Strony

2015-10-22

Pearl S. Buck - Moje różne światy

Pierwszą książkę Pearl Buck przeczytałam ho, ho! i jeszcze dawniej. Spowiedź Chinki mianowicie. Byłam wówczas tak mało obeznana z Noblami literackimi, że nawet nie skojarzyłam nazwiska autorki. Ech...
Później było więcej książek. Z każdą następną bardziej kochałam autorkę. Dlatego też gdy w ręce wpadła mi autobiografia tej niezwykłej kobiety, MUSIAŁAM ją przeczytać.
Dziś kilka wyjątków z pierwszych dwóch części tej autobiografii; niektóre wybrałam dlatego, że tak trafnie opisują Chiny; niektóre dlatego, że tak trafnie opisują... mnie.

Wiedziałam co prawda, że nie jestem stuprocentową Chinką, ale wiedziałam też, że jestem nią na tyle, by bezkarnie objadać się słodyczami z targu.
Wyrastałam więc w dwóch całkowicie odrębnych światach: w małym, czyściutkim światku amerykańskiego prezbiterianizmu moich rodziców i w ogromnym, kochającym, wesołym, niezbyt czystym chińskim uniwersum. Gdy przebywałam w świecie chińskim, byłam Chinką, mówiłam po chińsku, zachowywałam się po chińsku i jadłam to, co Chińczycy, dzieląc ich myśli i uczucia, a wkraczając do świata amerykańskiego zamykałam za sobą drzwi.
Co prawda w tym chińskim świecie często rozmawialiśmy o Amerykanach. Na całe szczęście Chińczycy bardzo lubili moich rodziców, więc właściwie nie musiałam się za nich wstydzić, jeśli nie liczyć paru nieszczęsnych ich osobliwości, jak na przykład absurdalnie wielkich stóp i wysokiego wzrostu taty czy pobudliwości mamy.
***
Dzisiaj, kiedy widzę, z jaką niechęcią odnoszą się dzieci do przymusu nauki, zastanawiam się, czy szkoła obowiązkowa rzeczywiście może czegoś nauczyć. W świecie mego dzieciństwa była ona bezcennym darem losu. Kto mógł powiedzieć o sobie, że chodzi do szkoły, natychmiast stawał się członkiem elity, elity najlepszej, bo intelektualnej.
***
[...] sprawa trzymania sztućców stanowiła w mojej rodzinie przedmiot ciągłych dyskusji, ponieważ mama praktykowała sposób amerykański, czyli najpierw kroiła wszystko na talerzu, po czym odkładała nóż i jadła samym widelcem, tata zaś naśladował Anglików, którzy trzymając nóż w prawej dłoni, a widelec w lewej, nakładali na niego kawałki jedzenia. I jedno, i drugie dawało mi wskazówki, więc czasem słuchałam mamy, a czasem taty, najpierw nieco zdezorientowana, a potem, jak to dzieci, przyzwyczajając się do drobnych dziwactw rodziców. W efekcie o moim zachowaniu przy każdym posiłku decydował los, a ja i tak wolałam chińskie pałeczki. [:D]
***
I jeszcze jedno: najlepsze są te potrawy, które są nie tylko lokalne, lecz i sezonowe. Otóż uważam, że pory roku są po to, by się ich trzymać. Nawet tu, w moim dzisiejszym świecie, nie pociąga - mnie kukurydza w styczniu ani truskawki w listopadzie. Takie sezonowe wypaczenia wydają mi się wręcz odrażające. Na kukurydzę mam ochotę w sierpniu, kiedy jest młoda i świeża, i wcale nie chcę, żeby sezon na nią trwał dłużej, niż trwa, bo przecież trzeba dać szansę również innym warzywom. W naszych czasach, w naszym wieku nie można obejść się bez lodówek i zamrażarek, mam je w domu i ja, ale nie mam do nich większego przekonania.
***
Co najdziwniejsze, misjonarze ci mogli nie tylko bez przeszkód nauczać religii całkowicie obcej Chińczykom, ale wręcz twierdzić, że jest to religia jedynie prawdziwa, że tych, którzy jej nie przyjmą, nieodwołalnie czeka wieczne potępienie. Ta bezczelność wstrząsa mną jeszcze do dziś.
***
[...] misjonarze jechali do Chin po to, by zaspokoić własną potrzebę duchową. Potrzeba ta była szlachetna, w pełni bezinteresowna, bez wątpienia wypływająca z tej samej, boskiej potrzeby, przez którą Bóg tak umiłował świat, że dał Syna swego jednorodzonego, aby nas zbawił. A jednak nauczył mnie Thoreau, ten zaś wiedział to od Konfucjusza, że jeżeli ktoś przychodzi do ciebie, by cię uszczęśliwić, musisz ratować się przed tym człowiekiem.
