2016-03-31

jednonitkowy makaron 一根麵

Pamiętacie tę słynną scenę z Zakochanego Kundla, gdy kundel z piękną sunią je makaron z jednej miski, okazuje się, że wybrali tę samą nitkę i przypadkiem się całują?
Oczywiście Disney zgapił to od Chińczyków.
Małe miasteczko przy Strumieniu Żółtego Smoka poszczycić się może nie tylko wielowiekową historią, pięknym krajobrazem i śliczną architekturą, ale i stworzeniem - ponoć już za Songów! - "makaronu długowieczności", który charakteryzuje się tym, że w jednej miseczce dostajemy tylko jedną nitkę makaronu. Nitkę? Nitę! Wyobraźcie sobie sami: dostajecie miseczkę pełną makaronu, a cały ten makaron to jest jedna nitka!...
Oczywiście, dawnymi czasy takiego makaronu nie jadało się codziennie, a wytwarzało na specjalne okazje. Na przykład z okazji urodzin podawano taki makaron z jajkami. Makaron to jedynka, jajka to zera - ile jajek solenizant dostał, tyleset/tysięcy/dziesiątek tysięcy lat mu życzono.
Miseczkę takiego makaronu dostawali też nowożeńcy. Mieli go po disneyowsku spożywać zaczynając od dwóch przeciwnych koniuszków...
Makaron taki przygotowywano też z okazji ważnych świąt, wybycia dziecka w świat - no, każda okazja była dobra. Latem spożywano go na zimno, zimą - na gorąco. Mógł być podany prawie bez dodatków albo z bardzo bogatą "czapeczką". Czapeczka w Syczuanie nie nazywa się czapeczką, a shaozi 绍子, tak na marginesie ;)
Najważniejszy bowiem był sam makaron. A wytworzenie go to spore wyzwanie! Niby wszystko się zgadza: mamy mąkę pszenną, odrobinę soli i gorącą wodę. Wyrabiamy ciasto godzinę, dajemy mu odpocząć pół godzinki i... znów wyrabiamy. I odpoczywamy. I wyrabiamy. I tak siedem-osiem razy. Wtedy możemy zacząć wałkować. Z kawałka ciasta grubości ramienia musimy - nie dzieląc przecież tego ciasta na mniejsze kawałki! - rozwałkować do grubości zwykłego makaronu, zwijając go przy okazji w "ptasie gniazdo". Takie gniazdo makaronowe przykrywamy następnie wilgotną ściereczką i znów dajemy makaronowi odpocząć, tym razem aż cztery godziny. Po tym czasie makaron można wreszcie ugotować. Jak jednak włożyć zwiniętą w gniazdko nitkę makaronu do wrzątku, żeby się nam wszystko nie posklejało? Och, to jest chyba moja ulubiona część tego przedstawienia:

Smak? No, makaronowy. Nie jestem znawczynią. Ale wykonanie tego makaronu, precyzja kucharza i cała ta otoczka - bardzo, bardzo mi się spodobały!

2016-03-30

Smoczoocze ciasteczka 龍眼酥

Dawno, dawno temu żył sobie w Meishan słynny poeta Su Shi. Wstawał rano, przyglądał się pięknemu krajobrazowi i strzelał wierszyk. Wiersze były różne - smutne, wesołe, pełne patosu... Te najweselsze pisał, gdy obżerał się smoczooczymi ciasteczkami.
No dobra. To żadna prawda objawiona, to tylko moja idée fixe, że ludzie są szczęśliwi tylko, jeśli jedzą pyszności. A do niewątpliwych pyszności trzeba zaliczyć smoczoocze ciasteczka, czyli właśnie przekąskę z Meishan. Są to takie niby francuskie ciastka, utoczone na kształt... no, smoczego oka. Okrągłe znaczy. I duże, większe niż ludzkie. Czasem ze źrenicą z kandyzowanej wisienki... Chrupiące, aromatyczne, pyszne! W dodatku faktycznie powstały za czasów dynastii Song, czyli Su Shi teoretycznie mógł się nimi obżerać. Ja bym się obżerała - pyszność sporządzona z mąki, pasty sezamowej, smalcu i cukru jest wprost uzależniająca. Jeśli kiedyś odwiedzicie Syczuan - jest to przekąska, którą trzeba zjeść. Oczywiście - najlepiej w Meishan, ale my natknęliśmy się na smoczoocze ciasteczka w miasteczku przy Strumieniu Żółtego Smoka.

