dodatku od czasu do czasu dzwoni, żeby zapytać, czy wszystko jest w porządku. Kochamy go obłędnie, bo naprawdę rzadko się zdarzają ludzie, którzy zupełnie całkowicie absolutnie bezinteresownie pomagają drugiemu...
O co chodzi z tym bankiem? Przecież mówię po chińsku, więc wymiana pieniędzy nie powinna być skomplikowana. I też nie była - do czasu, gdy zabrali nam paszporty. Wiecie, tuż po przyjeździe czekało nas milion procedur - rejestracja na uczelni, zameldowanie, do którego jest potrzebne zaświadczenie z uczelni, papier wynajęcia mieszkania i świadectwo zdrowia. A gdy już wydawało się wszystko skończone, trzeba było zrobić sobie wizę - ta, którą się dostaje w Warszawie to tylko wiza wjazdowa, na miejscu trzeba sobie zapewnić możliwość podróżowania... No i właśnie dlatego zabrali nam paszporty. A bez paszportu nie da się wymienić pieniędzy. To znaczy da się, jeśli się ma inny chiński dowód tożsamości. My nie mamy, więc znalazłyśmy się w kropce. Poszłyśmy więc do Małej Piątki, a on dla nas wymienił pieniądze...
Dlaczego do wymiany pieniędzy jest potrzebny dowód tożsamości? Otóż: tu nie ma czegoś takiego jak kantor. Trzeba iść do banku. I to nie do dowolnego banku, a do któregoś z licznych oddziałów Bank of China. Tam trzeba wypełnić kilka świstków, pokazać dowód tożsamości i dopiero wtedy wreszcie dostaniesz Renminbi, czyli używane tutaj yuany....

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Proszę, nie anonimowo!
Ze względu na zbyt dużą ilość trolli, musiałam włączyć moderowanie komentarzy. Ukażą się więc dopiero, gdy je zaakceptuję. Proszę o cierpliwość.