Strony

2015-02-15

Tybet oczami Terzaniego

Moje pierwsze zetknięcie z Tybetem nastąpiło w bodaj pierwszej albo drugiej klasie podstawówki, kiedy w jedne wakacje pochłonęłam wszystkie "Tomki". Nie spodobało mi się to, co przeczytałam - przede wszystkim było tam zimno i można sobie było w Himalajach odmrozić nogi, co groziło śmiercią. Brrr. Nie wiedziałam, że życie rzuci mnie do Yunnanu, który leży u stóp Tybetu i że Tybetańczyków będę mogła sobie oglądać na co dzień.
Dziś kolejne fragmenty Zakazanych Wrót; o tych sprawach się często mówi; każdy ma na temat Tybetu swoje zdanie. Ja też mam, ale dziś pozwolę mówić Terzaniemu.

Kiedy Mao wydawał chińskiej armii rozkazy wkroczenia do Tybetu w 1950 i do Lhasy w 1951 roku (Tybetańczycy stawili wtedy silny opór, ale chińska propaganda przedstawia to jako „pokojowe wyzwolenie”), kraj ów pod teokratycznymi rządami lamów i szlachty z Dalajlamą („Oceanem Mądrości”) na czele zdecydowanie nie nadążał za współczesnością. Nie było dróg, szkół, szpitali, fabryk. Trzynasty Dalajlama sprowadził z Indii jedynie trzy samochody, przetransportowane przez Himalaje kawałek po kawałku na grzbietach jaków i ludzi, ale stały się one szybko bezużyteczne ze względu na brak benzyny. Oprócz kół tych aut kręciły się w Tybecie tylko młynki modlitewne, bo zgodnie ze starym proroctwem „wraz z wprowadzeniem kół następuje kres pokoju”.
I w istocie Chińczycy przyjechali tu na ciężarówkach.
***
Nowa Lhasa rozciągająca się obecnie w dolinie ku zachodowi i stara Lhasa skupiona u podnóża Potali stykają się wzdłuż szerokiej alei. Rano po jednej stronie tej ulicy Chińczycy zaczynają swój dzień gimnastyką i biegami; po drugiej Tybetańczycy przystępują do zwyczajowych modłów, przebierając paciorki różańca. Obie społeczności żyją osobno, podzielone, często nie utrzymując ze sobą żadnego kontaktu. Czasem wydaje się nawet, że żyją w dwóch różnych epokach. Na drodze z ubitej ziemi, wiodącej w stronę lotniska, widziałem chińskich żołnierzy, którzy zakładali druty linii telefonicznej; za nimi nadeszli Tybetańczycy, aby porozwieszać na tych drutach swoje białe kartki modlitewne.
***
Pekin wypłaca teraz miesięczną pensję tym niewielu lamom, którym udało się przeżyć. Ocalałym klasztorom przyznano na odbudowę pół miliona dolarów amerykańskich. W jednym z nich zakończono już roboty; zwiedzają go obowiązkowo przybywający teraz do Tybetu turyści, którym komunistyczny rząd chiński chce dowieść swojej troski o dawną kulturę w nadziei, że zapomną, iż to właśnie rząd chiński tę kulturę zniszczył.
Położony w odległości pięciu kilometrów na zachód od Lhasy Drepung był – mówią Tybetańczycy – największym klasztorem świata. W 1959 roku było to prawdziwe miasto, zamieszkane przez dziesięć tysięcy mnichów; w 1962 roku zostało ich już tylko siedmiuset. Chińczycy w imię swoich „demokratycznych reform” sprawili, że ogromna większość tybetańskich duchownych zrezygnowała z życia zakonnego. Zmuszono ich do podjęcia pracy i do ożenienia się.
***
W kraju, gdzie twardą ziemię trudno kopać i gdzie brakuje drewna na stosy, podniebny pogrzeb był zawsze najbardziej pobożnym sposobem pozbycia się zmarłych. Owinięte w białe prześcieradła ciała przynoszą na ramionach rodziny. Wykonawcy rytuału kładą je na głazie twarzą w dół. Najpierw jednym uderzeniem rozbijają czaszkę, aby dusza mogła ulecieć ku swojemu nowemu wcieleniu. Potem otwierają pierś i rzucają serce i wątrobę największemu z sępów. Następnie tną na kawałki skórę i mięso; wtedy na posiłek zlatują się kruki.
Wreszcie jeden z wykonawców zbiera oskrobane z mięsa kości, kładzie je na kamieniu i powoli miażdży młotem, aby i one mogły zostać zjedzone przez ptaki. Później przed wielkim głazem stoi już tylko trzech zmęczonych mężczyzn i podająca im herbatę z masłem kobieta.
***
Przed przybyciem Chińczyków ogromna większość ziemi należała do klasztorów, a ludzie – zgodnie z tybetańskim powiedzeniem – „musieli płacić tyle podatków, ile jest włosów na skórze jaka”. Chińczycy znieśli podatki, wyzwolili ludność z na wpół niewolniczego uzależnienia od klasztorów, ale podobnie jak w pozostałej części państwa wprowadzili kolektywizację, która dla przyzwyczajonych do koczowniczego trybu życia Tybetańczyków stała się nową formą niewolnictwa. Wtłoczeni w sztywne ramy komun ludowych, zmasowani w nich tubylcy poczuli się jak w kaftanie bezpieczeństwa, a zbiory musieli oddawać państwu mniej więcej w takiej samej ilości, jak przedtem klasztorom.
Największym błędem popełnionym przez Chińczyków było jednak zmuszenie Tybetańczyków do uprawy żyta zamiast ulubionego przez nich jęczmienia, który od wieków był zasadniczym składnikiem ich posiłków. Wielką zaletą jęczmienia jest to, że po zmieleniu nie trzeba go gotować i że garść jęczmiennej mąki zmieszana z odrobiną herbaty i łyżką zjełczałego masła stanowi gotowe danie. Natomiast żyto należy gotować, co w kraju pozbawionym drewna na opał – drzewa są tutaj rzadkością – stanowi wielką niedogodność. Na domiar złego żyto wysusza występujący w Tybecie rodzaj gleby i powoduje jej jałowienie. I tak plony zaczęły stopniowo maleć, co powodowało niedostatek żywności, zaś komuniści nadal narzucali uprawę żyta zamiast jęczmienia, ponieważ polityczne hasło „zwiększyć produkcję żyta” dotyczyło całego kraju i wszędzie należało do niego się stosować.
***
Chińczycy przez dwadzieścia lat usuwali na bok tybetańską kulturę i pisali na nowo historię kraju, aby dowieść, że Tybet jest nierozłączną częścią Chin. Chwalą się, że wydrukowali po tybetańsku książki w pięciu milionach egzemplarzy, ale są to w dużej części przekłady tekstów z zakresu marksizmu-leninizmu oraz pism Mao. Autorem jedynej publikacji o dziejach Tybetu dostępnej w księgarni w Lhasie jest Chińczyk, a jego praca obfituje w wygodne dla Hanów kłamstwa i wypaczenia historii. Czytamy w niej na przykład, że Dżokang zbudowali Chińczycy dla uczczenia małżeństwa chińskiej księżniczki z Songcenem Gampo, ówczesnym królem Tybetu, a z dokumentów wynika przecież, że ów władca miał trzy żony i że świątynię tę kazał wznieść na cześć małżonki pochodzącej z Nepalu, dlatego też główna brama przybytku zwrócona jest ku zachodowi.