2016-03-29

Strumień Żółtego Smoka 黃龍溪

Miasteczko przy Strumieniu Żółtego Smoka jest położone około 40 kilometrów od Chengdu. Powstało ponoć ponad 2000 lat temu, jako jeden z portów rzeki Jin (w dalekiej przeszłości transport wodny był w niektórych częściach Chin podstawą egzystencji ludności). Choć z dzisiejszej perspektywy 40 kilometrów to pikuś, dawnymi czasy jeśli łódź wyruszyła z Chengdu rankiem, dopiero około południa miała szansę dotrzeć do naszego portu. Jeśli zaś łódź wyruszyła koło południa, wiadomo było, że będzie musiała cumować tu do rana. Poza tym był to port u zbiegu dwóch rzek; biorąc to wszystko pod uwagę, nie dziwi, że miejsce to było ważnym punktem na mapach wilków morskich rzecznych. Oparło się Modernizacji i Nowoczesności - przynajmniej na tyle, na ile to było możliwe. To znaczy: nie uświadczycie tam wieżowców, a to już, jak na Chiny, bardzo dużo. Sądzę, że stało się tak z powodów polityczno-społeczno-naturalnych. To znaczy: powstań, grasujących bandytów i licznych powodzi, które się tu przydarzyły za czasów Mandżurów. Jeśli do tego dodać dwudziestowieczne rozmiłowanie w budowaniu dróg lądowych, nie dziwi, że miasteczko to pogrążyło się w stagnacji. Dzięki temu do czasów obecnych przetrwało siedem ulic i dziewięć uliczek z dawnych czasów. Zwłaszcza te boczne uliczki są ciekawe: w dawnych czasach poszczególne cechy trzymały się razem, a nazwy uliczek dają temu wyraz. Mamy więc ulicę Piskorzową, Nosicieli Wody, Tytoniową, Koromyślną, Smoczołapią, Suoyi, Drągową, Sterników i Zegarynkową. Przy tych szesnastu ulicach stoi 76 tradycyjnych domostw tego regionu, a oprócz tego trzy buddyjskie świątynie. O autentyczności miejsca mogą świadczyć tysiącletnie drzewa figowca chińskiego - takie okazy raczej trudno przesadzić dla uzyskania wrażenia "starości".
Chińskie przewodniki podają, że miasteczko jest zupełnie wyjątkowe, bo utrzymały się tu rozmaite chińskie zwyczaje i tradycje. I tak: można tu spotkać Pana Zegarynkę, zobaczyć tradycyjne tańce, wyścigi smoczych łodzi itd. Tyle, że... w zwykły dzień powszedni nic takiego tutaj nie spotkamy, a w święta te tradycyjne zabawy mają miejsce bodaj w całych Chinach, więc ani za ich autentyczność, ani za "potrzebę serca" tutejszych mieszkańców, którzy tak niby kochają tradycję ręczyć niestety nie mogę. Zwłaszcza, że z czasem z tego "autentycznego mingowsko-qingowskiego miasteczka" zrobił się ni to skansen, ni to plan filmowy*, ni to Krupówki. Dawne prywatne domy powoli zaczęły się zmieniać w stragany i sklepy; zamiast tzw. zwykłego życia możemy tu co najwyżej poobserwować innych turystów i sztuczki handlarzy. Niewątpliwie stare domy i ulice są oczywiście konserwowane; niestety nie zawsze w autentycznym stylu. Powstają i nowe budynki - całe szczęście utrzymane w stylu, ale już betonowe, a nie gliniano-kamienno-drewniane. Oczywiście to nie domy mnożących się gwałtownie mieszkańców - wiemy, że od czasu wprowadzenia polityki jednego dziecka Chińczycy nie mają we zwyczaju się gwałtownie mnożyć. Mnożą się za to knajpy, hostele, hotele i spa. Za dziesięć lat, gdy na nowiutkich budynkach osiądzie kurz, łatwo będzie wmawiać turystom, że tak, oczywiście, ten budynek tu stoi już trzysta lat.
No dobrze, skoro nie możemy poobserwować Zwykłych Ludzi, to co właściwie możemy tu robić?
Po pierwsze: pójść na spacer. Uliczki faktycznie są urokliwe, zwłaszcza jeśli na zwiedzanie wybierzemy dzień raczej mało pogodny, zimnawy i w środku tygodnia - to zagwarantuje nam święty spokój i małą ilość ludzi.
Po drugie: przyjrzeć się zrekonstruowanym artefaktom, np. wodnym młynom, którymi opatrzone są większe ulice.
Po trzecie: popróbować lokalnych specjałów, a jest ich niemało. Hmmm... mam wrażenie, że o nich będzie osobny wpis ;)
Po czwarte: pójść nad przystań, zobaczyć, jak rzeka i architektura miejska pięknie współgrają. Przyjrzeć się rzece, tak spokojnej, tak niezmiennie zmiennej.
Po piąte: pójść do którejś ze świątyń i z czarką lokalnej herbaty w dłoniach siedzieć pod tysiącletnim figowcem, ciesząc się ciszą, spokojem i... przebrzmiałą pięknością tego miejsca. Ileż to wieków temu można już było siąść z czarką herbaty i, wdychając trociczkowy dym, kontemplować spokojne piękno? Dziękować Rzece za to, że oddała w stanie nienaruszonym ojca, męża lub syna. Prosić, by tym razem przywieźli do domu jeden więcej sznur miedziaków, bo dziecko w drodze. Pytać mnichów, jakie imię doda noworodkowi siły.
Byłam tam dwa lata temu (tak, właśnie tyle czasu nie potrafiłam się zebrać do napisania tego wpisu); niedawno całkiem przypadkiem trafiłam na te zdjęcia; nagle sobie przypomniałam spokój, który mnie tam ogarnął i bardzo za Strumieniem Żółtego Smoka zatęskniłam. Na tym stosunkowo niewielkim obszarze spędziliśmy dnia owego około sześć godzin, oddychając głęboko z dala od zasmogowanego Chengdu.
Ja chcę jeszcze raz!