***
Nawiasem mówiąc, choć wtedy tego tak nie odczuwałam, było coś tragicznego w tym określeniu „u siebie”, gdy używali go wciąż biali mieszkający tak daleko od ojczystych stron. „U siebie” zawsze oznaczało ojczyznę niezależnie od tego, gdzie mieszkali, w której części Azji, i czy byli tam z żonami i dziećmi. W Indiach można było spotkać Anglików, którzy zostali posłani tam przez rodziców w wieku osiemnastu lat, by się „dorobili”, a choć zdążyli w Indiach posiwieć i jako tako się zadomowić, zawsze miejscem „u siebie” była dla nich Anglia. Jeszcze smutniejsze było, że jeżeli Anglicy ci pożenili się z Hinduskami lub tylko żyli z nimi, ich małe, pół-hinduskie dzieci mówiły „u siebie” mając na myśli Anglię, choć na pewno nie byłyby tam „u siebie”. Ani tam zresztą, ani w Indiach. W Czinkiang też było trochę takich dzieci, a choć mama nie pozwalała mówić o nich inaczej jak o Anglikach i Amerykanach, tak jak o ich ojcach, wiedziałam, że i one wiedzą, iż nigdzie nie będą u siebie.
***
[...] nie wolno nam zapominać, że misjonarze znaleźli się w Chinach bez zaproszenia, że kierowaliśmy się wyłącznie własnym poczuciem obowiązku. Chińczycy nie są nam nic winni. Pracowaliśmy w pocie czoła, ale to też było jedynie naszym obowiązkiem, więc i za to nie są nam nic winni. A choć nasz kraj nie żądał koncesji, ani słowem nie sprzeciwiliśmy się, gdy wymuszali je inni, i my też ciągnęliśmy korzyści z niesprawiedliwych traktatów. Więc i my nie unikniemy kary, gdy nadejdzie dzień zapłaty.
***
[...] wtedy po raz pierwszy zrozumiałam, na jakie niebezpieczeństwa narażony jest związek dwojga ludzi za bardzo różniących się wykształceniem i pochodzeniem. Szkoda, że nie uchroniło mnie to od popełnienia później tego samego błędu.
***
[...] musiałabym opowiadać koleżankom o haniebnym postępowaniu mocarstw zachodnich i wyzysku, jakiego dopuszczały się względem wielkich, nastawionych pokojowo krajów Azji, które z zasady nigdy nie chciały przyswoić sobie prochu i nowoczesnej broni; i o wojnach opiumowych, powstaniu Bokserów, niesprawiedliwych traktatach, o prawie eksterytorialności, na podstawie którego biali stąpający po chińskiej ziemi nie podlegali prawu chińskiemu. Biały, choćby kogoś zamordował lub zgwałcił - zdarzały się takie przypadki - był praktycznie bezkarny, bo korzystał z dyplomatycznego niemal immunitetu.
***
Mówiąc o okrucieństwie należy może wspomnieć przy tej okazji o dręczeniu zwierząt, co tak zawsze szokuje cudzoziemców odwiedzających Chiny. Istnieje rzeczywiście wielka różnica między traktowaniem zwierząt w Chinach i na Zachodzie. Chińczycy nie pieszczą, nie głaszczą swych zwierząt, nie troszczą się tak o ich dobro. Przeciwnie, Chińczycy przyjeżdżający do Stanów Zjednoczonych patrzą zwykle z obrzydzeniem na czułość, z jaką są tam traktowane zwierzęta, bo według nich czułość powinna być okazywana jedynie istotom ludzkim. Uważam, że dobroć należy się tak ludziom, jak zwierzętom. Często dziwiło mnie, że moi chińscy przyjaciele, ludzie zazwyczaj litościwi i łagodni względem innych, mogli być tak obojętni na cierpienia zwierząt. Później dopiero odkryłam, że jest to wpływ buddyzmu, wszechobecnego w umysłowości chińskiej. Bo choć większość Chińczyków nie była religijna, wiara w reinkarnację ludzkiej duszy zakorzeniona była głęboko. Według tego dogmatu zły człowiek po śmierci staje się zwierzęciem w następnym wcieleniu, czyli każde zwierzę było kiedyś złym człowiekiem. Choć przeciętny Chińczyk nie przyznałby się, że wierzy w reinkarnację, pogląd ten rozpowszechniony jest tak bardzo, że pogardę dla zwierząt czują wszyscy.

Czytam, czasem aż sapiąc ze złości. Książki Buck mają prawie po sto lat, a ludzie w tym czasie tak niewiele się nauczyli!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Proszę, nie anonimowo!
Ze względu na zbyt dużą ilość trolli, musiałam włączyć moderowanie komentarzy. Ukażą się więc dopiero, gdy je zaakceptuję. Proszę o cierpliwość.