Najbardziej mi żal - właśnie podniebnych pogrzebów. Uważam, że zepsute mięso mogłoby się jeszcze przydać przyrodzie; nie rozumiem, dlaczego tylu ludzi kurczowo trzyma się ciała i nie chce go oddać naturze. Ja marzę o pogrzebie ekologicznym, w biodegradowalnej urnie, która po roku czy dwóch zwróci me szczątki Ziemi. Ponoć teraz w Chinach do takich pogrzebów są spore dopłaty, więc jeszcze ewentualne potomstwo na mnie zarobi...

1 komentarz:

  1. Dziękuję za ten wpis! Ja oczywiście też mam swoje zdanie na temat Tybetu, jak na absolwentkę mongolistyki i tybetologii przystało ;-) Zawsze staram się podkreślać, że Chińczycy i Tybetańczycy to są dwie różne nacje o oddzielnej kulturze i wrzucanie ich do jednego worka jest po prostu czystą ignorancją. Marzy mi się wizyta w Tybecie, ale chyba nie na takich warunkach, jakie obecnie są narzucane przed rząd chiński...

    OdpowiedzUsuń

Proszę, nie anonimowo!
Ze względu na zbyt dużą ilość trolli, musiałam włączyć moderowanie komentarzy. Ukażą się więc dopiero, gdy je zaakceptuję. Proszę o cierpliwość.