*tak, kręci się tu filmy historyczne.

2016-03-28

Święta, Święta i już po ;)

Wczoraj znowu nie udało mi się zrobić wielkanocnego śniadania. ZB zawsze w niedziele pracuje, a reszta... Dla reszty sam pomysł, żeby przyjść do kogoś na ŚNIADANIE, choćby i późne, jest zupełnie absurdalny. Nawet na brunch nie wyszło, bo jeden z moich tajtajów pracował. Koniec końców przyszły koło pierwszej, kiedy porządnie mi już kiszki marsza grały...
Zabarwiłam dwa jajka. Tylko tak symbolicznie, żeby móc położyć na talerzyku wraz z chabaziem. Chabaź z własnego balkonu, uważam, ze świetnie się sprawdził w tej roli.
Zrobiłam kilka dań, które mam we krwi - schab ze śliwką, cokolwiek tylko mocniej doprawiony niż te tradycyjnie polskie. Upiekłam też pierwszy raz w życiu... hmmm... to nie był boczek, tylko bodaj udziec, ale - zupełnie jak boczek, dużo tłustego - w sosie miodowo-musztardowym. I jeszcze pasztet. Oczywiście bez żuru by się nie obeszło - z bogatą kiełbasianą wkładką i grzankami z razowego chleba. Talerzyk z serami - niezbyt imponujący, bo miałam tylko mozarellę i rubing. Ale za to obok twarogowe jajeczka z tego przepisu, obtaczane w sezamie, cebulce lub pomidorach.
Najważniejsza część - jajka. Nadziewane pastą z tuńczykiem, wasabi oraz pastą z kiszonych ogórków. Obok - garnczek jajek herbacianych.
Ponieważ przyzwyczaiłam się, że Chińczykom rzadko smakują polskie pieczenie - bo ileż można zjeść mięsa, które cały czas smakuje tak samo? - przygotowałam parę dipów. Oczywiście pastę czosnkową, a także dwa zielone pesto - z kolendry oraz z tajskiej bazylii, którą niedawno udało mi się wreszcie kupić! Oprócz tego pasta jajeczna i awanturka pomidorowa.
Żeby poza zupą podać coś ciepłego, popełniłam zapiekankę ziemniaczano-kiełbasiano-kiszonokapuścianą. Cieszyła się ogromnym powodzeniem, nawet nie sądziłam :D
No i słodkości - babka piaskowa, która wyszła zbyt zbita, sernik na zimno podkręcony wiórkami kokosowymi (absolutny hit sezonu!) oraz mazurek z kremem różanym z tego przepisu.
I teraz najdziwniejsza sprawa: żadna z moich Chinek nie tknęła jajek herbacianych (a były naprawdę pyszne!). ZB zrobił je wychodząc z założenia, że gdyby im inne nie smakowały, to zawsze będą mogły zakąsić znanym sobie smakiem - widać nie było to potrzebne. Po drugie: zwariowały na punkcie bułeczek smarowanych różnymi dipami. Sam pomysł, że bułeczkę można zjeść na słono lub pikantnie, a nie na słodko, po prostu je zachwycił. Zresztą w paście czosnkowej i pesto kolendrowym zakochały się do tego stopnia, że smarowały nimi nawet babkę piaskową. Która niestety nie podbiła ich serc. Właściwie to nawet nie wiem, co im mniej smakowało: babka czy mazurek. Cóż. ZB się ucieszył. On wmłócił pół blachy mazurka, w którym się z punktu zakochał, a potem dopchał babką i popił kawą. Taki to z niego udawany Chińczyk.
Łącznie zapakowałam sześć pudełek z żarciem na wynos: pieczenie, jajeczka serowe, jajka herbaciane (jednak!), a dla siostry ZB jeszcze ciasta. Jedyne danie, które znikło w całości jeszcze przed braniem na wynos był... sernik. Tak, tak - jeśli kiedyś jeszcze będzie Wam ktoś wmawiał, że Chińczycy nie jedzą nabiału, możecie ten wpis potraktować jako dowód na to, że jadają, aż im się uszy trzęsą zresztą...
Wyniosły mi z domu pisanki. Nakrzyczały na mnie zresztą, że dlaczego pisanek było mniej niż gości i że w przyszłym roku mam to karygodne zaniedbanie naprawić. Nacykały sobie fotek z pisankami zakrywającymi oczy i innych tego typu. Dla wszystkich były to pierwsze obchody Wielkanocy w życiu; były straszliwie podekscytowane i o wszystko pytały. Starałam się wytłumaczyć tradycje zgodnie z moją najlepszą wiedzą; myślę, że całkiem nieźle wyszło.
I choć te "obchody" nijak się mają do Prawdziwych Świąt, cieszę się, że miałam przy sobie dużo ludzi, że nie było samotności i pustki...
PS. Nie, nie powiedziałam ZB, że dziś powinien mnie oblać wodą. Jest 15 stopni i nie życzę sobie być oblewaną :P

