Strony

2015-03-29

Amy Tan o Kunmingu

Żonę kuchennego boga czytałam po raz pierwszy z dziesięć lat temu; niewiele mi z niej zostało w głowie, dlatego z takim zdumieniem odkryłam na nowo, że część akcji książki dzieje się w moim mieście! Tak, tak, Kunming przychodzi do mnie w najbardziej niespodziewanych momentach...

- My nie uciekamy - ucięła Hulan ostro. - Piloci drugiej i trzeciej klasy zostali skierowani do Kunmingu w bardzo ważnej sprawie. Dlatego tam jedziemy. Ciekawe, czy naprawdę w to wierzyła. Czy tak powiedział jej Jiaguo? Jakie znów ważne sprawy w Kunmingu? Dawno temu zsyłano tam dygnitarzy, którzy popadli w niełaskę. Jeśli nie obcięli ci głowy, zsyłali cię do Kunmingu, leżącego prawie na samym krańcu Chin, wśród prymitywnych plemion. Oczywiście, teraz wyglądało tam inaczej, ale nadal przychodziło mi na myśl wyrażenie używane przez stryja: kunjing Kunming, czyli „utkwić w dziurze, zupełnie jak w Kunmingu", wypaść z prawdziwego świata. Kunming wydał mi się bezpieczną kryjówką, w której nikt nas nie znajdzie. Cieszyłam się, że tam jedziemy.
***
Następnego ranka okazało się, że stary pan Ma załadował już nasze walizki na ciężarówkę podobną do tej z Nankinu; różniła się tylko tym, że przyczepiono do niej wielki zbiornik na paliwo. Tylko dzięki temu można się było wówczas dostać do Kunmingu, bo nie mieliśmy stacji benzynowych co dziesięć mil. Nie poruszaliśmy się też po autostradach z ograniczeniem prędkości do siedemdziesięciu mil na godzinę.
***
Ciągle trwała zima, ale powietrze wiejące nam w twarz straciło chłód. Wydawało się, że przybyliśmy do krainy, gdzie panuje zupełnie inna pora roku: wieczna wiosna. Hulan odwróciła się do mnie.
- Spójrz no tylko. Kunming wygląda jak wzorzec pięknego pejzażu: zielone wzgórza, czysta woda. Niebo też ładne.
***
Wreszcie wjechaliśmy do właściwego miasta, zatłoczonego i ruchliwego. Okazało się dużo większe, niż myślałam. Minęliśmy stację kolejową i szeroką ulicę z szarymi budynkami, niezbyt starymi, ale też nie w najnowszym stylu. Potem ulice zrobiły się węższe, kręte i zatłoczone przez ludzi, wózki i rowery. Kierowca trąbił co parę sekund. Powietrze zgęstniało od przykrych zapachów. Rozbolała mnie głowa. Zobaczyłam stłoczone lepianki, niektóre czyste i pobielone wapnem, inne tak koślawe i poobłupywane, że zastanawiałam się, czemu jeszcze stoją.
Zwracające się ku nam twarze nie przypominały chińskich. Byli to ludzie z plemion, które dopiero co zeszły z gór. Bez trudu odróżniało się ich od miejscowych. Nie nosili szarych bluz i spodni biedaków z Junanu ani długich szat kupców, ani zachodnich koszul jak klasa wykształcona. Zamiast tego ubierali się w kolorowe suknie z jasnymi pasami na rękawach, a na głowy zakładali turbany albo kapelusze przypominające ciasne słomkowe miseczki.
***
Wszystkie domy przy tej ulicy wyglądały podobnie: dwu-, trzypiętrowe budynki
w zagranicznym stylu. Nazywałyśmy je yangfang.[...] Oczywiście to prawda, że większość miejscowych nie miała prądu; mieszkali w starych lepiankach albo w słomianych chatach. Jednak na naszej ulicy wszyscy mieli prąd, na parterze i na piętrze. Kiedy miasto ciemniało i cichło, włączaliśmy radio, wentylator, zapalaliśmy lampy i do późnej nocy graliśmy w madżonga.
***
Następnego popołudnia pojechaliśmy na zachód, do stóp wzgórz zwanych Śpiące Królewny. Rzeczywiście przypominały dziewczęta pogrążone we śnie. Tam ją pochowaliśmy.
***
Jeden z pilotów wspomniał, że słyszał o kontrakcie na kupno amerykańskich samolotów używanych w Indiach. Około tysiąca, tyle żeby zrównać siły z Japończykami. Inny dodał, że w różnych częściach kraju buduje się fabryki samolotów. Może jedna powstanie wkrótce w Kunmingu? Wszyscy uznaliśmy to za najlepsze rozwiązanie: budować samoloty w Chinach, żeby nie było wątpliwości, że robią je tak, jak trzeba. Nie tak, jak te pełne usterek stare rosyjskie samoloty albo nowe, pochodzące z Włoch. „Chińskie" znaczyło najlepsze. Bombowce, myśliwce, wszystko szybkie i przystosowane do latania w nocy.