2016-03-26

Święta

W ubiegłym roku Wielkanoc wypadła dokładnie w chińskie Święto Zmarłych. Powinniśmy byli iść w góry, na cmentarze kryjące pamięć po kunmińskiej rodzinie, ale świekrowie gromko zaprotestowali. Można iść zawsze, a bez sensu się tam pchać, kiedy cmentarze są niemożebnie zatłoczone. Zmarłym należy się trochę zadumy i uczuć, a nie pośpiech i tłok.
ZB oczywiście poszedł do pracy. Soboty i niedziele służą przyjmowaniu uczniów. W sumie i tak się nieźle udało, bo kilkoro zadzwoniło, że nie przyjdą i ZB wrócił do domu już o trzeciej. Niedługo potem przyszli zaś świekrowie, bo usłyszeli, że przygotowuję tradycyjny polski posiłek. Tak, wzbogacony kilkoma chińskimi daniami, żeby nie czuli się zmuszeni do jedzenia potraw, do których nie są przyzwyczajeni, ale jednak polski.
Na to, żeby ich zaprosić, wpadł ZB, gdy zobaczył, ile będzie jedzenia. Chciał, żeby spróbowali tradycyjnych dań. Powiedziałam, żeby zadzwonił, a on sarknął, że nie będzie dzwonił i żebym sama sobie zadzwoniła, bo jego rodzice już go nie kochają i wolą mnie. Popukałam się w czoło i wykręciłam numer. Odebrała świekra twardym, kunmińskim "wei". Wystarczyło jednak, żebym powiedziała jedno małe "ma" - czyli mama - a głos świekry zmienił się nagle w sam miód i uśmiech. ZB posłał mi znaczące spojrzenie. Faktycznie, jak on dzwoni, zmiana nie jest taka wyraźna. Zaprosiłam ich; byli bardzo podekscytowani, bo jeszcze nigdy nie byli u nas w Święta Wielkanocne.
Były jajka. Zamiast pisanek - jajka herbaciane. A obok nich jajka przepiórcze, bo są pyszne, a zdrowsze.
Były ciasta - drożdżowe i mazurek. Podobno pyszne. Ja się nie znam, bo jestem nieobiektywna i lubię słodycze, ale jeśli świekra wmłóca cały talerzyk, to znaczy, że jest nieźle. Wzięła nawet na wynos.
Był pasztet. Całkiem zwykły, tyle, że przyprawiony doubanjiangiem, czyli pikantną fasolkową pastą. Smaki mi się pozmieniały. Najpierw narzekałam w Kunmingu, że wszystko ostre, że wszędzie to chilli, a teraz pasztet mi się mdły wydał, choć podwoiłam ilość pieprzu, ziela angielskiego i gałki muszkatołowej. Doprawiłam trochę bardziej po kunmińsku - i okazał się przepyszny. Świekr się zachwycił - ma 80 lat i swoje zęby, zdrowe, ale chwiejne i nie jada potraw, w których trzeba się szarpać z mięsem. Pasztet był strzałem w dziesiątkę. Mnie z kolei zachwyciło, gdy posmarował pasztet obficie chrzanem. A drugi kawałek musztardą. Po czym przykrył plasterkiem żółtego sera, zjadł i westchnął, że czuje się, jak w domu. Jego rodzice bowiem często jadali w domu potrawy europejskie, mama uczyła się na pensji, jakie kieliszki do jakiego wina i jak położyć sztućce. A nade wszystko: jak zrobić te wszystkie europejskie pyszności. Świekr więc przy każdej wizycie cieszy się z gorącej czekolady, truskawek z bitą śmietaną czy właśnie z pasztetu, mówiąc, że to zupełnie, jakby wrócił do dzieciństwa.
Świekra uśmiecha się pod nosem i mówi, że tak, JEGO rodzice byli bogaci, stać ich było na takie brewerie. Ona zawsze wszystkiego próbuje, ale już dawno wytłumaczyłam Jej, że nie musi jeść na siłę i że nie będzie mi przykro, jeśli się okaże, że coś Jej nie pasuje. Dla Niej nie są to smaki z dzieciństwa. Chrzan, pasztet czy gorąca czekolada - to wszystko są smaki, z którymi styka się po raz pierwszy przeze mnie. Są dziwne, nie takie, jak trzeba, często coś Jej nie smakuje. Dlatego na stole była też wołowina w sosie ostrygowym, smażony koperek i zupa beninkazowa na wywarze z szynki yunnańskiej. Świekr wzgardził beninkazą i rzucił się na żur z przepiórczymi jajkami, puszczając do mnie oko.
Zawsze się wtedy wzruszam.
Dwójka starych Chińczyków rozpieszcza mnie, traktując jak ósmy cud świata, próbując mojej kuchni i nigdy nie mówiąc mi, że coś jest nie do końca takie, jak lubią. Mówią, że jestem synową idealną, bo daję szczęście ich synowi, a cała reszta jest zupełnie absolutnie nieważna. Jak mogłabym się nie wzruszyć?
***
Kochani Czytelnicy,
z okazji Świąt Wielkiej Nocy życzę Wam wszystkim cudownych rodzin, miłości, akceptacji, serdeczności. Niech Wasz świat też będzie piękny i wesoły. Alleluja!