***
Oczywiście, na rynku organizowano często wiece, żeby przeklinać zdrajców i podtrzymywać wszystkich na duchu. Pewnego dnia akurat się tam znalazłam. Oficer w randze kapitana darł się przez megafon, że lud chiński nigdy się nie podda.
- Musimy chcieć pobić Japończyków - powiedział - nawet jeśli przyjdzie nam poświęcić ostatnią kroplę krwi Hanów.
Bardzo dziwne stwierdzenie, bo oprócz mnie i Hulan nie znalazłabyś w tym tłumie ani pół kropli krwi Hanów. Zgromadzeni pochodzili z miejscowych plemion: Miao, Bai, Yi, Hui, a do tego trochę Birmańczyków, innych biedaków z gór i uciekinierów. Zmuszono ich do zejścia z gór na obrzeża miasta, żeby pomagali przy wojnie i oddawali swych synów na żołnierzy i robotników. Traktowano ich jak najniższą kastę, niemal jak zwierzęta pociągowe, a mimo to stali na rynku, słuchając wygłaszanych w obcym języku patriotycznych słów o Chińczykach Han. Klaskali i wznosili okrzyki.
***
Zaczęło się od tego, że do Kunmingu przyjechały Latające Tygrysy. Wtedy nazywano ich jeszcze „a-wu-dżi", skrót od American Volunteer Group, czyli amerykańskich ochotników. Niektórzy mówili na nich Latające Rekiny, bo malowali na samolotach bardzo ostre rekinie zęby. Potem komuś się zwidziało, że to zęby tygrysa, więc wiesz już, skąd wzięła się nazwa Latające Tygrysy. Przez pomyłkę.
Tamtego dnia Hulan opowiadała mi, jak to pewna chińska nauczycielka straciła rozum. Opuściła męża i teraz chce sypiać wyłącznie z amerykańskimi lotnikami - jak leci, z żonatymi, kawalerami, starymi, młodymi, bez różnicy. - Przyznała to zupełnie otwarcie! Chinka! - mówiła Hulan. - Naprawdę.
Wszyscy uważają, że zachorowała zaraz po amerykańskim zwycięstwie. Publicznie wyparła się męża. Co to za choroba? Kto ją tam wie. Teraz ma fioła na punkcie seksu, o niczym innym nie mówi. Do tego jest stara, chyba już po trzydziestce, i nieładna.[...] Dobrze pamiętam tę potańcówkę na Boże Narodzenie tysiąc dziewięćset czterdziestego pierwszego. Urządzono ją w trzy dni po kolejnym nalocie na Kunming, podczas którego amerykańscy ochotnicy przepędzili Japończyków, gdzie pieprz rośnie. Pierwsze zwycięstwo od tylu lat! Wszyscy wybiegli na ulice, wykrzykując, wrzeszcząc i wiwatując na cześć amerykańskich myśliwców z rekinimi zębami. Wybuchały sztuczne ognie, warczały bębny i trąbiły klaksony, zupełnie jak na Nowy Rok. Nauczycielka nie była jedyna. Wszyscy trochę zwariowaliśmy dla Amerykanów.
/Amy Tan, Żona kuchennego boga/

Czytam i się śmieję pod nosem. Zielone wzgórza - obecne. Piękne niebo - owszem. Z czystą wodą trochę gorzej. Tak, stare pokolenie często opowiada o miłości kunmińczyków do Amerykanów i o imprezach przez tych ostatnich organizowanych. I jeszcze ten akapit o mniejszościach, które się zachęca do walki "o Chiny", choć oni bardziej czują się Yi, Baiami i Miao niż Chińczykami... Za to Śpiących Królewien nie ma i nie było; jest Śpiąca Piękność i faktycznie jest na zachodzie Kunmingu :)
Dziwnie mi zawsze, kiedy w najbardziej niespodziewanych momentach trafiam na wzmianki o moim mieście. A tym razem to już w ogóle! Przecież czytałam tę książkę, przecież z grubsza pamiętałam, o czym ona jest - a na Kunming nie zwróciłam wówczas uwagi. Był dla mnie tylko nazwą; teraz jest dla mnie całym światem...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Proszę, nie anonimowo!
Ze względu na zbyt dużą ilość trolli, musiałam włączyć moderowanie komentarzy. Ukażą się więc dopiero, gdy je zaakceptuję. Proszę o cierpliwość.