2016-03-25

Herbaciane jajka 茶叶蛋

Dziś kolejny wpis w ramach akcji W 80 blogów dookoła świata. Z racji tego, że akcja wypadła akurat w Triduum Paschalnym, pojawił się temat jajeczny (jestem z siebie bardzo dumna, bo po raz pierwszy wygrał temat zaproponowany przeze mnie). O wyglądzie wielkanocnego stołu oraz jajkach po japońsku, które w Wielkanoc zawsze na moim stole lądują już pisałam. Pisałam też o jajach stuletnich i o balutach, a nawet o jajkach po kunmińsku. Dzisiaj więc dla odmiany o najpopularniejszych bodaj w Chinach jajkach herbacianych. 
Wywodzą się ponoć z Zhejiangu. Ja w to nie wierzę. Przecież herbata pochodzi z Yunnanu, to niemożliwe, żeby akurat na drugim końcu Chin wpadli na marynowanie jajek na twardo w aromatycznej zalewie. Ale nie będę się spierać z historykami, oni wiedzą swoje, a ja swoje. Nasze - yunnańskie - jajka są przecież i tak najlepsze na świecie.
Za każdym razem smakują inaczej, bo wszystko wsypuję na oko, bo czas gotowania i marynowania jest za każdym razem inny, bo inaczej poobtłukiwane, bo któregoś składnika nie mam albo wręcz przeciwnie - sypnęłam szczodrze, bo się zagapiłam.
Za każdym razem są pyszne.
Składniki:
*jajka - przed Świętami to czasem i po dziesięć sztuk robię
*łyżka liściastej herbaty, im podlejsza, tym lepsza - bo po co marnować dobrą herbatę na gotowanie jajek? A i smak będzie intensywniejszy. Zielona, czarna, wulong - co tam macie. U mnie kiepska hubejska - do niczego innego się nie nadaje. Niektórzy twierdzą, że zielona się w ogóle nie nadaje, bo jest gorzkawa w smaku. Nie znają się. Nadaje się wyśmienicie; inne smaki doskonale przykryją ten gorzkawy, herbaciany.
*pieprz ziarnisty/pieprz syczuański
*anyż gwiaździsty
*czarny kardamon
*cynamon
*sos sojowy - w zależności od tego, ile go dodacie, do marynaty trzeba będzie dodać soli, albo można będzie ją pominąć
*przyprawa pięć smaków - łyżeczka
*ewentualnie odrobina cukru

Wykonanie:
1) Przygotować marynatę: wszystkie składniki dokładnie wymieszać w garnku, w którym zmieszczą się wszystkie jajka.
2) Jajka dokładnie wyszorować i wsadzić do marynaty. Dolać tyle wody, żeby jajka dokładnie zakryć plus jeszcze trochę.
3) Ugotować jajka w zalewie na twardo, przestudzić.
4) Toczyć po czymś twardym, aż skorupkę szczelnie otoczy siateczka pęknięć. Bez pęknięć się nie da, bo smak nie przeniknie skorupki.
5) Popękane jajka włożyć z powrotem do marynaty; jeśli trzeba, dolać wody. Gotować na małym ogniu co najmniej godzinę. Im dłużej, tym lepiej. A najlepiej po ugotowaniu zostawić je jeszcze na dowolną ilość godzin w marynacie. Im później zdejmiemy skorupki i im dłużej trzymamy jajka w pachnącym sosie, tym lepiej dla ich smaku.

A na ucho Wam szepnę, że jeśli nie macie pod ręką wszystkich przypraw, to sama przyprawa pięciu smaków plus sos sojowy i łyżka herbaty też wystarczą. Oczywiście chińscy kucharze by mnie zbluzgali, więc nie mówcie o tym "skrócie" nikomu! Oczywiście tak przyrządzone jajka nie będą aż tak aromatyczne i pyszne jak te oryginalne, ale jak się nie ma co się lubi...

Poniżej znajdziecie linki do innych blogów biorących udział w akcji. Wszystkie wpisy będą jajeczne, ale nie ograniczaliśmy się do kulinariów - na niektórych blogach będą wpisy kulturowe i językowe związane z danym krajem. Zachęcam do poczytania, mnie różnorodność sposobów potraktowania jajka wprost zafascynowała!

FINLANDIA - Suomika - Ale jaja! … czyli dlaczego trzeba być ostrożnym ze słówkiem ‘muna'?

FRANCJA - Blog o Francji, Francuzach i języku francuskim - Co było pierwsze: jajko czy kura?

GRUZJA - Gruzja okiem nieobiektywnym - Chaczapuri adżaruli

HISZPANIA - Hiszpański na luzie - Jajko w języku hiszpańskim. Potrawy i idiomy z jajkiem w roli główniej

KIRGISTAN - O języku kirgiskim po polsku - Jajko po kirgisku;
Enesaj.pl - Jajko w językach i kulturze narodów turkijskich

ROSJA - Blog o tłumaczeniach i języku rosyjskim - Co ma jajko do języka?

TURCJA - Turcja okiem nieobiektywnym - Seans filmowy: “Yumurta”

USA - Specyfika Języka - BUT EGGS, czyli jak nie tłumaczyć wyrażeń z jajem

WIELKA BRYTANIA - Angielska Herbata - Jajka, wszędzie jajka!; Język angielski dla każdego - All you always wanted to know about...eggs; English with Ann - Idiomy z jajem; Language Bay- Perfect eggs

Jeśli zaś spodobała Wam się akcja i chcielibyście wziąć w niej aktywny udział, a prowadzicie blogi kulturowe lub językowe, zapraszamy do kontaktu: blogi.jezykowe1@gmail.com

2016-03-24

袁嘉谷 Yuan Jiagu

Powiedzmy, że żyjecie w Pcimiu Dolnym. Nie żebym coś do Pcimia miała, ale wiadomo, że pod względem jakości edukacji będzie stał trochę niżej od, bo ja wiem, Oxfordu. Przychodzicie na świat w Pcimiu, żyjecie w Pcimiu i umieracie w Pcimiu. Ani Wy nie wiecie nic o Wielkim Świecie, ani ten świat o Was.
Bywa tak i teraz.
Sto czy dwieście lat temu bywało tak częściej, na całym świecie, nie tylko w Polsce.
A już bodaj najbardziej było tak w Yunnanie, prowincji nibychińskiej, w której wówczas więcej do powiedzenia mieli Francuzi niż jakikolwiek Chińczyk, a większość "Chińczyków", która tam żyła, nie mówiła żadnym z języków etnicznej większości Han.
W Pcimiu Dolnym Yunnanu, w miasteczku Shiping, które jest znane z pysznego śmierdzącego tofu, "wodorostowych melodii" tamtejszych Yi i bodaj niczego więcej, przyszedł na świat Yuan Jiagu. Urodził się w 1872 roku i o pierwszych latach jego życia wiemy niewiele. Może tylko tyle, że musiał pochodzić z rodziny wystarczająco zamożnej, by mu opłacono naukę. Gdy bowiem w roku 1891 przybył do Kunmingu, został entuzjastycznie przyjęty przez ówczesnych profesorów. Mając 22 lata rozpoczął formalną naukę na akademii. Dziesięć lat mu zajęło przygotowanie do cesarskich egzaminów; Hanlin pomógł, ale pierwsze podejście to i tak był niewypał, więc powtórzył egzamin i... odniósł niebywały sukces! Okazało się, że jest najlepszym z najlepszych, creme de la creme, prymusem - czyli zdobył tytuł zhuangyuan 狀元 - tytuł, który otrzymywali tylko ci, którzy dostali najwyższą notę na najwyższym poziomie cesarskich egzaminów. W całej historii cesarskich egzaminów zhuangyuanów było zaledwie 596! A Yuan Jiagu był jedynym Yunnańczykiem, który ten tytuł zdobył. Gdy się w Kunmingu o tym zwiedziano, starą Pagodę Jukui 聚魁楼 przechrzczono na Pagodę Zhuangyuan 状元楼!
Od 1903 roku był więc rozchwytywany. Dokształcał się w Japonii i w Zhejiangu, ale gdy ojczyzna wzywała (czyli podczas rewolucji w 1911), wrócił w rodzinne strony. Porządny facet musiał być z niego - bo chociaż rewolucjoniści chętnie urywali głowy cesarskim urzędasom, Yuana posadzili na znacznie lepszym niż dotychczasowy stołku. Zajmował się wszystkim - nauczaniem, polityką (hmmm... minister edukacji? ;)), kaligrafią (wymyślił nawet własny styl kaligraficzny - Yuanjiashu 袁家书). Piękne kunmińskie parki - Szmaragdowozielone Jezioro, Park Wielkiego Widoku, Zachodnie Góry i Staw Czarnego Smoka zdobiły tablice opatrzone jego kaligrafiami. Był rządowym doradcą, kustoszem yunnańskiej biblioteki i wykładowcą uniwersyteckim. Dziś się do niego przyznaje Uniwersytet Yunnański, który w tamtych czasach nazywał się Uniwersytetem Wschodniej Ziemi 东陆大学. Ponoć gdy Yuan dowiedział się, że rozpoczynająca właśnie działalność uczelnia boryka się z problemami finansowymi, przyjął wprawdzie posadę, ale zrzekł się pensji, a także wspomógł uczelnię dotacją. Dopiero, gdy uczelnia w 1931 roku przeszła pod rządowe skrzydła, zaczął przyjmować pobory.
Na starość nabył posiadłość nad Szmaragdowozielonym Jeziorem, gdzie się schował przed światem. Jego największą radością stały się ogród oraz porządkowanie i katalogowanie starych yunnańskich pism i zabytków. To on odkrył nagrobek ojca Zheng He i potrafił powiedzieć, co to za budowla. Dawniej było wiadomo, że Zheng He był Yunnańczykiem, ale nie istniały zapiski - skąd właściwie się wywodził. Dzięki odkryciu tablicy nagrobnej można było z dużym prawdopodobieństwem stwierdzić, że Zheng He pochodził z okolic Kunyangu.
Co ciekawe, niedługo po naszym pracowitym i mądrym Yuanie, Shiping wręcz zasłynął jako ziemia rodząca uczonych - za czasów Republiki prawie 150 osób z tej wiochy pokończyło szkoły; parę osób wyjechało do Japonii, parę do Stanów, a jeden to nawet do Francji. Reszta nieszczęśliwie została w kraju i obserwowała krwawą wojnę domową...
Miłujący ojczyznę i małą ojczyznę - Yunnan - Yuan przetrwał przepychanki na szczycie, kolejne rewolucje, upadek cesarstwa. Robił swoje, troszcząc się tylko o archiwa, ogród i swoich ludzi (ponoć służący kochali go jak ojca). Jak grom spadła nań wieść o napaści Japonii na Chiny. Nie poradził z nią sobie. Zaniemógł i pod koniec grudnia 1937 roku pożegnał się z tym światem.

Dziś o nim nikt nie pamięta. No, prawie nikt. Od Herbacianego Wujka usłyszałam raz piękną historię, jak to spotkał jednego z byłych służących Yuana. Nie mógł się on swego chlebodawcy nachwalić, ponieważ przed śmiercią zdążył on "ustawić" wszystkich swoich podwładnych - poumieszczał ich w rozmaitych placówkach podług umiejętności i wieku; dopiero wtedy zamknął na zawsze powieki.
Na krótką chwilę pojawia się też w głowach zamożnych ludzi, którym przyjdzie do głowy w jego dawnej rezydencji... zjeść kolację.
Tak, dawna rezydencja jedynego yunnańskiego zhuangyuana zmieniona została w knajpę. I... bardzo dobrze. Gdyby, nie daj buddo, została uznana za spuściznę wykształciucha, mogłaby spłonąć w czasie Rewolucji Kulturalnej. A tak - piękny budynek nadal zdobi brzeg Szmaragdowozielonego Jeziora. Podaje się tam yunnańskie dania; niestety, jedzenie nie jest smaczne, a  tylko bardzo drogie.
To właśnie tam zjadłam pierwszą prawdziwie yunnańską kolację po przyjeździe do Kunmingu i zameldowaniu się na uniwerku. To tam byłam też prowadzana przez dziesiątki kasiastych facetów, z którymi swatała mnie chińska Siostrzyczka. Niestety, do mojego serca można trafić tylko przez żołądek, a nie tylko przez drogą oprawę ;)
Idąc nad Szmaragdowozielone Jezioro warto zatrzymać się na chwilę przy tym zabytku i pomyśleć o chińskim intelektualiście starej daty, takim, jakich teraz już uczelnie nie produkują...
posąg Yuan Jiagu znajduje się również na jednym z dziedzińców Świątyni Magnoliowej